Odwróciła się. Patrząc na mnie z błyskiem w oku, który znałem i przejrzałem na wylot. A więc chciała w ten sposób.
Suka.
Przepraszam. Nie mogłem przypiąć jej sobie jak róży do piersi? Postanowiłem zadziałać inaczej. Sprawić, że sama się do niej przypnie, z wdzięcznością za najmniejszy choćby kawałek na niej miejsca. To nie może być przecież niewykonalne, pomyślałem. Tyle niezwykłych rzeczy można uczynić z wilczą psychiką.
- Nooo, kwiatuszku - mruknąłem głucho, zanim jeszcze wykonała pełen, zgrabny obrót. W pierwszej chwili uśmiechnęła się ledwie zauważalnie, lecz nieznacznie przechyliła głowę, niepewna moich zamiarów, nieśpiesznie zastygając w jednej pozycji - doskonale wiesz, jakim uczuciem cię darzę... - zrobiłem krok naprzód, teraz mając ją już tuż przed sobą.
- O czym mówisz? - w jej oczach zobaczyłem dokładnie skrywany cień zaskoczenia, który maskując, obojętnie podeszła jeszcze trochę do przodu.
- Myślisz, że możesz bawić się mną, doprawdy? - odpowiedziałem spokojniej i ciszej, pozwalając jej wytężyć słuch, by ominąć szalejący na zewnątrz wicher. Dotknąłem łapą jej nadgarstka, nadal patrząc jej głęboko w oczy i poczułem, jak na moim pysku zaczyna pojawiać się uśmiech - sprawię, że nawet w snach będziesz płakać na myśl o tym, jak mnie potraktowałaś.
Wilczyca uciekła łapą gdzieś do tyłu, ale w nieznanym celu, znów niechętnie wyciągnęła ją w moją stronę. Wtedy z kolei ja odsunąłem się, wstając i skinąłem głową, dodając przez zęby - do zobaczenia, kochanie.
Samice. Wiecznie kuszą, odchodzą, rozpływają się w aurze swojej własnej tajemnicy, jak krople deszczu w morzu.
Ale ta kropla spadnie na piach, przysiągłem sobie.
Potem było już tylko gorzej.
Kiedy zniknęła w lesie, odwróciłem się machinalnie i zacząłem iść przed siebie, zatrzymując się dopiero w najciemniejszym kącie pomieszczenia.
Drapnąłem pazurami ziemię. Moje łapy drżały. Suka. Podła suka.
Wreszcie, dając upust gromadzącej się w mięśniach adrenalinie, kopnąłem w skalną ścianę, by zaraz po tym zgiąć całe ciało i syknąć pod wpływem nagłej fali bólu. Zanim przeszedł, nerwowo dokuśtykałem do schowka, wyciągnąłem z niego niewielką flaszkę z procentami i za jednym razem wypiłem całą jej zawartość, znajdując jakąś specyficzną ulgę w piekącym uczuciu na podniebieniu. Butelka wylądowała na ziemi, zdaje się, w kawałkach, a ja wyszedłem. Nogi same dosyć posłusznie prowadziły mnie na tereny WSJ, jakby przestraszyły się przekleństw i gróźb, które rzucałem w myślach. Drogę słabo pamiętam, byłem zresztą zupełnie pochłonięty swoimi własnymi myślami. Tak żałośnie gorzkimi i bolesnymi.
Z początku bez celu, szybkim krokiem poruszałem się wzdłuż granicy. Przechodziłem nad jednym z leśnych, piaszczystych wzniesień. Zatrzymałem się na chwilę. Popatrzyłem w dół i tłumiąc w sobie emocje pchnąłem palcami kilka grudek ziemi. Posypały się z górki i zmieszały ze ściółką gdzieś po drodze. Powtórzyłem to, nieco energiczniej. Przez moment wyobrażałem sobie, że razem z ciemnym piachem do dołu spadają wszystkie moje niepotrzebne uczucia. Konwalia. Zanim się obejrzałem, na zboczu uzbierało się tego sporo, a moje przednie łapy były całe w wilgotnym pyle. Ruszyłem dalej, mrucząc coś jeszcze pod nosem.
Zatrzymałem się dopiero w niewielkiej karczmie położonej w jakimś małym, piaskowym wąwoziku na południowych terenach watahy*.
- O, a kto to nas zaszczycił, a?! - już w wejściu usłyszałem głos grubej karczmarki. Zerknąłem na nią tylko spode łba i, zorientowawszy się, że nikogo oprócz niej nie ma w pobliżu, rzuciłem coś o pragnieniu. Po chwili podsunęła mi pod nos naczynie z cieczą, która kiedyś stała chyba obok alkoholu. Jedno, potem drugie. W międzyczasie przysiadła się do mnie.
- A co ta? Nie udały sia wybory? - dopytywała, opierając się o pień zwalonego drzewa.
- Ud... udały się - mruknąłem, dopijając drugą porcję.
- Mnie waćpanicz nia oszuka, tu nikogo nie ma, co tak wcześnia przychodzi pić.
- Nalej mi jeszcze, dobra kobieto - być może mój wzrok wyglądał na błagalny, ale moje myśli były już zbyt chaotyczne, by ograniczyć przekaz do minimum. Zresztą manipulacja tak mocno weszła mi w krew, że na długo, długo wcześniej stała się częścią podstawowych działań.
- A pij, a jak wybory sia udały, pewnie będzie sia czym późniaj odwdzięczyć? - uśmiechnęła się krzywo, podając mi trzecie naczynie i po kryjomu szykując kolejne.
- Jasne, przecież wszyscy wiedzą, że ja zawsze dotszrzymuję słow... - potarłem łapą czoło - która godzina?
- Koło południa.
Westchnąłem ciężko. Zapadła dłuższa chwila ciszy, po której karczmarka nagle wstała z przejęciem i wydając z siebie jeszcze kilka rozemocjonowanych odgłosów podreptała gdzieś w pośpiechu.
Byłem młody. Niecierpliwy. Rozedrgany, spieniony wewnętrznie i pełen zbierającej się pod skórą agresji. Nie wiem, ile czasu siedziałem tam, nad pustym naczyniem. Obracając je w łapach zacząłem w końcu intensywnie myśleć. Powróciłem pamięcią do wszystkich ostatnich chwil z Konwalią Jaskrą Jaśminową. Czy naprawdę zawsze taka była? Czy to, co zrobiła tego dnia było naprawdę szczere? Sam nie jestem już pewien, czy trudniej było mi w to uwierzyć, czy powstrzymać szalejący wewnątrz gniew.
Podniosłem wzrok dopiero, słysząc konspiracyjne szepty i chichoty. To dwie wadery, które pojawiły się nie wiadomo kiedy i usiadły przy granicy wyznaczonego terenu oberży. Znałem je, choć do tamtej pory dość słabo. Karczmarka już krzątała się przy swoim stanowisku szykując im coś do jedzenia.
Może poznam kiedyś inną, lepszą, tak? Oczywiście. Każda z nich może być moja. Każda!
Upewniłem się, czy w kubku na pewno nic już nie zostało, po czym wolno wstałem, pokonując resztki wątpliwości i zaczynające dawać o sobie znać, lekkie zawroty głowy.
- Brezka, prawda? - uśmiechnąłem się czarująco, stając obok wilczyc - można się dosiąść?
- To ja - jedna z nich podniosła zgrabną łapkę - można, można. Agrest?
- Agrest - skinąłem głową.
- Poseł? - zapytała druga.
- Tym razem już delegat, drogie panie - odrzekłem z zadowoleniem.
Nie rozmawialiśmy nawet specjalnie długo. Wystarczyło kilkanaście prostych zdań. Agrest jak zawsze wiedział, co robić.
Wreszcie usłyszałem inny, znaczący chichot, który musiał być sygnałem pewnego rodzaju sympatii. Brezka podparła pysk łapą, patrząc na mnie spod półprzymkniętych powiek. Patrzyła tak już od dłuższego czasu.
Widzisz, Konwalio, pomyślałem. Takich cudeniek jak ty, leżą na drodze setki.
I wziąłem tamtą, zabrałem ją do cienia, bliżej siebie, byle bliżej, niż Konwalię. Młody, głupi i trochę za bardzo pijany. Ocknąłem się dopiero pod wieczór, gdzieś w pobliskich krzakach, czując odsuwające się ode mnie ciało wilczycy, która zapewne dokładnie wyliczyła sobie czas, aby zdążyć jeszcze wrócić do domu, poprawić uczesanie i z promiennym uśmiechem przejść do porządku dnia powszedniego. Nie dbałem już jednak o to, gdzie zniknie i czy w ogóle jeszcze kiedyś ją zobaczę. W tamtej chwili pławiłem się cały w uczuciu samowystarczalności i swobody. Mogłem co dzień z inną. Mogłem co chciałem, mogłem rzucić całą tę politykę, zapomnieć o niej raz na zawsze i do końca życia gdzieś w świecie nabierać panienki i co bardziej odpowiedzialnych, czy naiwnych łowczych na ładne oczy. W tamtej chwili byłem niemal wszechmocny. Ja, Agrest.
Tak bardzo chciałem, by wróciła Konwalia wieczorem, do pustej jaskini. Żeby pogodnie się zastanawiała. Żeby kulturalnie się zaniepokoiła. Z grzeczności rzekła słówko, gdy przyjdą jutro Leo z Mundusem. Lecz pod swoją obłudną skórką, żeby drżała. Żeby domyślali się wszyscy troje. Cholera z nimi.
- Jest tu gdzie się przespać?
- A, pewnia, o tam - wadera zamaszystym ruchem łapy wskazała na stary siennik pod piaszczystą ścianą. Nie pytając o nic więcej dowlokłem się tam i położyłem. Mogłem wszystko, postanowiłem więc zacząć od spędzenia nocy w bezpiecznym miejscu. W głowie huczało mi coraz mocniej.
Rankiem po tamtej nocy, a może raczej już przed południem, wstałem wreszcie, cały obolały. Gdzieś odpłynęły euforyczne myśli. Byłem chyba nawet przez chwilę zwykłym Agrestem. Ale nerwy wciąż drżały, a emocje prowadziły mnie jak na sznurku.
Ledwie oprzytomniałem trochę, zażądałem wody i wstałem. Potem nadszedł czas na coś mocniejszego. Karczmarka pokręciła tylko głową.
Siedziałem tak pijąc i patrząc w dal przez następne godziny. A owa niecodzienna panika szczęścia opadała. A wszechmoc przycichała powoli. W końcu na chwilę tylko opuściłem głowę... żeby lepiej przyjrzeć się swoim pazurom, czy cokolwiek.
Przerwano mi nieprzyjemnie. Co to, co za uczucie pod powiekami? Czy to łzy?
Wtedy jednak miałem już tylko tyle siły, by podeprzeć czoło na łapie, nadgarstkiem drugiej przetrzeć wymykające się spod kontroli oczy. I zastygnąć tak, z pyskiem całym już mokrym, w bezruchu na kolejną godzinę.
< Konwalio? ❤️ >
* Tę karczmę być może już skądś znacie...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz