Słońce wschodziło wyjątkowo opieszale, a gdy już wstało w całej swej okazałości, wydawało się zaledwie bladym cieniem z letniego okresu, a górowało nad ziemią cichą, opustoszałą, w brązowo-szarych barwach, pokrytą cienką warstewką śniegu z wczorajszych opadów. Co jakiś czas przemknęła na tym tle ruda kita wiewiórki. Zima od zawsze przypominała mi trochę roboczą wersję wstępu do apokalipsy, atoli nie odmawiałem jej specyficznego piękna. Uwielbiałem bitwy na śnieżki czy zwyczajne robienie aniołków w świeżym puchu i preferowałem mrozy niżeli niebotyczne upały, jednak gęsta sierść wobec pogarszającej się pogody przestawała wystarczać. Przydałoby się większe sadło albo, co bardziej prawdopodobne, jakaś stałocieplna istota obok. Uszedłem już spory kawał drogi, a jednak do tej pory nie natknąłem się na żadną większą watahę. Mniejsze, rodzinne grupy mnie nie interesowały, nie licząc tego, że rozpadały się po 2-3 latach, z prostego powodu: to nie była moja bajka. Z drugiej strony tereny, które do tej pory przemierzałem, nie zachęcały wielce do osiedlenia się.
Dzisiejszy dzień postanowił mnie zaskoczyć potrójnie. Najpierw natknąłem się na sporą rzekę, jeszcze nie skutą lodem, i obrałem ją sobie za drogowskaz, idąc wciąż przeciwnie do kierunku prądu, na południe. Niedługo potem wychwyciłem w powietrzu mieszankę dziwnych aromatów, zarówno jedzenia, jak i metalu, jednak ponad wszystko wybijał się ten charakterystyczny zapach...chyba ludzi. Słyszałem o tych stworzeniach tylko z opowieści, i raczej nie miałem zamiaru tego zmieniać. Jednak najlepsza okazała się dla mnie trzecia niespodzianka: wilcza woń, niezwykle intensywna. Przy moście na rzece odbiłem na wschód. Ostrożnie, bezszelestnie posuwałem się do przodu, uważnie obserwując otoczenie. Byłem przygotowany na wszystkie możliwe warianty powitania mej osoby. Wędrówka zajęła mi cały dzień. Zmierzchało się, mrok gasił resztki kolorów, zapalając w mych oczach czerwone ogniki. Wdrapałem się od niechcenia na najbliższe drzewo i przemieszczałem się w koronach drzew, nieco znudzony oczekiwaniem. Wtem usłyszałem szmer czyichś kroków. Błyskawicznie odwróciłem się w tamtą stronę. Kilkaset metrów przechadzała się jasna sylwetka wadery, nucąc coś pod nosem. Powoli skierowałem swe kroki w tamtą stronę, wciąż poruszając się po gałęziach. Aż dziw, że zauważyła mnie dopiero wtedy, gdy byłem o kilkanaście, może kilka skoków od niej. Zamyślona... Na mój widok cofnęła się gwałtownie, jeżąc sierść. Faktycznie nie była to raczej przyjemna scena, balansujący na gałęzi basior z wilczą czaszką na łbie, ze spojrzeniem utkwionym w twojej osobie. Natychmiast się zreflektowałem i zeskoczyłem zgrabnie na ziemię.
— Wybacz, pani, nie chciałem cię wystraszyć. - rzekłem łagodnym tonem, stojąc w tym samym miejscu. I Zasada polowania: Ofiara powinna podchodzić pierwsza. Nie mogłem nie zauważyć, iż nieznajomej natura nie poskąpiła urody, i to wyjątkowo: niezwykle subtelne połączenie białych i szarych plam gęstej, błyszczącej sierści, sylwetka godna mistrza sztuk, i te duże, błękitne oczy okolone długimi rzęsami... - Czy mogę wiedzieć, gdzie się znalazłem, względnie na czyich ziemiach?
<Konwalia? Jak to mawiał Agrest, jak pierwsze opowiadanie się przeżyje, to reszta jakoś pójdzie xD>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz