Po dowiedzieniu się, gdzie mieszka owy "znajomy", Azair powstrzymał w sobie chęć wypróbowania techniki skręcania karku i po prostu odszedł. Nie miał na razie ochoty na wracanie do Mundusa i Rutena, wolał pobyć chwilę sam.
Umościł się wygodnie pod pierwszym lepszym, rosnącym niedaleko drzewem i ułożył łeb na łapach.
Ciekawe, co robi teraz Matka? Czy myśli o nim?
Pewnie tęskni. Żałuje, że go zostawiła...
Zaraz... Zostawiła?
Ta myśl po raz pierwszy pojawił się w jego małej główce. Może Matka specjalnie oddała go Ojcu? Może miała go dosyć...
Aza poczuł coś na dnie serduszka. Jakby mały kiełek nienawiści nagle zaczął rosnąć.
Dlaczego musiał znaleźć się w WSC? Nie to, że żałował, poznał przecież Rutena, swojego mentora. Matka musiała mieć dobry powód. Tak. Przecież go kochała. Troszczyła się o niego, wychowała go. Pewnie umierała, była chora, ktoś jej groził. Nie było innego wyjaśnienia. Musiała go chcieć.
Kiełek nieco zmalał, a szczeniak poczuł wstyd na myśl, że posądzał Matkę o tak haniebny czyn bezpodstawnego porzucenia swojego syna.
Azair biegł przez las.
Najdziwniejsze było to, że słyszał tylko trzaski łamanych gałązek i szelest liści. Nie było żadnych zwierząt, nawet jakiejś głupiej sowy. Był sam.
Próbował wydostać się z objęć drzew, które wyciągały po niego gałęzie, żeby go złapać, pozbawić oddechu, udusić, połamać mu kości. Ale on był zbyt mały, żeby mogły go złapać. Umykał przed każdą próbą złapania go. Łomot jego serca wypełniał całe jego uszy.
Nie cieszył się jednak długo z wątpliwego bezpieczeństwa, bo potknął się o wystający korzeń i wyleciał głową prosto na małą polankę.
Tutaj nie był sam. Naprzeciwko, odwrócony do niego tyłem, stał Ruten. Aza westchnął cicho. Czyli jednak się nie zgubił.
— Proszę pana! — zawołał, ale nie doczekał się odpowiedzi. Wzruszył ramionami i podreptał do niego.
Już miał dotknąć go łapą, zapytać, co tam robią, gdy uderzył nosem o niewidzialną ścianę i odrzuciło go do tyłu. Szczeniak prychnął z niezadowolenia. Trudno, znajdzie inny sposób, żeby się do niego dostać.
— Proszę pana! Słyszy mnie pan? — zapytał, ale i tym razem Ruten nic nie odpowiedział. — Dlaczego mnie pan ignoruje?
— To nie twoja wina — odezwał się Mundus, który znalazł się obok nie wiadomo skąd.
Azair, zdenerwowany tym, że byle jaka czapla go poucza, pchnął go łapą.
Nie wiadomo, kiedy przepychanki przerodziły się w bójkę na śmierć i życie.
Z boku może wyglądało to jak taniec, a może nawet jak intymne zbliżenie, bo Aza nie wiedział, gdzie kończy się on, a gdzie zaczyna Mundus. Był jednak pewien, że tym razem nie pozwoli ptakowi odejść żywemu. Chciał szarpać pióra, ciąć skórę, wyrywać kończyny. Złamać mu ten parszywy dziób!
Nie wiedział, czy ta krew, która plamiła trawę, była jego, czy może Mundusa. Nie wiedział, czy ta kończyna, którą właśnie teraz przełamał z dziwnym chrupnięciem, była jego, czy Mundusa. Nie czuł bólu, tylko dziwną satysfakcję, zaryzykować można nawet stwierdzenie, że spokój.
Azair wykonał jeden, szybki ruch łapami, a dźwięk skręcanego karku rozległ się po całym lesie, jakby magicznie zwiększony.
Zrzucił z siebie niebieskie truchło i zerknął szybko na Rutena. Dalej się nie odwrócił.
— Niech pan spojrzy! — krzyknął, ale dalej nie doczekał się reakcji. — SPÓJRZ NA MNIE I ZOBACZ, CO ZROBIŁEM!
Nadal nic.
Szczeniak wstał i podszedł do bordowego basiora. Niewidzialna ściana zniknęła. Nic go nie blokowało.
— Przestań mnie ignorować — warknął Aza, ale Ruten, jakby nieumyślnie, odwrócił głowę w inną stronę.
Pozostał tylko jeden sposób. Azair nie miał wyboru.
Nie liczył czasu, bo w uszach szum mieszał się z wrzaskami, a z pyska toczyła mu się ciemna, lepka ciecz. Wszystko ucichło dopiero, gdy jego mentor padł na ziemię z nieruchomymi oczami.
— Jesteś ze mnie dumny? — zapytał cicho, ale zaraz poczucie winy uderzyło w niego z ogromną siłą.
Zabił Rutena. Zabił swojego nauczyciela. Jego oddech przyśpieszył, a on sam położył uszy po sobie i zaczął powoli się wycofywać.
— Co ja zrobiłem, co ja zrobiłem... — powtarzał w kółko, a gdy zadem trafił na drzewo, upadł i wbił wzrok w martwe ciało. Nie płakał. Chyba nie potrafił.
Nie miał odwagi spuścił wzroku na swoje zakrwawione łapy i rany znaczące całe jego ciało. Był w stanie tylko wpatrywać się w szeroko otwarte oczy swojego mistrza.
— Ostrzegałam cię — odezwał się delikatny, kobiecy głos.
— To ty — mruknął Azair. Zbyt dużo razy słyszał tę waderę w swojej głowie, żeby teraz ją zignorować.
— Ale mogę cię pocieszyć. To nie twoja wina. — Wadera kontynuowała dalej, nic nie robiąc sobie z wrogości w głosie Azy.
— Więc niby czyja? — prychnął i podniósł wzrok.
Była niska i zgrabna. Miała gęste, kremowe futro i duże, zielone oczy, patrzące ciepło. Aza nigdy nie widział tak pięknej wadery. Pomimo tego, że w zasadzie jej cechy wyglądu były pospolite, to miała w sobie coś, co sprawiało, że nie można było oderwać od niej wzroku. Miała rude włosy, w które włożony był mały kwiatek.
Stokrotka. Bez jednego płatka.
— Twojego dziadka. — Wadera uśmiechnęła się przyjaźnie.
— Nie znałem go.
— Wiem. Ale twój ojciec tak. Niestety pozbawiono go możliwości poznania mnie.
— Więc kim jesteś?
— Na imię mi Hadelle. Jestem twoją babcią.
— Nie wyglądasz — skwitował.
Wadera zaśmiała się cicho. Jej śmiech przypominał dźwięk kryształowych dzwoneczków.
— Idź już. Szukają cię — powiedziała, rozglądając się dookoła.
Azair otworzył oczy.
Więc to był tylko sen.
— Tutaj jesteś! — rzekł Ruten, podchodząc bliżej. — Mundus, mam go.
Szczeniak podniósł się szybko i rzucił na basiora, aby objąć go jakąś parodią przytulenia.
— Niech pan obieca, że nigdy mnie nie zignoruje — powiedział, wtulając pysk w sierść na jego piersi.
< Ruten? >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz