Innymi postaciami, które wystąpiły w naszych opowiadaniach, byli, jak w zeszłym miesiącu, Skinterifiri, Miodełka i Mundus.
A teraz, przed nami wyniki tegomiesięcznych ankiet:
Wasz samiec alfa,
– Byłeś kiedyś w sytuacji, gdzie... gdzie śmierć wydawała się najlepszym rozwiązaniem? Nie dlatego, że miałeś dość życia i problemów z nim związanych, tylko dlatego, że wiedziałeś, co czeka cię na końcu i dlatego wolałbyś śmierć.
– Nie zabiję cię, Paki. – Po policzkach atramentowego wilka spływały łzy. Nadszedł dzień, na który absolutnie nie był gotowy.
– Szkoda... – Wymawiający te słowa basior był tak bardzo nienaturalnie spokojny. Uśmiech, który nie znikał od dobrych kilku dnia, nadawał mu wyglądu trupa. I w pewnym sensie niestety nim był. – W takim razie zabierz mnie gdzie indziej. Gdzieś z dala od chabrów. I Shików.
– Pójdę z tobą.
Na pojedynczą chwilę, na jedną, jedyną sekundę oczy Paketenshiki stały się jakby obecne. Żywe. Patrzył na swojego ukochanego, a nie gdzieś w nieodkrytą przestrzeń, a w jasnym złocie chowały się smutek i wdzięczność.
– Dziękuję.
I martwa obojętność na powrót zagościła na twarzy rudzielca, przystrojona dodatkowo trupim, bezbarwnym uśmiechem. Pomocnik medyka zapłakał gorzko. Oto minęła ostatnia minuta spędzona ze swoim najdroższym, kiedy ten jeszcze zamieszkiwał to wilcze ciało.
⫷⫸
Gdy ciemność opatuliła tereny watahy Srebrnego Chabra, Yir zawiązał wokół Paketenshiki sznur, by zabrać go z dala od domu. Na zewnątrz nory czekała na niego rodzina. Wayfarer. Pinezka. Skinka. Dziewczyny płakały, po cichu, by nie zbudzić śpiących w okolicy wilków, jednak młody Wayfarer nie był w stanie wypuścić z siebie ani jednej łzy. Ale chował się pod kapeluszem, widoczny był tylko czarny guzik nosa. Symbol wewnętrznej rozpaczy, jakiej młodzieniec jeszcze nigdy nie doświadczył. Atramentowy wilk czuł się całkiem podobnie, sam nie był w stanie płakać, choć pojedyncze łzy wciąż jakoś znajdywały się na już i tak mokrych policzkach.
Zendayafiri pożegnała swoich rodziców, każdemu z nich podarowując własnej roboty wisiorek. Yir był wdzięczny. Paketenshika tylko uśmiechał się martwo, nawet nie zauważając obecności swojej ukochanej córki. Citlali przytuliła ich obu, nie mogąc powstrzymać łez, po czym schowała się w norze. Nie potrafiła znieść widoku martwego taty i odchodzącego ojca.
Skinterifiri przez długi czas obejmowała swojego starszego braciszka, z którym spędziła praktycznie całe swoje życie. Wyszeptała słowa pożegnania, mimo że Paki nie był w stanie jej usłyszeć, a ona doskonale o tym wiedziała. Nie chciała jednak go puścić od tak, bez jakiejś modlitwy. Obiecała mu, że jeszcze się spotkają, że to nie koniec. Że zawsze będą rodzeństwem, a szlaki ich dusz jeszcze nie jeden raz się przetrą. Choć możliwość ponownej inkarnacji przez duszę Paketenshiki była niezwykle mała, biorąc pod uwagę, że uciekła gdzie indziej niż do zaświatów. Żadne z tu obecnych nie chciało jednak w to wierzyć.
Wayfarer się nie odzywał. W milczeniu podszedł do swojego taty, pierwszego wilka w jego życiu, który był mu bliski. Jedynego, który zajmował tak ogromną część jego serca. Podczas gdy Skinka i Pinezka pozostały z tyłu, w norze, on towarzyszył swojemu tacie i jego partnerowi w podróży poza tereny watahy Srebrnego Chabra. Milczący niczym duch, a jednak w pełni obecny. Podpierał Paketenshikę, gdy ten tracił równowagę, usuwał przeszkody spod jego nóg. A gdy wreszcie trójka basiorów znalazła się na rozstaju dróg, podniósł czerwone oczy, całe błyszczące krystalicznie w blasku księżyca i zwrócił się w stronę swojego najdroższego opiekuna.
– Żegnaj, tato.
Uścisk, jakim się podzielił, był o wiele cieplejszy niż kogokolwiek innego. Był to uścisk syna, który w tym momencie tracił najcenniejszą w całym swoim życiu rzecz. Brązowy wilk przez długi czas przytulał osobę, która pomimo braku wspólnych genów była jego ojcem i tatą, opiekunem i najważniejszym wsparciem w trudnych życiowych chwilach. Więź, która łączyła tych dwóch była o wiele mocniejsza niż wielu sobie wyobrażało i dopiero w tym ostatnim momencie, kiedy niebyt odebrał Paketenshikę z łap rodziny, zostawiając tylko pustą skorupę, więź ta ukazała się innym w pełnej swojej okazałości. Wreszcie została uroniona pojedyncza łza. Kto wie, czy nie jedyna w całym życiu podróżnika.
– Żegnaj, Yirze. Będę za wami tęsknić.
– Bywaj, młody. Trzymaj się. Dla siebie i dla Pinezki. – Yir próbował się uśmiechnąć, jednak ból, z jakim się to wiązało, nie mógł zostać pokonany. Pozostał więc przy ponurej minie i tylko przytulił podopiecznego swojego ukochanego. Krótko. Po męsku. – Pamiętaj o swojej rodzinie, gdy będziesz podróżował zimą.
– Moja rodzina umarła. – Wayfarer ukradkiem spojrzał na stojącego nieruchomo Pakiego.
– Nie, Way. Twoja rodzina to nie tylko Paki. To także Nere'e i Skinka. I każda osoba, jaka stanie ci się bliska w trakcie twojego życia. I... jeśli mogę... chciałbym cię prosić o jedną rzecz.
Wayfarer przytaknął w ciszy. Atramentowa łapa oparła się o brązowe ramię.
– Wracaj każdej wiosny do watahy Srebrnego Chabra. Dla Pinezki, by nie została sama. Zaopiekuj się nią. Dopóki nie dorośnie. Zrobiłbyś to dla nas? Dla Pakiego?
Kolejne przytaknięcie, powstrzymujące w gardle łzy. Yir poszedł dalej, ciągnąc za sobą już-nie-Paketenshikę, a młody basior pozostał z tyłu, na rozstaju dróg, nieruchomy niczym drzewo. I tylko ciche uderzenia kropli o trawę zdradzały, że po brązowych policzkach spływają strumieniem słone, bolesne łzy.
⫷⫸
I tak właśnie zakończyła się przygoda nie jednego, a dwóch wilków, których miłość pokonała śmierć i doprowadziła do wzajemnej śmierci. Jeden z nich umarł, odchodząc, a drugi umarł, zostając. Gdyż nie mogli przepłynąć przez rzekę Styks, zmuszeni byli wciąż zamieszkiwać świat śmiertelników, we dwóch, już na zawsze nierozłączni, związani sznurem, choć nie małżeńskim, puści od środka. Nikt nie wiedział, kiedy zniknęli ani dokąd się udali, więc nikt inny nie mógł już się z nimi pożegnać. Ale to i lepiej. Nie powinni widzieć dwóch żywych trupów, złamanych od środka, których nawet śmierć nie chce przyjąć. A to może być właśnie najgorszy los na zakończenie swojego żywota. Nie śmierć. Nie usunięcie się absolutnie z kart historii. Ale po prostu, zwyczajnie, już więcej nie żyć.
<Żegnajcie - Yir>
Cytat z tytułu autorstwa Wiktora Hugo
Oto problemy Maleńkiej
Czekałam niecierpliwie na powrót
medyczki, wychylając się co jakiś czas ze swojego miejsca. Jaskinia medyczna
była o wiele większa niż myślałam, ale cieszyłam się bo nie byłam na widoku
każdego pacjenta.
- Musimy Ci jeszcze zrobić
badania psychologiczne Kanno. – powiedziała Flora zjawiając się nagle w zasięgu
mojego wzroku. Już miałam otwierać pysk by zadać jedno z pytań, które
momentalnie mi się nasunęło, jednak zrezygnowałam z tego czując nagłe ukłucie
strachu. Pokiwałam lekko głową i ruszyłam za waderą, która zaprowadziła mnie do
odosobnionego pomieszczenia w głębi jaskini.
- Vitale niedługo do Ciebie
przyjdzie, poczekaj tu chwilę. – ponownie kiwnęłam tylko głową nie wydając z
siebie dźwięku i czując coraz szybciej bijące serce. Słyszałam różne historie na
temat naszego psychologa i żadna nie zachęcała do spotkań z nim. Położyłam się
na posłaniu umieszczonym w pomieszczeniu i czekałam na przyjście nieznanego mi
basiora.
---
- No dobrze, to zaczynajmy. –
powiedział Vitale siadając przede mną i przyglądając mi się dokładnie. Nie wiem
jak długo na niego czekałam, ale na pewno dłużej niż powinna. Nie powiedziałam
jednak nic, tylko zniżyłam wzrok pod naporem jego wzroku. – Nieśmiali jesteśmy,
tak? – chrząknął nieznacznie.
- No już dziecko spójrz na mnie. –
powiedział bez cienia zachęcenia w głosie. Basior zdecydowanie nie chciał tu
być, a moja obecność nie była mu na rękę. Odwzajemniłam w końcu jego wzrok,
starając się nie pokazywać słabości, z którymi się mierzyłam.
- Myślimy czasem o śmierci, co
nie? – spytał nie spuszczając ze mnie oczu. – Jakby to było jakbym umarła…
jakbym nigdy się nie urodziła? Hmm?
Otworzyłam lekko pysk, żeby zaprotestować,
ale po chwili zorientowałam się, że nie mogę. Bo to była prawda. Nie myślałam
nigdy by odebrać sobie życie, jednak… moje myśli krążyły wokół tego
nieustannie. Znowu spuściłam wzrok i przechyliłam głowę na bok w wyrazie
zawstydzenia.
- Przeszkadza Ci to, że jesteś
inna od wszystkich, prawda? – basior nawet nie czekał na moją odpowiedź. Czytał
ze mnie jak z kartki, a ja nie mogłam nic z tym zrobić. – Karłowata.
- Karłowata? – usłyszałam słowo
wychodzące z mojego pyska
- Tak się opisuje twój stan. W
skrócie cierpisz na niedobór wzrostu i najpewniej nigdy już nie urośniesz.
- Nigdy? – mój głos złamał się na
tym jednym krótkim słowie.
- Nie ma innego wyjścia jak
pogodzić się z tym… a jeśli nie jesteś w stanie, to zapraszam na terapie. Tylko
nie teraz. Teraz nie mam czasu. – powiedział i wstał z miejsca wychodząc z
pomieszczenia. – No, już sio! Wróć do Flory jeśli będziesz chciała się umówić
na wizytę.
Wstałam powoli i szurając łapami
po ziemi wyszłam z pomieszczenia a potem z jaskini. Pod drodze minęłam się z
Florą, która widząc mnie od razu skierowała się do rozmawiającego ze mną
basiora.
- Miałeś jej nie mówić! – jej głos
choć uprzejmy i spokojny, naładowany był negatywnie.
- Ktoś musiał jej powiedzieć. Nie
patrz tak na mnie.
Wyszłam na zewnątrz i spojrzałam
na otaczającą mnie naturę. Wszystko wyglądało tak jak trzeba. Tylko ja byłam
inna, nie na miejscu, genetycznie uszkodzona…
Oto nowi dorośli
Wszyscy byli szczęśliwi. Nawet
Kanna była lekko podekscytowana dzisiejszym dniem, choć od dnia badań była
raczej nieswoja. Starałem się ją jakoś pocieszyć, albo chociaż dowiedzieć się
co ją trapi, ale wadera była nieugięta. Możliwe, że popełniliśmy błąd wysyłając
Kanne do Flory, jednak czy nie lepiej jest wiedzieć co się dzieje? Moja siostra
wydawała się mieć inne zdanie, ale miałem nadzieję, że z nami obok, poradzi
sobie ze wszystkim.
- Wybraliście już stanowisko? –
spytał nas Irys, gdy wszyscy razem szliśmy do Agresta poprosić o przydział.
- Ja myślę o ratowniku. –
powiedziałem od razu.
- Ja też. – odparła od razu
Kanna, choć nie rozmawialiśmy o tym wcześniej.
- Ja już jestem szpiegiem! –
zawołała Kawka radośnie. – Może nie powinnam wam tego mówić…
- Ale to nie nas masz szpiegować!
- Ja będę sprinterem! –
powiedział Irys automatycznie wypruwając na przód jakby musiał nam udowodnić,
że się nadaje.
- A ty Cyklamen? – zapytała brata
Kawka. Basior spojrzał na mnie spode łba i wzruszył ramionami jakby to co
będzie robił przez resztę życia nie miało dla niego znaczenia.
Jedno było pewne. Szczęśliwi czy
nie, podobni czy też całkowici różni, każde z nas wchodziło dzisiaj w
dorosłość. Teraz już nie miało znaczenia co nam pozwolą bądź zakażą rodzice.
Byliśmy tylko my, każde z osobna, przeciw światu i choć każdego świat krążył
wokół czegoś innego musiałem wierzyć, że nigdy się nie rozstaniemy.
Koniec Promyków Letniego Świtu
Delta chwilę w oszołomieniu patrzył na Pandorę. Niezrozumienie przelewało się przez jego umysł niczym jad trujący kości i oddech. Podczas tej podróży zaufał tej zagubionej wojowniczce jednak nie pojmował, do czego dąży tym razem. Prawda, zaskakiwała go wielokrotnie, ale to nie zmieniło faktu, że oboje stali teraz pod klifami wiszącymi nad przepaścią. Śmierć tylko czekała na ich najdrobniejsze potknięcie. Zażądała od niego wycofania się. Nie chciał jej zostawiać z tym samej. W końcu to on zażądał wyprawy, a ona tylko się przyłączyła, jednak jej wzrok nie znosił sprzeciwu. Dwoma, może trzema susami usadowił się na pobliskim drzewie. Wygodnie oczywiście, jednocześnie gotowy do skoku i pomocy. Przyglądał się jak wadera bierze rozpęd i w kilka susów dosięga kolejnych to półek skalnych, które z gruchotem uciekały spod jej łap. Kamienie rozbijały się w dole wzbijając pył i huk roznoszący się po górach, ale wadera nie spadła. Serce Delty przez ten cały czas ściskał strach, już nawet nie o misję dla swojego przyjaciela, a o Pandorę. Nie chciał patrzeć na kolejną śmierć w nieodpowiednim wieku i niezaplanowanym przez los stylu. Gotów był skoczyć za nią w dół przepaści bele zdążyć uratować jej skórę. Odetchnął jednak z ulgą kiedy ta stanęła na stabilnej skałce i zerwała kwiaty. Jednak nieprzyjemne uczucie zawisło w powietrzu, utrudniając oddychanie i wzbudzając serce do szybszego bicia. Delta nie wiedział co za zagrożenie tym razem wymyślił dla nich świat, ale czuł w głębi serca, że nie jest to nic przyjemnego. Sierść na jego karku zjeżyła się mocno, a zmysły zaszalały. Najpierw poczuł łapami. Ciężkie kroki dudniące po skałach stada zwierząt, których nie umiał zidentyfikować od razu. Potem poczuł nosem. Zapach stęchłego futra i wody niesiony z igłami lasu i młodymi. Dalej jego uszy wyłapały ciche pomrukiwania, a umysł coraz bardziej rozjaśniał się wraz z następstwem wydarzeń. I gdy spojrzał na bok wiedział co tam zastanie. Niezwykły widok stada niedźwiedzi. Stworzenia te o tak brunatnej, ślicznej sierści rzadko kiedy zbijało się w gromady, dlatego niewyobrażalnym było spotkać na swojej drodze taki widok. Cztery, może pięć widocznych z dala zarysów futra. Delta przyglądał się im chwilę w zadumie, dopóki nie zbliżyły się powarkując. Wiedział że te stworzenia pomimo swojej masy są zdolne do wspinaczki na pnie. Dlatego przerażenie nieco go sparaliżowało kiedy zebrały się pod nim. Jedno z nich zadarło głowę aby potem oprzeć przednie łapy o korę i zawęszyło. Nieprzyjemna gula zatrzymała się w gardle granatowego wilka kiedy ostre pazury przerwały powietrze, a dudniący głos zawrzał mu w uszach. Włochate potwory przymierzyły się do niego, a biedak nie wiedział co ze sobą podziać. Niewiele miał do zrobienia, w końcu w porównaniu do nich był tylko puszkiem. Drzewo zatrzęsło się w posadzie, a Delta wbił pazury w gałąź aby przypadkiem nie ześliznąć się na pewną śmierć prosto w niedźwiedzie łapy. Zdało mu się też na chwilę, że jedna z tych zabójczych dam przygląda się mu z odległości, prężąc mięśnie i węsząc. Od razu napadła go myśl, że wielka panna pragnie usiąść obok niego na chropowatej korze, choć zapewne nie na miłą pogawędkę. Gdy tylko jej łapy uderzyły pierwszy raz o ziemię, granatowy wilk zerwał się i wspiął wyżej. To biedne, samotne drzewo, które do tej pory nie zaznawało wagi i problemów, teraz trzymało na sobie niewiele ważącego wilczka oraz ciężkiego niedźwiedzia. Delta miał wrażenie, że pień skrzypi pod tym ciężarem, a korzenie wysuwają się z gruntu chyląc się jednocześnie ku jednej z przepaści. Wilk zatrzymał się przy szczycie patrząc w dół. Rzeczywiście. Wszystko przechyliło się nieco, ale jeszcze trzymało. Samica jakby także to zauważyła zostając nisko na gałęzi. Jednak w jej ślady poszedł kolejny włochaty potwór. Kora zajęczała, drewno pękło rozrywając część pnia u dołu oraz ściągając drzewo ku rychłemu spadkowi. Delta nie ruszał się jednak. Nie miał gdzie. nawet teraz kiedy roślina znajdowała się na równi z kamiennym podłożem gór, na jego drodze do ucieczki stały trzy niedźwiedzie, gdyż dwa właśnie ześlizgiwały się z czarną otchłań śmierci. Gałąź na której stanęły we 2 nie wytrzymała tego naporu łamiąc się zanim ściągnęła ze sobą całą roślinę. Delta stał w miarę stabilnie na drzewie wbijając w nie pazury. Kątem oka spoglądał w dół i myślał, czy jest w stanie przeżyć taki upadek. Jak jego moce zareagują na łamiące kości uderzenie? Czy wytrzymają jego płuca i żebra tak, aby nic nie przebiło się przez serce? Czy będzie w stanie nie zmiażdżyć sobie tchawicy, nosa, oczu, żołądka? Drzewo chwiało się delikatnie na wietrze, a włochate potwory czekały aż korzenie odpuszczą sobie do końca i zsunął się wraz z intruzem w przepaść. Delta westchnął. Tak wyglądał jego koniec i spotkanie z dawną przyjaciółką? Czy może jednak przeżyje ten lot? Patrząc się na młode korzenie wiedział, że nie ma za wiele czasu. Spojrzał ostatni raz na niedźwiedzie...
<Pandoro?>
Pisałem na 3 razy, więc może być trochę inaczej niż zwykle
∾ Z pamiętnika Pinezki ∾
Trochę mi zajęło, zanim znalazłam swoją ofiarę. Trafiło na jakiegoś zająca (są lasy to i są zające, co nie?) i chociaż nie była to nie wiadomo jaka sarna, to przecież na bezrybiu i rak ryba, a lepszy wróbel w garści niż gołąb na dachu. No to postanowiłam złapać tego swojego futrzastego wróbla. I szczerze mówiąc, zrobiłam to bezbłędnie!
Podleciałam nieco bliżej, nie wydając żadnego dźwięku i cały czas żywiąc nadzieję, że uda mi się upolować tego zająca bez żadnych problemów. Już miałam go na jeden skok. Kompletnie się mnie nie spodziewał, miałam niezwykłą przewagę. Powinno pójść gładko. No ale przecież proste rzeczy kochają się partaczyć, no i tym razem nie było inaczej.
Jak już miałam ciało zająca tuż przed swoimi zębami, jego miejsce zajął jakiś o wiele większy, dużo ciemniejszy cień, na który się nadziałam. Usłyszałam głośne "ała!" dobiegające z cienia, więc bez zastanowienia puściłam. Odsuwając się od stworzenia zauważyłam, że stoję oko w oko z psem domowym, który wilka przypominał tylko częściowo. Jelitka (wzorem mojego taty) mi podpowiadały, że będzie to ciekawe spotkanie.
<CDN 2/7>
Oto Kanna, szukająca trosk
Czy życie mojego rodzeństwa
potoczyłoby się inaczej, gdyby urodziła ich się tylko czwórka?
Czy Kenai byłby inny, gdyby mnie
zabrakło?
Czy matka byłby szczęśliwa,
gdybym nigdy się nie urodziła?
Mój rozum mi mówi, że gdybanie to
bezsensowna czynność, która sprawia, że tylko stoję w miejscu. Sprawia, że nie
mogę zmienić przyszłości, ponieważ rozważam przeszłość, której zmienić już nie
mogę. Mimo tego, gdybanie stało się codzienną czynnością w moim życiu, która
coraz bardziej pogrążała mnie w bezsilności, morzu trosk i żali.
Moje wnętrze mi mówi, że gdybanie
ze mną zostanie do końca moich dni. Mówi mi, że nidy nie ruszę się z miejsca i
będę zatrzymywać opiekującego się mną Kenaia przed rozwojem, przez własną
niedole i niedołężność. Ból, który mi towarzyszył gdy myślałam o tej niejasnej
przyszłości, rozsadzał mnie od środka i nie pozwalał skupić się na
teraźniejszości.
Coraz częściej zauważałam, że
byłam inna niż wszyscy. Mniejsza, niższa, bardziej krępa i zdecydowanie
bardziej dziecinna. Rodzeństwa wyglądało już prawie jak dorosłe, a ja? Od
dłuższego czasu nie ruszyłam się w górę ani o milimetr. Zdarzało się, że
widziałam nieprzyjemne ciekawskie spojrzenia wśród rodziny, czy innych członków
watahy, jednak nikt nie podjął tego tematu w rozmowie. Przynajmniej nie w mojej
obecności. Pytałam się Kenaia co o tym myśli, ale zbywał mnie tylko słowami
„Urośniesz, potrzebujesz tylko trochę więcej czasu.” No cóż, zgaduje że czasu
już dużo nie zostało, a ja nadal z wyglądu przypominałam kilku miesięcznego
szczeniaka, a nie ponad roczną wilczycę.
- Może pójdziemy do cioci Flory?
Ona Cię zbada i już nie będzie wątpliwości, czy coś Ci jest, czy nie? –
zaproponował Kenai w trakcie naszej lekcji z wujkiem Paketenshiką.
- Chyba, nie chce wie…
- Heej, o czym rozmawiacie? –
Kawka przerwała moją wypowiedź, ale nie miałam jej za złe. Nawet wolałam,
skończyć ten temat zanim na nowo się rozkręci a brat zacznie mi wmawiać jaka to
wyjątkowa i jedyna w swoim rodzaju jestem. Kenai już otwierał pysk by
odpowiedzieć naszej przebojowej siostrze, gdy doszedł do nas głos naszego
przewodnika:
- Czujecie? – spytał Paki. –
Poczujcie to. Jelenie. – wszyscy jak na zawołanie wypruli przed siebie w stronę
przejmującego zapachu. Wszyscy oprócz mnie. Nie mogłam odnaleźć zapachu,
zupełnie jakby przelatywał nade mną omijając mnie szerokim łukiem. Patrzyłam na
oddalające się rodzeństwo i Paketenshike czując łzy cisnące mi się do oczu.
Beznadziejna. Właśnie tak wyjątkowa i inna byłam od wszystkich. Po prostu
beznadziejna.
- Kanna choć! – usłyszałam zachęcający
głos brata, który stanął gdy zauważyła brak mojej obecności. Uśmiechnęłam się
smutno i pobiegłam za nim, czując minimalny impuls nadziei przechodzący przez
moje serce. Dopóki miałam Kenaia moje własne niedoskonałości nie miały
znaczenia. Musiałam tylko mieć pewność, że basior nigdy mnie nie opuści.
Oto Kenai, szukający siostrzanej miłości
Zajęcia na dzisiaj się skończyły,
byłem dość zadowolony z siebie, bo Paki mnie pochwalił. Polowania nie były
trudne, przynajmniej nie dla mnie. Reszta rodzeństwa też dobrze sobie radziła…
no może z wyjątkiem Kanny, ona przez większość czas siedziała z bok i się
przyglądała, a jak już starała się pomóc, jej krótkie łapki nie nadążały za
nami, co tylko sprawiało, że wadera stawała się coraz smutniejsza.
Nasza trójka, czyli ja, Kanna i Kawka
wracaliśmy do domu za naszymi braćmi Irysem i Cyklamenem. Oddzieliliśmy się od
nich rozmawiając cicho.
- Może jednak pójdziemy do Flory,
na te badania? – zacząłem temat patrząc na Kawkę jednoznacznie, żeby może
pomogła mi przekonać naszą upartą siostrę.
- Wole nie wiedzieć co mi jest. –
chwila ciszy, która nastąpiła po jej wypowiedzi zaczęła mnie mocno niepokoić.
Już miałem zakończyć temat z bólem w sercu, gdy Kawka westchnęła ciężko i
przystanęła zwracając na siebie naszą uwagę.
- W końcu i tak się dowiesz.
Przed wejściem w dorosłość musimy przejść obowiązkowe badania i raczej nic się
nie stanie jak przejdziesz je wcześniej. – od razu załapałem do czego dążyła
Kawka.
- No nie wiem… - Kanna patrzyła
na siostrę z niepewnością jakby jej to nie przekonywało.
- Wiesz, w sumie może być ci
nawet lepiej wejść w dorosłość, jeśli już wcześniej się oswoisz ze swoją
kondycją. – mimika wadera pokazywała obojętność, jakby to co mówi nie miało dla
niej znaczenia i wszystko zależało tylko od Kanny. W sumie tak było, jednak
zdecydowanie moja starsza siostra wiedziała jak zmanipulować niepewną Kanne,
żeby wybrała tak jak my byśmy chcieli.
- Pójdziemy z Tobą! –
powiedziałem z uśmiechem. – Całą nasza trójka zrobi sobie badania!
- Naprawdę? – spytała Kanna
patrząc to na mnie to na Kawkę. Gdy kiwnęliśmy głowami, niewielki uśmiech pojawił
się na pysku wadery. – No dobrze, to chodźmy.
<Kawka?>
jak zwykle zaczyna się od wspomnienia, tym razem ze spacerów na północ:)
A wtedy spotkały się dwie spragnione nadziei dusze.
W czterech ścianach.
Ściana pierwsza to wstyd, który trzymał ich trzy kroki od siebie.
Ściana
druga to strach, chowający się za ich plecami, w które oblicze czasami
spoglądali, kiedy tylko ujawniał się w postaci najdrobniejszego szmeru.
Trzecia ściana to ta, która zasłaniała optymistyczne perspektywy, gdy tylko odważyli się umieść wzrok i spojrzeć przed siebie.
Ostatnia ściana zamykała ich umysły na pozytywne w ich oczach emocje, zmieniając ich rzeczywistość w szarą masę.
Dziewczyna
zacisnęła usta w linijkę, tylko po to, aby za chwilę znowu je otworzyć.
Pierwszy raz od dłuższego czasu wydobyły się z nich słowa.
— Przed tym wszystkim byłam jeszcze człowiekiem — westchnęła.
—
I dalej nim jesteś — odpowiedział męski głos jej towarzysza. Wyciągnął
ku niej rękę. Pierwsza ściana niebezpiecznie się zachwiała.
—
Nie zrozum mnie źle, wolę swoją postać podążającą jedynie za rządzą
przetrwania i instynktami z wybrakowanym intelektem, który nie karze mi
bezkarnie krzywdzić innych i dążyć do władzy absolutnej. Czuję, że
osoby, które kiedyś uważałam za swoich bliźnich, stały się w moich
oczach potworami — odpowiedziała, dusząc w sobie skrajne emocje - Długo
nad tym myślałam, dlatego to przemyślenie ma jakąkolwiek przyswajalną
formę. Chociaż nie czynię tu tak naprawdę nic więcej od rozpaczania nad
tym, jakim Bóg musiał być głupcem, powołując do życia tak destrukcyjny
gatunek.
Przysunął się do niej, próbując chwycić jej talię.
Wierzył, iż zastąpi to teraz wszystkie nieprzyjemne i nieskładne
konstrukcje cisnące mu się na język. Kobieta instynktownie odskoczyła,
ponieważ rany, które pozostawiła za sobą jej przeszłość, wykrzykiwały,
że powinna już nigdy więcej nie dać się skrzywdzić. Widząc kwitnący na
twarzy młodego mężczyzny rumieniec, przełknęła ślinę, czując jak zalewa
ją ocean wstydu, w którym jej umysł uwięził się pomiędzy falami
największej hańby, Nienawidziła swoich słabości, które pozostały jej po
wojnie. Teraz to miasto jest ruiną, lecz aby przywrócić mu dawną
świetność, trzeba najpierw odbudować swoją wewnętrzną siłę. To był ich
moralny obowiązek za to, że dali wrogom zdeptać ich ukochaną ziemię.
— Przepraszam — wyszeptała, przerywając trwającą od kilku sekund ciszę.
—To ja... nie powinienem...
—
Nie. Oceniłam twoje intencje tylko przez pryzmat tego, jakiej jesteś
płci. Widziałam w tobie zagrożenie. Ociekającego testosteronem samca,
spragnionego kobiet. Ta myśl nigdy nie powinna pojawić się w mojej
głowie — wyciągnęła ręce w jego kierunku — Proszę, chwyć je. Pragnę
jedynie odrobiny ciepła.
Chłopak już z drobnym wahaniem spełnił jej prośbę. I tak oto pierwsza ściana runęła.
Aby
romantyzmu nie stało się zadość, muszę uprzedzić, iż w tym momencie nie
dałem rady dłużej ustać na nogach, niewzruszony patrząc na otaczające
mnie cierpienie, więc musiałem odejść w kierunku krzaków, aby wypuścić
na zewnątrz coś, co cisnęło się do wyjścia bardziej niż pokłady
cierpienia z serca tej kobiety. Słysząc, jak mój własny mocz spada na
liście, zacząłem się zastanawiać, jak chronić swoich członków rodziny,
aby nigdy nie spotkał ich tak żałosny los. Rodziny to właściwie
cholernie dużo powiedziane, ponieważ w mojej egzystencji jedyny wilk,
który był w stanie zamienić ze mną przynajmniej jedno słowo bez cienia
zażenowania to mój wymyślony przyjaciel. Muszę jednak śpieszyć z
wyjaśnieniem, że nawet on nie chciał przyznać się do łączących nas
więzów krwi, więc pozostało mi nacieszenie się swoją siostrą. Pierwszy
raz naszła mnie wtedy dobijająca refleksja, jak bardzo nie chciałbym jej
stracić. I to nie tylko tak, że skończyłaby jako kolejne straszydło ze
świata astralnego pałętające się po naszych terenach, ale pragnąłem
także, aby nie stała się martwa za życia. Rzeczywistość często
weryfikowała jej siły do walki i momentami przepełniająca pustka mogła
znaleźć zastosowanie w udzieleniu jej pomocy w zostaniu warzywem bez
żadnych emocji. Jako brat czułem odpowiedzialność za jej stany
emocjonalne i pragnąłem zapewnić jej możliwie najbardziej błogi żywot.
Niestety czasem kończyło się jedynie na staraniach, ponieważ nie zawsze
potrafiłem udzielić zrozumienia, nie pojmując nawet samego siebie.
Oprócz tego, iż była piękna od środka, posiadała też gustowne opakowanie
na wszystkie rzeczy, składające się na jej całokształt. Mogła z nią
konkurować jedynie wadera, którą było dane mi ujrzeć dzisiaj w pozycji
zwanej łapaniem zająca, choć ostatecznie żadnego nie złapała. Pięknością
może mi dorównywały, niestety nie miały takich niesamowitych zdolności w
przypadku błyskotliwości. Mówili mi, że jestem bardziej błyskotliwy niż pobłyskuje potłuczone szkło w promieniach popołudniowego słońca oraz
takie Szkło, będące detektywem - cenię sobie tę uwagę, ponieważ samiec
jest dzięki niej niezwykłym interlokutorem. Nie wierzycie? Podsłuchałem
kiedyś, jak prowadzi rozmowę sam ze sobą, cały czas mamrocząc „Ach, wy
niewyrównane betony z WSJ”.
Nie znam tej techniki, ale chyba za pomocą jakiegoś czaru zainteresował
sam siebie na tyle, iż nie znudził się tymi słowami przez jakiś czas.
Oczywiście żartuję, moją błyskotliwość jest porównywana do błysku psich
narządów rozrodczych. W każdym razie urokliwą damą okazała się dość
drobna i smukła choinka. To znaczy... wilczyca, ale po ilości ozdób
tkwiących na jej ciele przez dłuższą chwilę miałem słuszne wątpliwości.
Uszy znacznie dłuższe niż moje życie, złote oczy świdrujące mnie na
wylot, ciało mieniące się większą ilością kolorów niż byłem w stanie
zliczyć. Sama jej obecność wprawiała mnie w zdenerwowanie i spięcie, tak
jakby emocje z jej ciała mogły przemieszczać się do mojego. Jaką mogła
mieć moc? Zadrżałem i już miałem stać się niewiele znaczący w jej życiu
widokiem, kiedy mój umysł zgrabnie wychwycił tę informację. Czekałem aż
po prostu przebiegnie niedaleko mnie, lecz wtedy właśnie upadła...
właściwie spadła do dziury, a pech postanowił, iż nikogo oprócz nas nie
mogłem dostrzec w moim polu widzenia. Albo oślepiła mnie strzała amora w
odpowiedzi na jej niezwykły popis akrobatyczny, albo to po prostu
powszednia w mojej egzystencji ironia losu. W każdym razie —
zdecydowałem się na pomoc, na start pytając, czy w ogóle jest cała.
Zapytacie — dlaczego w ogóle miałem wątpliwości? Cóż, zapomniałem
wspomnieć, iż zaliczyła lot ze znacznej wysokości. Odmruknęła na
potwierdzenie, nie trzeba było jednak długo czekać na to, aż jej
kłamstwo się obnaży, nie pozwalając jej wstać. Pobiegłem do okolicznego
medyka niczym superbohater i zesłałem łaskę na jej wątłe ciało...
chwila, chwila. Poszedłem do wadery, pytając niczym ostatni głupiec,
gdzie mogę odnaleźć jaskinię medyczną (była niechętna do wizji pomocy,
ale także i bezbronna) i trzy razy zgubiłem się po drodze. Nieważne,
grunt, że Choinka dostała fachową opiekę i została wyciągnięta z dziury.
Na tym prawdopodobnie zakończyłaby się fascynująca historia naszej
znajomości, gdyby nie fakt, że wieczorem zainteresowało mnie to, jak się
czuje. Odwiedziłem jaskinię medyczną i zagaiłem o to Florę, która
właśnie zajmowała się jej opatrunkiem.
A czemu nie zapytasz
bezpośrednio?- usłyszałem zirytowany głos i poczułem, jak moja sierść
mimowolnie się uniosła. Westchnąłem głęboko, starając się stworzyć w
moim umyśle ścianę, za którą będę w stanie wcisnąć wszystkie moje obecne
myśli i uczucia niczym świeżego trupa do starej szafy- Kim ty właściwie
jesteś?
— Jestem kelnerem - odpowiedziałem z uśmiechem, chcąc
przekuć jej zdenerwowanie w ciekawość — Jedną z rzeczy, jakie serwuję na
tacy, jest propozycja pomocy dla wilków niemogących wydostać się z
bagna, w jakie same się wciągnęły...albo z dziury. A ty? — dodałem.
Biorąc poprawkę na to, iż ja najczęściej wpadałem w podobne kłopoty i
moje żelazne mięśnie pomagały mi z nich wychodzić... właściwie nie
kłamałem. Tak, wiem, że nie mam żelaznych mięśni, masz jeszcze jakiś
problem, czytelniku?
<Nymeria? (Choinko?) Nie zjedz mnie, proszę>
Trudno było powiedzieć, żeby miał jakiś plan. Co mógł zrobić, uśmiechnąć się do Agresta, udawać, że wszystko jest w porządku i robić za głupka? Będzie musiał walczyć z Tukukiem, a to straszna wizja, gdy nie masz pojęcia, jakie przeciwności na ciebie czekają. Świat wokół nich zmieniał się z kompletnej ciemności w las potężnych, wysokich na kilkaset metrów drzew, gdy basior usiadł naprzeciwko towarzyszącego mu alfy. Dziwnie było oglądać zmieniający się świat, podczas gdy temperatura, wilgotność oraz zapachy wciąż pozostawały takie same. To pewnie sprawka srok, że pudełko wpływało teraz tylko na ich zmysł wzroku, ale jakoś świadomość tego niespecjalnie była pomocna.
– Zacznijmy od postawienia faktów. Jesteśmy w dupie.
– Powiedz mi może coś, czego nie wiem – ciemnoszary wilk wywrócił oczami. Zupełnie nie po alfowemu, ale trudno się dziwić, że zrzucił na chwilę otoczkę przywódcy, skoro obecnie byli zamknięci w jakimś magicznym pudełku, które planowało ich zabić. Mało kto zachowałby zimną krew. Tym bardziej, że widzi go tylko jedna osoba, której niekoniecznie uwierzą, że alfie zaczęło odbijać.
– No dobra... Siedzimy w środku demona zwanego Tukukiem. Nie w jego brzuchu, jeśli to cię pociesza, po prostu... w środku. A jednocześnie Artefakt nie do końca jest nim. Wiesz, demoniczne sprawy, trudne do ogarnięcia. Jedyny sposób, żeby się stąd wydostać to stoczyć walkę z tym demonem. Ja będę musiał stoczyć walkę – poprawił się, kładąc silny nacisk na pierwszy wyraz tego zdania. – Nie jestem pewien, jaki ty masz udział w tym spotkaniu, ale... – Yir rozejrzał się dookoła, po chwili wracając świadomością do swojego rozmówcy. Jego oczy były smutne, przypominały psa, który zrobił coś złego, a teraz błagał o wybaczenie. A może były smutne w inny sposób, tylko basior tak długo ukrywał swoją tęczę, że zapomniał już, jak wyrażać emocje. – Jeśli uda mi się choć na chwilę otworzyć Artefakt, błagam cię, biegnij w stronę wyjścia. Nie patrz na mnie, nie zwracaj na mnie uwagi, po prostu biegnij i się mógl, żeby ci się udało. Ja mogę zostać, jestem tylko marnym pomocnikiem medyka. Może i też ojcem, ale... przecież to nawet nie jest do końca moja rodzina.
Agrest otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, jednak szybko z tego zrezygnował. Atramentowy szybko zrozumiał, dlaczego. Po jego policzkach powoli spływały łzy. Rozklejał się na myśl, że istnieje szansa, choćby cień szansy, że już nigdy nie zobaczy swojej rodziny. Paketenshiki. Przyjaciół. Był gotowy to poświęcić, ratując innych, tylko czy taka cena nie będzie za ciężka dla jego serca - obawiał się, że odpowiedź brzmi zupełnie inaczej, niż na początku przypuszczał. Ale to chyba był ten czas. Czas położyć potrzeby i życie innych ponad swoje, nawet jeśli strach chwyta swoimi podłymi mackami twoją duszę i raczej już do końca nie puści. Sceneria wokół zmieniła się w jesienny las klonowy. Wszechobecna czerwień przypomniała Yirowi o dawnym domu. O Alasce.
– Cokolwiek by się nie działo, jeśli otworzy się przejście, uciekaj. Mnie zostaw z tyłu. Jesteś alfą, musisz zaopiekować się watahą. – Basior wziął głęboki wdech, by kotłujące się w nim emocje nie wzięły góry i się nie rozkleił na oczach kogoś, kto był w jego oczach co najmniej dobrym znajomym. – I jeszcze jedno. Jeśli się stąd wydostaniesz... GDY się stąd wydostaniesz, a jeśli mi się nie uda... Idź do Pakiego i powiedz mu... – Łzy pociekły bardziej, zmieniając się w strumień, choć głos pozostawał nieporuszony. – Powiedz mu, że go kocham i żałuję, że nigdy nie udało nam się wziąć ślubu.
Niekomfortowa cisza zapadła między dwoma ofiarami Artefaktu. Cisza w lesie? Ach, no tak. Przecież ten las klonowy nie wydaje dźwięków, nie ma zapachów. To tylko iluzja. Podobna do tej, że kiedyś wydostaną się z tego przeklętego miejsca. Ale cóż mieli zrobić więcej, niż powiedzieć "Nadzieja umiera ostatnia" i iść przed siebie, w poszukaniu Tukuka i lub wyjścia z pudełka.
Yir szczerze mówiąc nie miał pewności, czy uda im się znaleźć tego demona, szybko też okazało się, że wcale nie jest jedyny.
– Jaka jest szansa, że znajdziemy Tutuka? – zapytał szary basior, gdy przeskakiwali nad murkiem odgradzającym dwa pastwiska dla bydła.
Po zadaniu tego pytania sceneria jak na zawołanie się zmieniła, przeobrażając się ze słonecznej, zielonej łąki w mroczne korytarze, gdzie nawet wilczy wzrok nie wystarczał do widzenia dalej niż kilka metrów. Puste ściany, wszystkie jednolite, pokrywała błyszcząca maź, spływająca powolnie strumyczkami z sufitu. Wilki podświadomie wiedziały, że wcale nie była to woda. Zimno otoczyło ich równie nagle co ponury beton, powodując ataki dreszczy oraz drgawek. Łapy stanęły na twardej powierzchni, chropowatej, jednak nie na tyle, by powodować dyskomfort. W dotyku podłoga przypominała gładki kamień. Całe to miejsce było tak nieprzyjemnie jednolite, wszystkie powierzchnie wyglądały tak samo, miały tą samą teksturę, kolor, powietrze wszędzie było tej samej temperatury i gęstości, nawet żywe ciała nie mogły go ogrzać, nie ruszało się wraz z ruchem wilków. To wszystko było tak bardzo nienaturalne, że pomocnik medyka poczuł wirowanie w głowie, a obraz przed oczami zaczął stawać na głowie. Nawet był gotowy zwymiotować, gdyby nie powstrzymała go Variai.
~ Trzymaj się, Yir. Tukuk zauważył, że się wyrwaliście. Zaczął wysyłać odłamki siebie, żeby was zabić. Musicie walczyć!
– Zabić?! – wrzasnął atramentowy, nieświadomie robiąc to na głos, czym zwrócił uwagę towarzysza. – Tukuk próbuje nas zabić. To pierwsza nasza okazja.
– Okazja na co? Na śmierć??
– Na walkę, do diaska! – Coś w umyśle basiora się przestawiło. Miał ochotę skoczyć alfie do gardła i po prostu wyrwać mu tchawicę. Nie udusić. Wyrwać kawałek szyi, żeby sam zdechł pod jego łapami, podczas gdy on triumfuje. Bo nikt nie ma prawa go kwestionować. Nikt nie ma prawa go tak traktować. Nie ma prawa... nie ma prawa go... poniżać?
To nienormalne. Agrest jest w takim samym szoku jak on, nie próbuje go poniżać. Dlaczego chce go zabić? Czyżby...? Nie. To niemożliwe. Nie. Nie. Nie!
Jego obawy rozwiało warczenie wydobywające się gdzieś z ciemności. A na ich miejsce wskoczyły kolejne, mieszające się ze strachem. Dupa, dupa, jasna dupa i ciemna dupa, śpiewała jego dusza, dobrze wiedząc, co wydaje ten dźwięk. Znaczy, nie dokładnie co, nikt nie wiedział, jaką formę mógł przybrać Tukuk, ale to był Tukuk bez dwóch zdań. I być może nie mając żadnego doświadczenia z tą istotą obaj powinni uciekać, szukać schronienia, sposobu, by wrócić do części pudełka imitującej prawdziwy świat. Ale chcieli okazać się odwagą, chcieli walczyć. Mogła to jednak być też głupota, może chcieli zobaczyć, jaką formę przybrał ten cały Tukuk. A może, co najbardziej prawdopodobne, zawładnął nimi strach i zwyczajnie nie byli w stanie się ruszyć. Cokolwiek to było, podświadomie wiedzieli, że pożałują, że nie wzięli nóg za pas.
Z ciemności powoli wyszła karykatura wilka. Stworzenie niczym jakiś połamany pająk sunęło do nich na zbyt długich, nienaturalnie wygiętych kończynach, pokrytych krwią. Świeżą, zaschniętą, starą krwią, do wyboru do koloru. Stawy wyginały się w sposób teoretycznie niemożliwy, łapy rozkładały się we wszystkie strony, krzywo, chybotliwie, niezdolne do jednolitego, stabilnego ruchu. To coś naprawdę wyglądało jak nielegalne dziecko jakiegoś wilka i pająka, wyrzucone do ścieków, bo było za brzydkie, żeby własna matka je kochała. Szara skóra przyklejała się do kości, pokazując żebra i cały kręgosłup tak wyraźnie, że uczniowie kierunku biologicznego mogliby się na tej abominacji uczyć anatomii szkieletu kostnego. I tylko szkieletu, bo wnętrzności, całe jelita, żołądek, wszystko, co powinno być w środku ciała, gdzieś zniknęło, zostawiając paskudne wcięcie tuż za linią żeber. Gorzej jak chart. Ogona także nie było, a przynajmniej jego skóry, bo kości, pokryte krwią i resztą cokolwiek-trzymało-kości-ogona-razem, sterczały do góry jak taka zdeformowana, biologiczna antena. Może więźniowie artefaktu znieśliby ten widok, gdyby nie głowa karykatury, na tyle duża w porównaniu do reszty ciała, że trzymała się najbliżej podłogi, niemal uniemożliwiając ruch łopatek. A raczej uniemożliwiałaby, gdyby łopatki nie wykonywały skrętów ponad 180 stopni, prawie rozrywając cienką jak pergamin skórę.
Głowa mogła wydawać się normalna tylko z daleka. Nieobecne oczy zastępowały czarne dziury czaszki, z których okazjonalnie wypełzała jakaś pojedyncza, przerośnięta larwa muchy, a krew nieustannie ściekała stabilną stróżką. Uszy sterczały do tyłu sztywno, wyraźnie niezdolne do ruchu, kształtem przypominając brzydkie, cienkie trójkąty, zupełnie wybrakowane z futra. Pysk był jednak najgorszy. Pysk albo dwa, bo tam, gdzie powinien być wilczy pysk, usta otwierały się na cztery. Lewa strony wyciągała się w lewą stronę niezależnie od prawej, na bok jak szczękoczułki pająka i jednocześnie otwierała się w ten sam sposób, co naturalna czaszka. Z prawą było to samo, tylko że wyginała się w stronę prawą. Język też dzielił się na pół. Zęby... Tylko krew pokrywająca niemal cały pysk zdawała się być jednolita, jednolicie rozpryskana i ściekająca w dół, zgodnie z grawitacją, tworząc wielkie, gęste, nigdy nie spadające krople.
Stworzenie zbliżało się do nich. Powinni uciekać. Powinni...
Skrzek stworzenia, nic naturalnego, niemożliwego do określenia (choć ludzie porównaliby to z krzykiem pterodaktyla), wyrwał dwójkę z letargu. W ostatnim momencie odskoczyli, gdy potwór już miał się dobrać do jednego z nich. Puścili się sprintem przez korytarz, w jedyną możliwą stronę, jaką mieli do wyboru, nieświadomi, że właśnie zaczęła się walka o życie w przeogromnym labiryncie. I to nie stworzenie stanowiło dla nich największe zagrożenie, nie ono było wysłaną częścią Tukuka, tylko właśnie labirynt. A sposobem na wygranie było nic innego jak wydostanie się z tego pierwszego kręgu piekła.
– Kurwa! – wypalił Yir, gdy natrafili na pierwsze rozwidlenie. Nastąpił czas pierwszych decyzji. Rywalizacja czy współpraca? Lewo, prawo, czy dalej przód? – Kurwa...
<Agrest?>
ad 3.9
Rubid uśmiechnął się.
— Cieszę
się, że tak uważnie wysłuchałaś mojej prośby. A teraz bezpiecznie
powędrujesz w kierunku domu, tak aby nikt nie podejrzewał, iż miałaś
bardzo ważne spotkanie — obrócił się za siebie, wyciągając szeleszczący
materiał — Znalazłem to kiedyś, podróżując na północ. Z pewnością
będziesz seksowną, krągłą piłeczką
Nie mam pojęcia, dlaczego
sparaliżowana przez własne zdziwienie, dałam się stoczyć w dół pagórka,
owinięta niezbyt wygodną panierką. Może dlatego, że wybrałam życie za
wilczą godność...
꧁↝↝꧂
ad 3.10
— Mitriall?
Słyszysz mnie? — usłyszałam, lecz byłam zbyt obolała i przerażona, aby
wykonać, jakikolwiek ruch na potwierdzenie tego, iż jego słowa nie
trafiają w pustkę. Czułam, jak jego ciało sztywnieje z każdą sekundą,
ale dopiero po dłuższej chwili byłam stanie wydusić z siebie krótkie
potwierdzenie. Basior westchnął przeciągle, zdając się wylewać z siebie
nagromadzone emocje.
— Powinnaś pójść do medyka — ocenił obiektywnie,
nie słyszałam w jego głosie ani grama szczerej troski. Byłam skłonna
doszukać się w nim bardziej chłodnych kalkulacji, z racji, że nie chciał
zapewne tracić na darmo swojej siły roboczej - Później jeszcze
porozmawiamy.
— Agrest... — wyszeptałam — Wszystko w porządku
— Nie,
nie jest w porządku. Obywatel w pełni zdrowia kłania się, a nie zatacza
przed alfą —
uśmiechnęłam się na jego słowa, mając w pamięci ostatnie
wydarzenia związane z eksperymentem. Po otrzymaniu przeczącej
odpowiedzi, na pytanie o pomoc przy wstaniu, odwrócił się i zaczął
odchodzić. Spróbowałam podnieść się na swoje obite kończyny, lecz każda
próba sprawiała mi dużo trudności. Kiedy ostatecznie mi się udało,
żałowałam, iż nie poprosiłam o pomoc. Powstrzymała mnie rodząca się we
mnie nowa, trudna emocja. Czy to jeszcze strach przed obcymi łapami przy
swoim ciele, czy wstyd, iż okazuję słabości przed najważniejszym
wilkiem na tych terenach? Kim właściwie był dla mnie Agrest? Skierowałam
swoją wędrówkę ku Florze, nie będąc jednak przekonana, czy aby na pewno
pragnę, znowu pojawić się w jaskini medycznej. Znów być ofiarą. Tą,
której trzeba pomóc
꧁↝↝꧂
W
promieniach zachodzącego słońca dostrzegłam kogoś, kto zdecydował się
zacząć rozmowę sam, witając mnie i mówiąc, iż szuka towarzystwa.
Wzbudziło to moje podejrzenia, lecz zdecydowałam się kontynuować
rozmowę.
— Czym się zajmujesz? — zapytałam łagodnie, uważnie
obserwując każdy najmniejszy ruch nieznajomego. Musiałam pierwsza
dostrzec każdą zmianę i zapobiec zbyt gwałtownemu rozwojowi zdarzeń.
— Spaniem, jedzeniem, aktorstwem... — mruknął — No i jeszcze paroma innymi, oczywistymi rzeczami.
— Aktorstwem? — moje zaciekawienie przybrało na sile w związku z tak niespotykanym
zajęciem wśród wilków — Jak wygląda twoja praca?
— Tak, dobrze
usłyszałaś. Cóż, obecnie mam wolne, ale zazwyczaj wcielam się w różne
postacie i zabawiam tłum, występując w przestawieniach, gdzie owe się
pojawiają i są uczestnikami różnych wymyślonych historii. Coś jak życie,
tylko że na niby — uśmiechnął się lekko — A ty, urokliwa damo?
W mojej głowie zawrzało od pytań. Czym są te oczywiste rzeczy? Czemu teraz nie pracuje? Co znaczy, że "zazwyczaj" robi to w swoim zawodzie? Czy są jeszcze jakieś inne rzeczy, którymi nie chce się dzielić, a należą do jego obowiązków?
— Jestem
śledczym — czekałam już na górę zaszczytów bądź pogardliwe
westchnienie, natomiast jego pysk trwał bez zmiany w mimice przez krótką
chwilę, zanim zdecydował się przybrać na niego uśmiech.
— W sumie... lubię śledzie — odpowiedział, a ja powstrzymując się przed cisnącym na usta wyrazem zdziwienia, zachowałam klasę.
— Chyba źle usłyszałeś. Śledczym.
W tym momencie otrzymałam wymówkę o braku czasu, krótkie pożegnanie i obietnicę rychłego zobaczenia.
꧁↝↝꧂
Delta i Vitale
— Czy Mitriall znowu się pogorszyło? — zapytał Delta, który z oddali obserwował rozmowę Espoir wraz z psychologiem odbywającą się kilka minut wcześniej.
—Nie — odrzekł Vitale — Spójrz, czuje się bardzo dobrze. Energia wylewa się z niej litrami. Chciałem z nią tylko pogadać.
— Potrzebuję porozmawiać w jakimś ustronnym miejscu — mruknął niebieski basior.
— Masz
Florę. Ja teraz jestem zajęty, bo zaraz mam kolejnego pacjenta — wysoki
ton zazwyczaj działał na nieśmiałego Deltę, który dotychczas kulił się
wobec wszystkich wilków okazujących swoje przywództwo, ale tym razem
niepewność przezwyciężyła jego obawy.
-Nie kontynuujecie już
eksperymentu?- jego głos załamał się, kiedy usłyszał słowa, które przed
chwilą tkwiły tylko w jego głowie.
— Kontynuujemy - odpowiedział
krótko psycholog i po chwili ciszy zdecydował się rozwinąć swoją myśl -
Właśnie przeprowadzam obliczenia pod eksperyment, jak daleko odlecisz,
kiedy zarobisz gałęzią.
— Vitale...
— Przecież nie zrobimy jej krzywdy. Nie otrzymuje już żadnych substancji.
— Mm...
— Myślisz,
że jesteśmy tu tylko po to, aby mordować i wykorzystywać swoje obiekty
bada... swoich pacjentów? Bylibyśmy na straconej pozycji, jeżeli chodzi o
naszą przyszłość... nie tylko zawodową, biorąc pod uwagę zmienność humoru Agresta. Masz niezwykle dziwną i interesującą zarazem wizję o świecie, Delta.
꧁↝↝꧂
ad 4.1
Dzisiejszy
poranek rozpoczęło spotkanie z Agrestem. To jednak było inne niż
zwykle. A jakie jest zwykle? W gazecie? Pod wpływem? Na skraju śmierci?
Nie wiem. Wiem jednak, iż w jego oczach zapłonęło autentyczne
zdziwienie. Wystarczyło kilka słów, aby mnie nim zaraził.
— Mitriall,
znalazłem dzisiaj list miłosny, który był podpisany Twoim imieniem.
Chciałbym, abyś była ze mną szczera. Czy to ty go napisałaś?
Wyglądał, jakby spodziewał się krótkiej odmowy, która wybrzmiała z mojego pyska, ponieważ widocznie przygotowany na ów rozwój zdarzeń kontynuował rozmowę.
<Agrest? Wybacz, że tak dziwnie i tajemniczo, ale się rozkręcam na nowo>
Skrzydlata piękność
Szczeniaki wyglądały na szczerze
urzeczone moją postacią. Radość i duma opanowały moje ciało, gdy mała Kanna nie
odrywała ode mnie swojego zauroczonego wzroku, aż do samego końca. Kenai był
trochę inny. Cały czas czujny i opiekuńczy względem siostry, ale nadal
podziwiający z daleka. Widziałam w tej dwójcę ogromny potencjał i wiedziałam,
że potrzebowali tylko dobrego przewodnika. Potrzebowali mnie. Wiedziałam już,
że będę wracać do tego miejsca częściej i choć nie lubiłam się przywiązywać,
dla tej dwójki zrobię mały wyjątek. Tylko ten jeden raz.
Lata samotności i podróżowania na
własną rękę dawały mi się we znaki i choć nie potrzebowałam nikogo oprócz
siebie, czułam, że powoli nadchodził czas na zażyłość z innymi zwierzętami. Nie
miałam zamiaru zostawać gdzieś na całe życie, na pewno nie, ale potrzebowałam
miejsca lub kogoś kogo mogłabym wspominać i pamiętać w trakcie swoich podróży.
Moja rodzina już dawno zniknęła z mojego serca, mam nawet wrażenie że nigdy do
niego nie dotarła.
Obserwowałam młode rodzeństwo
przez kolejnych kilka godzin, widząc dokładnie ich zmagania z powrotem do domu.
Szczeniaki zgubiły się i choć miały dobre chęci zmęczenie szybko ogarnęło ich
ciało, które nadal młode i jeszcze nie uszlachetnione, nie chciało
współpracować w dalszej drodze. Gdy młode zasnęły wśród krzewów, przez jakiś
czas odpędzę załam to większe zwierzęta, które mogłyby przeszkodzić im we śnie
lub nawet chcieć zrobić krzywdę. Dopiero gdy byłam pewna, że młode są w pełni
bezpieczne, oddaliłam się zostawiając ten mały kuszący mnie świat, na następny
raz. Gdy unosiłam się ponad drzewa, kątem oka zobaczyłam dość znajomą mi
posturę w jednym z wybawicieli młodych. Nie… nie czas na to. Czas w drogę.
Kenai roztropny
- Musimy iść dalej, jak będzie
ciemno to nigdy nie odnajdziemy drogi do domu. – powiedziałem do siostry,
której łapy już ledwo odpychały się od ziemi.
- Nie mam już siły Kenai… tak
jest ciepło dzisiaj, chce iść spać. – jej głos załamywał się z każdym kolejnym
słowem. Udało nam się napoić ze strumienia na polanie, ale było to już jakiś
czas temu, a droga do domu zdawała się wydłużać i wydłużać. Kenai nie chciał
przyznać się do porażki i nawet sam nie potrafił sobie uświadomić, że się
zgubili.
- Gdzie? Tutaj!? Nie ma mowy, nie
wiemy co może na nas czyhać za drzewami lub krzakami. – odwróciłem się w jej
stronę i ujrzałem obraz nędzy i rozpaczy. Jej łapy ledwo odrywały się od ziemi,
cały czas lekko zgięte jakby nie były w stanie utrzymać jej ciężaru. Na pysku
malowało się zmęczenie, a z oczy powoli płynęły świeże łzy. Ukłucie wstydu
przeszło przez moje ciało sprawiając, że musiałem jednak zmienić tak ważną dla
mnie zasadę.
- Wiesz co… zostaniemy tutaj,
tutaj będzie dobrze. – powiedziałem widząc, że byliśmy w miarę schowani
pomiędzy krzewami. Jeżeli dopisze nam szczęście, nic nam nie zagrozi dopóki nie
odzyskamy sił, albo ktoś nas nie znajdzie.
Kanna z cieniem wdzięczności w
oczach, od razu walnęła swoim drobnym ciałkiem o ziemie. Nawet się nie musiała
zbytnio układać do snu. Jej oczy automatycznie się zamknęły i tylko głośny
zmęczony oddech utwierdzał mnie, że siostra jeszcze żyje. Powoli położyłem się
obok niej, nie kładąc jednak głowy do snu. Jedno z nas musiało być na straży,
biorąc pod uwagę, że słońce właśnie znikało nisko między drzewami. Zaraz
nadejdzie nasza pierwsza noc, którą spędzimy poza rodzinną jaskinią. Dreszcz przeszedł
po moim ciele, ale nie pozwoliłem by strach zmniejszył moją czujność. Nie
mogłem pozwolić by Kannie coś się stało.
Kanna delikatna... a może nie?
- Jak mogliście być tak
lekkomyślni!? – ostry głos wyrwał mnie z ostrego snu.
- Mamo, obudzisz Kanne. –
powiedział ktoś obok mnie.
- Wiecie jak wiele
niebezpieczeństw na was czekało!? Kawka przynajmniej była z dorosłymi, a wy!? Prawie
przekroczyliście granice! A WSJ nie jest miłą watahą! Cud, że znaleźliśmy was
na czas.
Otworzyłam lekko oczy, żeby zobaczył
wściekłą mamę, złego tatę i ukorzonego Kenaia.
- Przecież i tak nie obchodzi Cię
co się z nami stanie… - wymsknęło mi się sennie, na co wszyscy, jak na
zawołanie, spojrzeli na mnie.
- Co ty mówisz dziecko? – matka patrzyła
na mnie jakby zobaczyła mnie pierwszy raz w życiu. Z resztą… właśnie tak mogło
być.
- Każdy widzi, że ja i Kenai,
czasem także Cyklamen są tymi gorszymi dziećmi dla Ciebie. – Obaj wymienieni
przeze mnie bracia zmarszczyli brwi patrząc na mnie. Czułam się obserwowana z
każdej strony, jak ktoś obcy, nikomu nieznany. – A co może nie mówię prawdy!? – wstałam powoli
nadal czując zmęczenie nadwyrężonych mięśni. Moje ciało drżało, choć nie
wiedziałam czy bardziej z bólu czy zdenerwowania całą sytuacją. – Nawet mam
wrażenie, że matka byłaby szczęśliwsza gdybyśmy się nie znaleźli… w końcu
najważniejsza jest Kawka.
Przeszłam kilka kroków do przodu
i usiadłam tuż przed matką jakbym chciała rzucić jej wyzwanie. Nie chciałam. Sama
nie wiedziałam co we mnie wstąpiło, może to fakt, że dopiero co się przebudziłam,
a może ogarniające całe moje ciało zmęczenie i ból. Miałam dość.
- Kanna… - podeszła do mnie
Kawka, jako jedyna mając w sobie siłę by to zrobić. Siostra przytuliła mnie
lekko. Prawdopodobnie nie zdawała sobie sprawy, że byłą faworyzowana i nie
winię jej za to. Matka odwróciłam ode mnie wzrok i odeszła w głąb jaskini kończąc
swój wywód i mój najwyraźniej także. Tylko tata do mnie podszedł i pozwolił mi
i Kawce ułożyć się w jego łapach, czując, że potrzebuje dzisiaj jego wsparcia. Reszta
rodzeństwa ułożyła się w różnych miejscach i tylko Kenai nadal siedział po
środku jaskini patrząc na mnie z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Chyba go
zaskoczyłam… Z resztą to nie dziwne, zaskoczyłam samą siebie. Coś czułam, że to
był pierwszy i ostatni raz. Zasnęłam z gonitwą myśli w głowie i scenariuszami jakie
zastana mnie następnego dnia.
<Kawka?>