Dzień, jako wspomnienie dnia poprzedniego, był nieco chłodniejszy, niż cały ostatni tydzień. Podreptałam przed siebie, jak zwykłam robić to każdego kolejnego poranka, zbiegłam z góry, omijając leżące mi na drodze kamienie i skacząc po płaskich, wystających z podłoża kawałkach skał. Szybko przedostałam się na łąkę, a następnie przecięłam ją szybkim i równym tempem, by jak najprędzej dotrzeć do lasu.
Później truchtałam już spokojniej, ciesząc oczy, uszy, nos i rozgrzaną od silnego słońca skórę wszystkimi cudami, które przygotowała puszcza, jakby specjalnie dla mnie.
Na chwilę przysiadłam pod młodą brzózką, znowu ruszyłam kłusem. Moje młode nóżki jednak dość szybko się zmęczyły i zanim dotarłam do miejsca, które było moją ostatnią znaną przystanią, spróchniałego, zwalonego przez burzę drzewa, moje myśli zaczęły odruchowo wędrować w stronę domu. Niedługo potem musiały podążyć za nimi drżące z wysiłku łapy.
Wspięcie się pod górkę było tym razem trudniejsze, niż wcześniej, gdy pokonane przeze mnie odległości były mniejsze. A jednak czułam w sobie tyle wewnętrznej siły, że starczyłoby spokojnie na dwie lub trzy takie wyprawy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz