Kolejne dni mojego radosnego dzieciństwa mijały powoli, prowadząc nas wszystkich, na naszych małych łapkach, przez długie i piękne lato. Poranki i popołudnia upływały we względnej beztrosce, poza, rzecz jasna, chwilami, gdy rodzice znowu darli ze sobą koty. Szczególnie miło wspominam jednak niektóre wieczory, gdy mogłam rozciągnąć się na przednich łapach matki jak na wygodnym fotelu i słuchać jej ślicznego głosu (to w pierwszej kolejności), którym śpiewała na dobranoc ciche piosenki.
- Mamo, zaśpiewaj nam coś - szepnęłam, tylnymi nogami odpychając się od ziemi, by usadowić się wygodnie tuż przy niej. Niestety rosłam w oczach, więc było tam coraz ciaśniej.
- Nie dzisiaj - mruknęła sennie, zerkając na mnie spod półprzymkniętych powiek. Wnet jednak uśmiechnęła się słabo, jakby tym uśmiechem chciała zastąpić śpiew. Westchnęłam, wbijając wzrok w czerniące się nad nami sklepienie. Nie miałam nic przeciwko. Od pewnego czasu odnosiłam wrażenie, że uśmiecha się coraz rzadziej. Zresztą nie byłam głupia i znałam tego przyczynę. mieszkanie pod jednym dachem z wilkiem takim, jak mój ojciec, wymagało anielskiej cierpliwości i stalowych nerwów.
Uśmiecham się pod nosem. O tak, jestem w stanie przypomnieć sobie wiele sytuacji dających tego dowody.
- A ten będzie... - matka zawahała się na chwilę, delikatnie dotykając jedno ze szczeniąt końcem łapy. Ktoś kto pomyślałby, że miało to zapobiec przejęciu inicjatywy przez ojca, pewnie miałby rację. Zarówno jedno, jak i drugie, chciało nadawać dzieciom imiona.
- No, myśl szybko - burknął Admirał, niezadowolony, że jego refleks okazał się zbyt słaby.
- Kenai. O, to jest ładne. - Uśmiechnęła się szeroko, na znak prawdziwej radości i popatrzyła na syna z miłością. - Nawet bardzo!
- Kenai, może być. A tamta? - Pyskiem wskazał na ostatnie szczenię, skulone gdzieś pomiędzy innymi.
- E... - Ciri szybko przeniosła na nie wzrok, ale krótka chwila wahania, której oznaki były widoczne w jej oczach, szybko zostały zastąpione przez znużenie.
- Popatrz, taka kawa z mlekiem. Może... - szybko wykorzystał moment, w którym bez przeszkód mógł przeforsować swoje zdanie. - Po co kombinować, niech będzie Kawa.
- Przecież mamy już jedną - zauważyła matka ze skrytym w głosie oburzeniem - to znaczy, Kawkę.
- Kawka to ptak, kawa to ziarna - odpowiedział z wyższością, choć sam stracił przekonanie w głosie. - Ale jak chcesz. Możesz wymyślić jej imię. Masz pomysł?
- Może być... Kanna - rzuciła - nawet podobnie.
- Dobre. A więc mamy Kannę, Kenaia, Cyklamena... Kawkę i Irysa.
Bezwładnie wypuszczam powietrze z płuc, wpatrując się w jeden, nieokreślony punkt, gdzieś w przestrzeni. Tyle się od tego czasu stało, tyle zmian przetrwaliśmy, tyle łez zostało wylanych. Mój Boże, jak bardzo chciałabym czasem wrócić do tamtych czasów. A z drugiej strony, nie, to już zupełnie inna rzeczywistość.
A jednak ciągnie tamten, inny świat. Czasem w moim sercu z jakiegoś powodu pojawia się nadzieja, że może mamy tylko koło do zatoczenia.
Czy potrafilibyśmy dziś do tego wrócić, gdy tyle... i tylu już pożegnaliśmy?
O czym ja znowu mówię? Ach, no właśnie. O czym ja znowu mówię. Oto czas radości, bo oto mamy przed sobą dorastające szczenięta. Słuchajcie więc dalej, bo trzeba opowiedzieć ich historię!
Wyobrażacie sobie, jakie urwanie kapelusza muszą mieć nauczyciele przyzwyczajeni do jednego, dwóch, może trzech szczeniąt, gdy kształcenie rozpocznie naraz piątka rodzeństwa?
No, duże. Szczeniaki być może są urocze, jednak problem zaczyna się, gdy trzeba to towarzystwo opanować i zaszczepić w nim sadzonki nowych umiejętności oraz mądrych myśli. Z tego zadania bezkonkurencyjnie wywiązał się doświadczony już Paketenshika, otoczony poświatą chwały i określany mianem najlepszego nauczyciela łowiectwa (chociaż zasięg tego tytułu był nieokreślony. Ponieważ więc nie było wiadomo, czy towarzysz Paketenshika jest najlepszym nauczycielem łowiectwa w WSC, czy może na całych wschodnich ziemiach NIKL'u, wspólnie z rodzeństwem dla ułatwienia uznaliśmy, że jest po prostu najlepszy na świecie).
- A proszę pana, proszę pana! - zawołał idący obok mnie Cyklamen, po swojemu, nieśmiało, za prowadzącym nas w dwóch rządkach, rudym basiorem.
- Co się stało? - nauczyciel odwrócił pysk i popatrzył na wilczka z pytaniem w oczach.
- A to naprawdę tak jest, że po korze z brzozy można pisać?
- Naprawdę, o ile zbierzesz ją nie niszcząc drzewa. I nigdy nie wycinamy żadnych napisów na drzewach!
Ponieważ zwrócił się do wszystkich, wszyscy pokiwaliśmy głowami.
- A stryjek Agrest pokazywał mi tydzień temu kartki, które nie wyglądały jak brzoza. - Lekko przekrzywiłam pysk na bok, zerkając na niego bardziej lewym, niż prawym okiem. Paketenshika westchnął.
- Zapewne pokazywał ci akurat dokumenty zapisane na kartkach ze wsi. Ale nie przeszkadza to używać również kory brzozowej.
Wydając z siebie ciche „Mhm”, rozejrzałam się wokół. Kanna i Kenai szli zaraz przed nami i rozmawiali o czymś cichutko, a Irys, wąchając kwiatki, wlókł się na końcu.
- Hej, o czym rozmawiacie? - zapytałam konspiracyjnie, przyspieszając kroku i wpychając pysk pomiędzy nich. Jak okazało się sekundę później, mogłam wybrać lepszy moment, bowiem zanim którekolwiek z nich zdążyło odpowiedzieć, nauczyciel zatrzymał się wpół kroku i węsząc, rzucił:
- Czujecie? Poczujcie to. Jelenie.
< Kanna? >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz