Czasem rozmawiam z kimś i nie wiem co powiedzieć. Widzicie, mogę patrzeć mu w oczy i nawet jakimś wyrazem pyska dać do zrozumienia, że jego słowa wzbudzają we mnie konkretne emocje i przemyślenia, ale ubranie tego w słowa wykracza poza moje możliwości. No bo co powiedzieć? „To co mówisz... jest bardzo ciekawe to co mówisz”? „Słuchałam cię uważnie, ale daj mi chwilę na znalezienie jakiejś celnej riposty”? Przecież to wszystko brzmi jak ironia.
Czasem jest też odwrotnie, bardzo chciałabym o czymś pomówić, podyskutować, albo nawet się pokłócić. Czuję w sobie ogromne pokłady energii, które za wszelką cenę chciałabym wykorzystać na udział w słownych potyczkach. A nie mam nikogo, z kim mogłabym porozmawiać. To w takich właśnie chwilach przypominam sobie w pełni świadomie, dlaczego postanowiłam związać swoje życie z... no, polityką.
Zaczęło się jednak całkiem niewinnie, nie było ni dalekosiężnych planów na przyszłość, ni żelaznych postanowień. Tylko mały szczeniak, który dopiero wychodził z wieku nosa białego od mleka i nowi znajomi, których poznał na wskroś przypadkiem, kiedyś, gdy na niewinnym spacerze po lesie zawędrował pod tak zwaną „jaskinię alf”. Tamten dzień obfitował we wspaniałe przygody. Okazało się bowiem, że oprócz rozmówców, w jaskini alf można było znaleźć inne, intrygujące skarby. Na przykład szeleszczące papiery, koce, o które nie zadbał ojciec w naszej jaskini i kolorowe, słodkie, trochę krzywe piłeczki. Te ostatnie spodobały mi się najbardziej, a pokochałam je miłością bezgraniczną, gdy tylko basior - nazywał się Agrest i jak się okazało, był jakimś tam moim stryjkiem, kuzynem czy innym pradziadkiem - powiedział, że są skarbem tej ziemi.
- Litości, chcesz? - rzuciłam beznamiętnym tonem, odwracając się na chwilę w kierunku szarego lotnika i wyciągając ku niemu łapę z ułamaną ćwiercią jabłka.
- Mówiłem ci już, Kawko, że to nie koń czy osioł, tylko mój asystent. - Siedzący obok mnie wilk jednym ruchem zebrał leżące przed sobą papiery i z westchnieniem podniósł się ze swojego miejsca. - Wszyscy zasługujemy na jednakowy szacunek. Zresztą nie ma na imię...
- Chcesz? - Łapa wyposażona w owoc powędrowała w jego kierunku, a przez pysk jej właścicielki przebiegł lekki uśmiech. Doprawdy, ładnie kontrastował z oburzeniem jego odbiorcy.
- Nie, podziękuję.
- A ja nie pogardzę! - Zamaszystym ruchem wcisnęłam sobie jabłko do pyska. Wydało mi się, że dopiero ten gest trochę go udobruchał. - A co tam masz?
- Czytałem sobie... - Zerknął na trzymane pod pachą kartki. - Spis stanowisk.
- Iii? - Z zaciekawieniem wstałam i podeszłam do niego, delikatnie przejmując dokumenty, by otworzyć je na przypadkowej stronie. Jeszcze niewiele potrafiłam przeczytać. To znaczy... właściwie tylko pojedyncze litery, które widziałam kilkukrotnie w jakichś starych zapiskach taty.
- Nie wiem, dlaczego prawie wszystkie stanowiska medyczne są pozajmowane - mruknął Agrest, ponownie sadowiąc się obok mnie. - Tymczasem wśród szeregowców mamy niedobory.
- A dlaczego? - Wlepiłam w niego ciekawskie spojrzenie.
- Nie wiem. - Wzruszył ramionami.
- Bo widzisz, Agrest - nagle do rozmowy wtrącił się szary ptak.
- Ach, zapomniałbym zapytać kogoś, kto wie - przerwał basior, niepostrzeżenie przewracając oczyma. Przez krótką chwilę przyglądałam się im z zastanowieniem. Poniekąd fascynował mnie ten ich świat, świat pełen zagadek i niedomówień, z których niczego nie rozumiałam.
- Bo widzisz, Agrest - kontynuował myśl jego towarzysz - gdyby wybuchła wojna, wolałbyś być wśród tych, którzy giną w pierwszej kolejności, czy wśród tych, którzy ich leczą? A teraz, gdy wojny nie ma, jak myślisz, czy nie ciągnie większości bardziej do pełnej życia jaskini medycznej, niż gnuśniejącej rezerwy?
Szary wilk skrzyżował ramiona.
- Co zatem powinniśmy zrobić?
- Nie zaszkodziłoby wprowadzić tam trochę życia. Jakie obłożenie może mieć dane stanowisko, jeśli wszyscy już zapomnieli, że jest potrzebne?
- Pamiętasz, jakiego krzyku narobili przy ostatnich szkoleniach dla szeregowców sojuszu watah? Ja chcę spokoju. I tylko tyle.
- A więc masz spokój, ale brakuje ci szeregowców. I nie tylko. Zdajesz sobie sprawę, że powinniśmy mieć generała?
- Tak, tak. - Agrest skrzywił się z niezadowoleniem. - Ale to decyzja, którą trzeba podjąć z rozwagą.
- Nie kwestionuję tego. - Z lekkim uśmiechem skinął głową. - Ale żeby myśleć z rozwagą, trzeba najpierw myśleć. - Zanim rozsierdzony Agrest po raz kolejny fuknął z oburzeniem, ptak dodał szybko - o tym. Myśleć o tym. A nie lekceważyć sprawę, a gdy zabraknie czasu, zdawać się na mylne natchnienie przypartego do muru.
Każda wymiana zdań, którą mój mały mózg zdołał dopasować do kategorii „ważna, światopoglądowa sprawa”, nawet jeśli jeszcze nie potrafiłam wyciągnąć z niej wniosków, była dla mnie jak najpiękniejsza melodia. Bez tekstu. A że basior używał w nich mniej złożonych porównań i bardziej oklepanych słów, niż jego asystent, to właśnie on, zrozumiały i zwyczajny, z marszu stał się moim guru. Jednakże, ponieważ byłam delikatnym, malutkim szczenięciem, rozmowy, zwłaszcza te bardziej abstrakcyjne, dość szybko mi się nudziły.
- Dziadku, wujku... no, Agreście. - Lekko szarpnęłam go za przednią łapę. Basior popatrzył na mnie jak na muchę, lecz mimo to, ukontentowana, że udało mi się skutecznie zwrócić jego uwagę, oświadczyłam - głodna jestem.
Wilk westchnął ciężko i ponownie zabrał mi swoje dokumenty.
- Mundus, odprowadź ją do domu. Ja nic u siebie nie mam.
Objęłam ich krótkim, porównawczym spojrzeniem, by bez ostrzeżenia, raz jeszcze skoczyć na szarego basiora i zarzucić mu łapy na szyję.
- Ja chcę z tobą, dziadku!
- Ojej, jak mi miło - rzucił sucho - ale innym razem, Kawko. Daj odpocząć dziadkowi po pracy.
Poszliśmy więc we dwoje, skrzydlaty i ja. Zadeklarował, że odprowadzi mnie aż do domu, ale w odpowiedzi popatrzyłam na niego z wyższością, wzruszyłam ramionami i z myślą „Co może się stać?” mruknęłam:
- Wrócę sama.
Tak naprawdę nie miałam zielonego pojęcia, co mogło się stać. Byłam po prostu zawiedziona, że Agrest nie mógł lub nie chciał odprowadzić mnie sam, tylko wysłał tego swojego pachołka.
Na próżno skarżyłam się i burzyłam, ptak zgodził się zostawić mnie dopiero u podnóża gór, wcześniej wymuszając danie słowa, że pójdę prosto do domu. A w domu trafiłam na niemały zamęt. Ojciec, próbując wczytywać się w niedbale porozrzucane przed sobą notatki, burczał coś ze zdenerwowaniem na matkę, krążącą po całej jaskini i owładniętą czymś pomiędzy silnym niepokojem, a wściekłością. W kącie leżeli przestraszeni Irys i Cyklamen.
- Gdzie te dzieci? nic nie powiedziały, poszły...
- To masz teraz i się martw! - warknął na nią ojciec - jesteś bezmyślna i tyle, jak można było nie zauważyć! A może ja mam pracować i ich pilnować?
- Pracować? Byłoby wspaniale, gdybyśmy wreszcie zobaczyli jakieś efekty tej pracy!
Zatrzymałam się w wejściu i skuliłam nieznacznie, nie mogąc zdecydować, czy lepiej wejść, czy się wycofać.
- Jeszcze raz to usłyszę, to inaczej pogadamy. - Gdy odsłonił kły, na ziemię skapnęło kilka kropel spienionej śliny. Matka już miała odpowiedzieć równie groźnym tonem, a jednak powstrzymała się, widząc mnie, stojącą u wyjścia.
- O, Kawka, no wreszcie. A gdzie reszta?!
- Nie... nie wiem, nie widziałam ich od rana. - przeszłam przez całą jaskinię i z westchnieniem położyłam się obok rodzeństwa. Oczy kleiły mi się już od dłuższej chwili, a gdy tylko zetknęłam się z ziemią, poczułam nieprzemożoną potrzebę prawdziwego, głębokiego snu.
< Kenai? >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz