Szliśmy w milczeniu, mijając kolejne łąki i pola pokrywające południowe terytoria WSJ, przez które musieliśmy przejść, by dotrzeć do celu. Co kilka minut, nie mogąc się powstrzymać, spoglądałem na mojego towarzysza, cały czas zastanawiając się tylko nad jednym. Co tak naprawdę o mnie sądzi? O czym myśli, gdy na mnie patrzy? Sam na siebie, po tym wszystkim, nie spojrzałbym bez zrozumiałego obrzydzenia. Sam ze sobą, w innych warunkach nigdy nie chciałbym zamienić słowa. Nie byłem w stanie przerwać ciszy, która unosiła się w powietrzu i płynęła wraz z nami. Zwyczajnie nie czułem się godzien, by ją przerwać.
Co się ze mną stało? Szczeniak szanowanej pary alfa, noszący w sobie geny nieprzypadkowych przodków, urodzony i wychowany w atmosferze spokoju i dostatku, dorastający we wzorowych warunkach. Już w tym wieku zdążył upaść tak nisko, stracił godność, stanowisko i szanse na szczęśliwą przyszłość. Nie wiadomo, co nim wtedy kierowało, choć pewnie nie dało się zaprzeczyć, że można by nazwać to głupotą.
Kim natomiast był Kuraha? Zawsze wydawało mi się, że to nie przed nim, a przede mną, jeśli w ogóle, świat stoi otworem i czeka, aż przyjdzie odpowiedni moment na ukazanie swego piękna w całej okazałości. Chciałem korzystać z tych szans, które, choć niesprawiedliwie, jednak dał mi los i przywilejów, które otrzymałem za sam fakt urodzenia się. Tymczasem to nie ja, to właśnie Kuraha prowadzi teraz dobre życie, spokojne, beztroskie i ułożone. Jak, kiedy to się stało? I jeszcze jedno pytanie, które narzucało mi się, gdy podążałem za tymi przemyśleniami. Ile osiągnąłby do dzisiaj Kuraha, gdyby tylko został obdarzony przez życie tak hojnie, jak ja?
Każdy z wniosków, jakie wyciągnąłem tego dnia, przyczyniał się do pogłębienia uczucia skruchy i sprawiał, że zaczynałem zupełnie inaczej niż wcześniej myśleć o sobie. Czy urodziłem się w złym miejscu? Dlaczego inne wilki miałyby tracić czas na oddawanie hołdu komuś takiemu, jak ja? Bo los postawił mnie na stanowisku młodej alfy?
Każdy z wniosków, jakie wyciągnąłem tego dnia, przyczyniał się do pogłębienia uczucia skruchy i sprawiał, że zaczynałem zupełnie inaczej niż wcześniej myśleć o sobie. Czy urodziłem się w złym miejscu? Dlaczego inne wilki miałyby tracić czas na oddawanie hołdu komuś takiemu, jak ja? Bo los postawił mnie na stanowisku młodej alfy?
Opuściłem głowę i popatrzyłem na niego jeszcze raz. Tym razem dłużej, niż wcześniej. Zdawałem sobie sprawę, że najpewniej jest świadomy mojego wzroku, który uczepił się go jak pszczoła kwiatu, jednak, czy to przez delikatność, czy niechęć, nie odwzajemnił spojrzenia ani razu, wpatrzony w dal, jakby niczego nieświadomy.
Znów odwróciłem wzrok i opuściłem głowę jeszcze niżej, wydając z siebie ciche westchnienie. Przez chwilę oglądałem swoje przednie łapy przesuwające się ociężale po ziemi. Tak bardzo chciałem, żeby wilk idący obok coś powiedział. Cokolwiek, ale niech to on zacznie. Nie doczekałem się jednak. Przez cały czas szedł wolno, skupiony na drodze.
Dzień mijał, zbliżaliśmy się już do południowo-zachodniej granicy Watahy Szarych Jabłoni. Bez żadnych nieprzyjemnych spotkań, bez kłopotów w drodze, nawet bez zbytniego zmęczenia. Cały dzień marszu nie dał nam się chyba we znaki, liczył się tylko cel i to, co czeka nas po dotarciu do siedziby NIKL'u. Na samą myśl o tym przeszły mnie dreszcze. Znów konkurencja i walka o przetrwanie. Teraz jednak ma dla mnie chyba większe niż kiedykolwiek wcześniej znaczenie. Co będzie, jeśli nie przejdziemy prób, lub przejdzie je tylko jeden z nas? Dopiero teraz, gdy minął pierwszy dzień drogi, a my ułożyliśmy się do snu gdzieś w pobliżu granicy WSJ, pomyślałem dokładniej o tym, co stawało się coraz bliższe. Co czeka nas u celu. Poczułem narastający niepokój.
Kuraha już chyba zasnął. Przekręciłem się na drugi bok, odwracając się do wilka leżącego nieopodal i przez chwilę patrząc na jego miarowo unoszącą się klatkę piersiową. Westchnąłem, na chwilę zapominając o wątpliwościach i niepokoju, które chwilę wcześniej zafundowały mi nagły zastrzyk adrenaliny. Po chwili oczy same zaczęły mi się zamykać. Nie zamierzałem z tym walczyć, dzisiejsza noc jest bardzo ważna. Jutro dalsza, męcząca droga.
Gdy tylko otworzyłem oczy nazajutrz rano, zdałem sobie sprawę, że przez cały czas leżałem chyba w tej samej pozycji. Dzień był wyjątkowo słoneczny. Kuraha już wstał i siedział oparty o drzewo, tak jak przez cały poprzedni dzień, wpatrzony uparcie tylko w naszą dalszą drogę. Zmarszczyłem brwi. Co on chciał tam wypatrzyć?
Wziąłem głęboki oddech i wyciągnąłem przednie łapy, chcąc rozruszać klatkę piersiową, po czym wstałem i podszedłem do wilka. Znów naszły mnie wątpliwości i ta sama co wczoraj chmurność zmieszana z zagubieniem, dziś jednak w mniejszym nasileniu i nie tak paraliżująco, co być może było powodem, dla którego basior usłyszał w końcu moje słowa:
- Dawno wstałeś? - zaraz po ich wypowiedzeniu znów naszło mnie uczucie zakłopotania, ale postanowiłem nie dać tego po sobie poznać. Jestem, chyba zawsze byłem dosyć pewny siebie, dlaczego dzisiaj, przy tym wilku zachowuję się tak dziwnie?
Potrząsnąłem głową, chcąc odgonić wszystkie te mącące myśli.
- Niedawno - odpowiedział poważnie - nie spałeś długo.
Pokiwałem głową, zbliżając się jeszcze o krok i siadając obok towarzysza, przy okazji starając się, aby moje ruchy wyglądały na jak najbardziej płynne i swobodne.
- Idziemy? - zapytałem, jednocześnie wzdychając płytko. Dobrze było mieć za sobą te pierwsze słowa.
- Pewnie, na to czekam - Kuraha wstał, też wyglądał na bardziej wyciszonego.
Wolno zamachałem ogonem i ruszyłem za nim, dla bezpieczeństwa jeszcze raz rozglądając się wokoło w poszukiwaniu możliwych zagrożeń. Weszliśmy właśnie na teren pagórkowaty, gdzie przez cały czas trzeba było to wspinać się, to schodzić po nierzadko stromych zboczach, toteż nadchodzący dzień szacowaliśmy na bardziej męczący. Posunęliśmy się jeszcze do kilku bardziej formalnych zdań dotyczących podróży. W pewnej chwili zorientowałem się, że to chyba dobry moment, do zaczęcia rozmowy o tym, o czym myślałem już od dawna. Dlaczego znów tego nie zrobiłem? Nie wiem, to chyba przez ten odruchowo nadchodzący lęk, który wypracowałem w sobie poprzedniego dnia. Tak, będzie więcej odpowiednich momentów do rozmowy, gdy już tam dotrzemy.
Byliśmy blisko. Coraz bliżej, czułem to całym sobą, a prawdziwość tych przeczuć przypieczętował widok linii gęstego lasu, za którym mieliśmy znaleźć swój cel. Przystanęliśmy jeszcze na chwilę i weszliśmy w gąszcz. Nie minęło wiele czasu, aż przedarliśmy się na drugą stronę, na ogromną łąkę porośniętą niską trawą. Samotna podróż minęła, wokół krzątało się wiele wilków, każdy z nich zajęty swoimi sprawami. Nawet nie zwrócili na nas uwagi, już sam ten fakt zaskakiwał. U nas, w Watasze Srebrnego Chabra, nigdy nic takiego nie miałoby miejsca. Każdy obcy wilk musiał być dokładnie sprawdzony przez władze i służby porządkowe.
Zbliżyliśmy się do kilkunastu drobnych budynków z dwuspadowymi dachami, w większości bez drzwi i szyb w oknach, które dawno temu musiały należeć do ludzi. Wyglądało na to, że to tam mieściła się siedziba główna i centrum dowodzenia tym miejscem. A w zasadzie, również centrum dowodzenia całą naszą rodzinną ziemią. To w tym jeziorku pływają te grube ryby.
- Przepraszam! - zawołałem do jednej z wader, piorącej w kałuży jakieś szmaty. Ta od razu uśmiechnęła się i zrobiła do nas urocze oczy - czy panienka orientuje się może, dokąd mamy się udać...
- Poczekajcie, przybysze - wyciągnęła zgrabną łapkę w naszą stronę, przerywając moje słowa - zgadnę. Żołnierze? - zaśmiała się wdzięcznie - to tam! - wskazała jeden z budynków, biegnących wzdłuż piaskowej drogi. Był to największy ze stojących tu gmachów, choć i tak niewiele obszerniejszy od przeciętnego domu, które widziałem w naszej wsi. Kuraha i ja wymieniliśmy nieco zdziwione spojrzenia i weszliśmy do wewnątrz. W środku było jeszcze bardziej tłoczno. Większość z około trzydziestki wilków, które zobaczyliśmy, była basiorami w wieku podobnym do naszego, lub nieznacznie starszymi. Wszystkie siedziały w korytarzu i zdawały się na coś czekać. Usiedliśmy i my.
W pewnym momencie w zasięgu wzroku pojawił się postawny wilk, który najprawdopodobniej wyszedł właśnie z jakiegoś pokoju. Siedzący wokół zrobili mu miejsce, a on stanął pośrodku i krzyknął gromko:
- Cała podchorążówka na plac!
Wśród pozostałych zapanował zamęt, wszyscy tłoczący się w poczekalni zaczęli przepychać się do wyjścia.
- Co to jest podchorążówka? - zapytałem szeptem, marszcząc brwi. Zetknąłem się już kiedyś z tym określeniem, tym razem jednak miało ono chyba na celu postawienie na ziemi tych, którzy mierzyli zbyt wysoko. Mój towarzysz wzruszył ramionami, a na jego pysku pojawił się wyraz zastanowienia. Przeniosłem wzrok na wychodzący tłum - może powinniśmy iść za nimi?
Wilk westchnął i rozejrzał się. Wyglądał, jakby właśnie został wyrwany z zamyślenia. Przytaknął szybko i przeciągnął się.
- Warto by kogoś zapytać o to wszystko - mruknął, kierując się do wyjścia.
- Poczekaj, reszta chyba lepiej się w tym orientuje. Chodźmy za nimi, wszystko się okaże.
- Jak chcesz - Kuraha ponownie rozejrzał się po otoczeniu nieufnym wzrokiem - a jeśli trzeba się było gdzieś zgłosić przed przyjściem tutaj? Nie ufałbym tym wielkomiejskim waderom.
- E tam - uciąłem krótko, nie mówiąc nic więcej, gdyż właśnie opuściliśmy budynek, wychodząc z drugiej strony korytarza. Ostatnie wilki z pochodu zmierzającego na plac właśnie znikały za ścianą innego, niewielkiego budyneczku. Szybkim krokiem podążyliśmy za nimi, po krótkiej chwili stojąc wraz z całą resztą na tej samej, ogromnej łące otaczającej siedzibę NIKL'u, lecz po drugiej stronie zabudowań.
- Ustawić się! - ryknął ów rosły basior, który zwołał podchorążówkę na spotkanie na "placu", którym pewnie miała być ta polana.
- Chodź na koniec - mruknąłem niemal odruchowo do towarzysza, mierząc wzrokiem linię, w której ustawiali się pozostali. Ach, przyzwyczajenia z dzieciństwa. Gdy upewniłem się, że Kuraha podąża za mną na sam koniec ogonka, zacząłem liczyć. Dwadzieścia, trzydzieści, trzydzieści dwa, cztery, pięć... Oprócz nas doliczyłem się ponad czterdziestu wilków.
"Jeśli oni wszyscy są kandydatami na szkolenia, marnie oceniam nasze szanse" - to jedyne, co przyszło mi do głowy. Zaraz potem, gdy tylko zamęt uspokoił się, nastąpiła pierwsza, niespodziewana fala ostrej selekcji. Szef, jak zdążyłem tymczasowo nazwać go w myślach, podszedł do pierwszego wilka, przyglądając mu się bacznie. Dwa kroki i następny kandydat został przeskanowany czujnymi oczyma basiora od palców do wierzchołków uszu. Jeszcze nie zdążyłem namyśleć się nad celem jego działań, gdy ponownie usłyszałem jego donośny głos.
- Dwa kroki do przodu!
Wybraniec nieco zmieszany tym nagłym wydarzeniem, przesunął się niechętnie w przód, a szef szedł dalej, każdego następnego wilka oglądając tak samo uważnie. Był dopiero przy dziesiątym, a już cztery zdążyły zostać wysłane o dwa kroki przed szereg. Nie wiedziałem, czy to dobrze, czy źle, ale wolałem nie zastanawiać się nawet, gdzie my będziemy stali po jego wizycie.
Napięcie rosło z każdą chwilą, dramaturgii dodawał krzyk basiora, rozlegający się co kilka sekund. Nagle zwróciłem uwagę na to, że wilk, choć nadal co chwila wyciągał kogoś przed szereg, coraz mniej uważnie przygląda się każdemu następnemu kandydatowi. Ciągle nie byłem pewien, co to oznacza, ale podświadomość kazała mi gdzieś w głębi duszy cieszyć się z tego.
Gdy tylko szef znalazł się przed końcem szeregu, był już na tyle znużony swoim zajęciem, że zatrzymał się naprzeciw ostatniego wilka stojącego przed nami i z boku, pobieżnie przeleciał po mnie znudzonym wzrokiem, po czym, ledwie spojrzawszy na Kurahę zawrócił. Odetchnąłem.
Tymczasem, gdy tylko znalazł się znów na swoim miejscu, mając nas wszystkich przed oczami, machnął łapą, jakby chcąc dosięgnąć każdego z osobna wybranego wilka i rzucił:
- Pierwszy rząd, do domu.
Wszystkie wybrane przez niego wcześniej basiory niepewnymi oczyma biegały jeszcze po towarzyszach niedoli, nie do końca chyba rozumiejąc, co się właśnie stało, po czym powoli zaczęły opuszczać zbiórkę. Przełknąłem ślinę. Zostaliśmy. O b a j.
Po chwili padły następne słowa szefa, skierowane do pozostałej grupy:
- Odliczać!
Przerzedzony o niespełna dwadzieścia osób szereg zaczął odliczanie. Dwadzieścia sześć, dwadzieścia siedem, dwadzieścia osiem...
- Dwadzieścia dziewięć! - zawołałem szybko w momencie, którym zorientowałem się, że nadeszła moja kolej, znów odetchnąwszy z ulgą.
- Trzydzieści! - po lewej usłyszałem głos, na sam dźwięk którego uśmiechnąłem się w duchu.
- Ci, którzy zostali - mówił szef równie donośnie jak wcześniej, choć, zdawało mi się, trochę spokojniej - śpią pod lasem, z drugiej strony łąki. Znajdziecie tam również mięso na kolację. Jutro o świcie zbiórka w tym samym miejscu. Zaczynacie od prób, którym zostaniecie poddani w celu wyłonienia dziesięciu basiorów, które w tym roku zostaną poddane szkoleniu.
< Druhu najmilszy? >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz