Bleu odetchnął ciężko. Jego łapy przesunęły po perłowo
różowym materiale. Jego delikatność przynosiła na myśl chmurki, które
nieskalane zatępioną wodą układały się z przyjemnością w kształty nadane przez
łapy boga. Cóż to był za cudowny materiał. Zesłane z niebios okrycie śpiącego
księżyca. A jego kolor. Jakby największe perły tego świata uchyliły głów ku
lądowi blaknąc na rzecz tego kawałka tkaniny, oddając mu swoje życie i
piękność. A zapach. Słodkie, chociaż cierpkie róże zmieszane z wiatrem
himalajskich szczytów przyozdobionych odrobiną woni miodu. Cóż to za cudowny
materiał.
Po jaskini rozległo się rwanie, zakłócając błogą i przyjemną ciszę. Bleu zaraz
potem sięgnął po nożyce. Ciął w największym skupieniu z uśmiechem na pysku. Od
śmierci jego siostry nie minęło wiele czasu i jego serce nadal nieco tęskniło,
ale przynajmniej miał jak wziąć już pełen oddech. Przywiązał się do niej,
jednak przeszłość mieszała się w nim jak burza nad morzem, burząc wodę i mącąc
spokój. Pogodził się więc z faktem jej śmierci wystarczająco szybko, aby
stwierdzić, że może jednak wcale mu tak nie żal jakby mogło zdawać się
wszystkim wokół. Jego łapa sięgnęła po nitkę, która niemrawo udawała kolor
pięknej tkaniny, teraz pociętej według planów. Igła przeszła przez tkaninę z
łatwością śmigając prowadzona sprawną łapą. I po chwili w jego palcach była ta
mała niespodzianka. Dwie kokardy, śliczne i pachnące specjalnie na dwie małe
główki. Zawiązał je na swojej własnej fryzurze, aby w podróży nie zgubiły się.
Chwilę jeszcze zajęło mu posprzątanie po pracy, a potem mógł wyjść.
Kiedy zabierał się za robotę słońce ledwie wstawało ponad
szczyty drzew. Teraz jego oblicze cofało się w kierunku swojego snu, jednak
jeszcze oświadczając światu swoją obecność. Bleu odetchnął. Nie spodziewał się
takiego poślizgu przy tym swoim małym transie. Czasem przeklinał go, czasem
kochał. Prawda, pomagał mu bez zmęczenia przebrnąć przez kupy pracy i zleceń, a
jednocześnie młodzik miewał wtedy tendencje do zapominania o bożym świecie.
—Tak, tak. — odetchnął. — Już idę, idę. — jakby do kogoś, a jednak mówił
wyłącznie do słońca, które świeciło mu w oko., poganiając go.
Do swojego dawnego domu wkroczył z uśmiechem, który prawie
od razu zniknął. Pelasza warczała i krążyła po jaskini. Ciężko jej było
pogodzić się z losem jej ukochanej siostry. Kto wie, może nawet dręczyło ją
sumienie. Laponia i Simone wrzeszczały na siebie w głos, powodując, że Bleu
miał ochotę zakryć swoje uszy. Odetchnął ciężko.
—A ty tu czego?— jego siostra doskoczyła do niego. Zmierzyli się wzrokiem,
wrogo jak nigdy przedtem. Najprawdopodobniej w swoim skomplikowanym myśleniu
wadera nadal obwiniała go za śmierć drogiej Tijadeii. Jednak jakim cudem to
miałoby to być jego działanie?
—Ciebie to najmniej powinno obchodzić. — parsknął. Jego nos zmarszczył się
kiedy ją ominął. Jego ogon po drodze trzepnął ją intensywnie w nos, jakby
przypadkiem, podburzając jej uczucia. Matki nie zwróciły się w jego stronę
nawet na sekundę. Miały niedługo brać oficjalny ślub, tylko czy to przejdzie?
Przy ich problemach Bleu miał wrażenie, że ich związek niedługo się rozpadnie.
—Co masz na myśli na noc?— Laponia wydarła pysk.
—I co w związku z tym?! — wyglądało to jakby zaraz ich kły miały pójść w akcję.
Spokój zauroczonych miłością początków powoli sypał się jak kruchy zamek z
piasku przy najmniejszym podmuchu. Bo w końcu te ściany z mokrego budulca
uschną i powrócą do swojego stanu przed staniem się majestatycznym domem dla
królów miłości. A pozostanie tylko nędzna kupka i wspomnienie gorzkiego
rozstania. No cóż. Obie były dorosłe i z tego założenia wyszedł Bleu, omijając
je. Zbliżył się do miejsca gdzie spać miał najnowszy nabytek rodziny. Jednak
nikogo nie było na małym posłanku z mchu i futer. Zaskoczony rozejrzał się po
jaskini w poszukiwaniu tej kulki futra. Gdzie mogła sobie pójść.
—Pela… gdzie dzieciarnia? — zadarł głowę. Wadera nawet na niego nie spojrzała
wzruszając ramionami. Wywołało to u niego wściekłość. Prawie od razu zbliżył
się do mam, ale nie był w stanie przedrzeć się przez ich wrzaski. Niezadowolony
wyszedł poza jaskinię. Stres powoli go łapał.
Pierwszym miejscem w jakim się zjawił była jaskinia medyczna. Jednak od wejścia
wiedział, że ich tutaj nie znajdzie.
—Oh. Bleu. Co cie sprowadza? — przywitała go Tia, od progu rozpromieniona
niczym małe słoneczko.
—Są u was może Oli i Oliwia? — zagadnął z krzywym uśmiechem. Spotkał się
jedynie z pokręceniem głową.
—A coś nie tak? — zagadnęła, samej chyba zaczynając się niepokoić.
—Nie. To nic istotnego, po prostu pomyślałem, że po drodze spytam, żeby nie
musieć się wracać potem! —
—Oh.. Okej, chociaż wasze mamy wzięły je ze sobą. Poza tym, czy ty nie
mieszkasz…—
—Dzięki wielkie! — wyszedł nie słuchając jej już dłużej. Adrenalina podskoczyła
mu do gardła.
Sporo się naszukał i przeszedł sporo kilometrów w panicznym
poszukiwaniu tych kulek sierści. Po czasie do niego dołączył Ry, poproszony o
to w jaskini wojskowej, po tym jak wyszło na jaw, że ich matki też nie
wiedziały gdzie ta dwójka się podziała.
—No przecież nie rozpłynęli się w powietrzu! — zagrzmiał śledczy węsząc przy
ziemi.
—Mi się nie chce wierzyć, że ktoś tak dorosły może być tak nieodpowiedzialny! —
Bleu westchnął ciężko. Dwie różowe kokardy nadal były wplecione w jego włosy,
chociaż już trochę opadły, w swojej godności i piękności pozostały tylko wspomnieniem.
Niebieskie oczka basiora zachodziły co chwilę łzami. Jak można zgubić tak małe
dzieci?! Może zaczynały się już podnosić, szczekać cichutko, ale nadal, same
daleko by nie zaszły!
Był środek nocy kiedy wściekły, nie, wkurwiony Bleu wszedł
do jaskini rodziców. Jego pysk był przyozdobiony we wszystkie kły. Jego matki
kłócące się w kącie umilkły, Pelasza parsknęła, prawdopodobnie zaskoczona. Oli
i Oliwka jakimś paskudnym cudem znalazły się pod opieką Romeo. Tego paskudnego
potwora, który pewnie gdyby mógł to by je zjadł. Wypierał się, że je chciał,
ale ktoś mu je kazał wziąć. Kiedy je znaleźli Romeo właśnie zabierał się za
stosunek z jakąś waderą z WSJ.
—Czyj , idiotyczny, parszywy, zryty pomysł to był?! — głos Bleu był cichy,
jednak odbił się nieprzyjemnym echem po jaskini.
—Nawet nie zauważyłyśmy, że ich nie ma. — Simone zawiesiła głowę przerażona tym
faktem.
—Oczywiście, bo nieustannie się kłócicie. — skomentował. Laponia chciała zaprzeczać,
ale jedynie fuknęła. Bleu przetarł łapą czoło. Jego łapy przesunęły w kierunku
Pelaszy. Jego kły obnażyły się. —Ciekawe czyją winą jest ich zniknięcie. —
wycedził. Jego siostra zmrużyła oczy i sama pokazała zęby.
—Oskarżasz mnie? —
—Oh… A czego innego się spodziewałaś? Tamta dwójka jest trochę zbyt zajęta
swoją miłością.—
—I co w związku z tym, że je oddałam. Jest ojcem. Niech się nimi zajmie. Nie potrzeba
nam tu szkodników! Dziwaków. Wybryków natury.— Bleu warknął na jej słowa. Był
niewiele większy od niedużej samicy, ale i tak zgrabnie pochwycił jej kark
przyciskając do ziemi.
—Ey! Nie kłóćcie się! — Laponia postąpiła krok do przodu, ale zęby wściekłego
Bleu zanurzyły się już w skórze na tyle głęboko aby potem pozostawić po sobie
ślad. Pelasza zawyła krótko po czym rzuciła się wyrywając spod ucisku brata.
Oboje zawarczeli na siebie. W pysku basiora zostało odrobinę sierści.
—Dobra. Stop. Starczy. — Ry pojawił się pomiędzy nimi. Jego biała sierść
zasłoniła Bleu Pelaszę, która głośno szczeknęła. Jak szczenię. Samiec wypluł
błękitne włoski na ziemię i usiadł prosto odwracając wzrok.
Cała ta sytuacja była po prostu irytująca. Nie dość że siostra
umarła, jeszcze druga raczyła sprawiać coraz większe problemy. Oli i Oliwka
koniec końców musieli trafić do jaskini medycznej, za względu na wychłodzenie i
głód jaki spowodowany został pobytem w jaskini ich ojca. Młody samiec miał dość
swojej rodziny. Łzy zacisnęły na jego powieki, a on pozwolił im płynąć jak się
im marzyło.
—Pieprzona Pelasza. — zacisnął zęby mocno, aż zazgrzytały. Ułożył się w łóżku.
Malce miały być odebrane rano, więc nie zostawał tam nawet. Potrzebował
odpocząć.
Jednak długo nie pospał. Jego ucho zastrzygło niespokojnie,
wyrywając go z niespokojnego, lekkiego snu. Podniósł głowę. Jego umysł od razu
wyostrzył się po zobaczeniu smukłego cienia ustawionego w wejściu jego jaskini.
Podniósł się powoli mało nie wprawiając postaci w bieg. Jednak po samym zapachu
domyślił się kto to.
Po co przyszła? Dosypać soli do rany? Wetrzeć gorzkość w płuca?
—Czego chcesz? — spytał. Cichutko, jakby nie chciał jej przestraszyć. Jaśmina
spojrzała w jego oczy z niesmakiem.
—Nie wiem… Czego mogę chcieć? —
—Zemsty za nic. Może poczuwasz się odpowiedzialna, w końcu. Kto wie, może nawet
naszło się na przeprosiny. — wysyczał przez zęby. Ona tylko prychnęła przewracając
oczyma.
—Jeszcze czego. Odpoczęłam w WWN i powiem ci… przymilam się tam do kogoś
znacznie lepszego od ciebie. Przynajmniej nie jest jakimś .. rzemieślnikiem.—
jej ton był pobłażliwy, niechętny, obraźliwy wręcz.
—Nie ważne. Po co tu jesteś? —
—Cóż. Nie będę ich niańczyć. — łapą przysunęła pod jego nos zawijąto z koca. To
ruszało się niespokojnie, wydając paniczne dźwięki. Bleu odetchnął ciężko. Czy
świat zrzuci na niego więcej kłopotów.
—Mają już tydzień. Małe darmozjady. Ciesz się, że w ogóle je przyniosłam. — jej
głos zadrżał z jakiegoś powodu. Może to podmuch zimnego wiatru jaki objął tą
dwójkę w swoje ramiona.
—A co? Wielka mości pani nie chce bachorów? — sarkastycznie palnął.
—Nie chcę. Miałam kiedyś swoje, starczy mi. Bierz je, porzuć, oddaj, obojętne
mi. Do niezobaczenia.—
—najlepiej nigdy… — odpowiedział jej . Jeszcze chwilę obserwował jak jej ogon
się oddala.— Nie wracasz już? Delta się pytał.— zawołał jeszcze za nią.
—Wyprowadzam się do WWN. Nie uraczycie mnie tu już! —
I odeszła. I dobrze. Bleu miał dość, serdecznie dość. Świata, rodziny, Jaśminy. Był za młody żeby opanować dobrze swoje emocje. Łatwo płakał, unosił się, a to i tak cud że był taki łagodny przy całej tej sytuacji. Ostrożnie przeniósł kocyk do jaskini, w ciepłe posłanie i rozłożył go. Trzy szczeniaki rozluźniły się gdy zrobiło się im więcej miejsca. Bleu odetchnął. Nie wiedział nawet czy mają imiona.
A zatem z rana, w jego błogiej jaskini, po wszelkich wizytach i błąkaniach się siedziała czwórka szczeniąt. Piątka w pewnym sensie. Oli i Oliwka, dzieci jego zmarłej siostry, nieco starsze, bo wcześniaki, Atlanta, Myszka oraz Runa. Pięć pysków do wykarmienia i cztery ciała do przytulenia. Teraz jednak położył łapę na kawałku jedwabnej tkaniny unosząc jej resztki na blat kamienia roboczego. Jeszcze mógł coś z niego poskładać.
<CDN>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz