Bleu odłożył kartki na blat. Jego wzrok przesunął po
pracowni. Ta założona była tkaninami po brzegi. Wylewały się z toreb i z
wyrytych w skale półek. Deski, gwoździe, a nawet narzędzie zalegały przy
wejściu, jednak skryte przed najmniejszą kroplą deszczu. Tygodnie temu podłoga
była chłodnym kamieniem, a teraz mieniła się kolorami ciepłych skór i dywanów.
Bleu urządził sobie niesamowity kącik, zaiste przytulny. Wchodząc do tego
miejsca wręcz czuło się jak w domu, jak w pracowni. Zapach futer i farb mieszał
się w delikatną nutę przyjemnej woni. Oko wieszało się na wzorach materiałów.
Łapy zanurzały się w miękkich dywanikach. Bleu uwielbiał to miejsce każdego
dnia coraz mocniej. Było to jego małe
sanktuarium. Oaza wytchnienia od świata. Bańka, bezpieczne łoże na godziny
przesypianych nocy. Teraz często dzielił
je. Jaśmina nadal przymilała się do jego boku robiąc się coraz bardziej
natarczywą, a Bleu nie do końca wiedział co mu nie odpowiada. W końcu jego mama
mówiła, że porządna wadera. Śliczna, a jednak… Bleu spoglądał na nią i widział
tylko Jaśminę. Ciężko ująć jak czuł się kiedy na nią spoglądał. Zaokrąglającą
się od malców, które przypadkowo spłodził. Chociaż jego Mama Laponia uważała,
że to nie jego wina. Simone akceptowała samicę, Laponia jej nienawidziła, ale
Bleu uważał, że stało się, a więc należało wziąć odpowiedzialność za kreujące
się życie. Nie do końca wiedział jak sobie poradzi, ale miał wsparcie.
Uśmiechnął się na samą myśl o rodzinie. Tijadea kichnęła niedaleko niego
wyrywając go z myśli. Samiczka pogodziła się w końcu z całą tą sytuacją,
chociaż nie wróciła już do domu.
Obie mamy dość szybko się dowiedziały o całej sprawie. A Pelasza? Ona miała
więcej wątów do basiora niż siostry o całą tą sytuację. Może i dobrze. Tija
ominęła punkt, którego najbardziej się obawiała. Porzucenia. Jednak czuła się
bezpieczniej tutaj, a więc na czas ciąży wprowadziła się do pracowni Bleu. I
samczyk musiał przyznać, że spanie we dwójkę sprawiało mu przyjemność. Ciepło
drugiego ciała w nocy było przyjemniejsze niż nakrywanie się kocami.
—Na zdrowie. — dzięki temu też jego kontakt z siostrą poprawił się znacznie.
—Dziękuję. — jej uśmiech poprawiał mu humor co rano. Zwłaszcza, że nawet teraz
pokazywała przy tym grymasie wszystkie ząbki, a jej oczka znikały zamieniając
się w małe łuki księżyców. Był przekonany, że jeśli zostanie z małymi tutaj, na
pewno będzie dobrą matką. Jednak jeśli wróci… Pelasza moje przejąć pałeczkę
drygowania tymi małymi duszami. Kto wie, może i to też nie jest najgorszą
opcją.
Jego partnerka weszła do jaskini wieczorem machając ogonem
na boki. Poruszała się zarzucając biodrami. Bleu widział, że robiła to dość
często. Tijadea mówiła, że próbuje używać swoich kobiecych wdzięków, jednak
Bleu jakoś tego nie dostrzegał. Nie interesowało go to na razie. Ważniejsze
były dzieci, które Jaśmina nosiła pod
sercem.
—Jak się dzisiaj czujesz? — zarzuciła swoje łapy na jego ramiona zaciskając je.
Jej pazurki wbiły się w jego skórę, ale nie na tyle żeby go to bolało.
—Bardzo dobrze, a ty? — przyjrzał się jej. Zaokrąglała się.
—Bardzo dobrze. Słyszałam, że byłaś dzisiaj u Agresta. — zamrugała. Jej rzęsy
zatrzepotały. Tijadea odetchnęła zirytowana gdzieś w tyle i powoli wyszła z
jaskini. Podobnie jak Laponia nie mogła zdzierżyć tej samicy w swoim otoczeniu,
ale Bleu zwalał to na hormony.
—Tak. Miał do mnie sprawę z dokumentacją. Mam ją odebrać jutro. — pokiwał
głową. Jego partnerka klasnęła w łapy.
—Widzę, że jesteście dobrymi przyjaciółmi. —
—Hymm… Czy ja wiem. Właściwie, Agrest mógłby być moim dziadkiem, niż przyjacielem.
— odetchnął młodszy drapiąc się łapą po tyle głowy. — Właściwie tylko dla niego
pracuję. —
—No właśnie.. Dlatego mam prośbę… mógłbyś poprosić go o przysługę? —
Bleu zamilkł. Nie wiedział czy mógł.
—Widzisz… chciałabym … — jej głos urwał się, a szept dotarł do jego ucha.
Młodzik skrzywił się mocno.
—Nie wiem czy mogę o to poprosić. To… nietypowa prośba… — odsapnął. Speszył
się. Robił dla Jaśminy wszystko, ponieważ była w ciąży, ale takie chodzenie do
samego alfy o cokolwiek stresowało go. Nie chciał robić tego dopóki nie musiał.
Asystent Agresta to co innego. Jakoś łatwiej Bleu się z nim rozmawiało. Szkliwo
był jakiś taki… mniej przerażający. Może to była raczej kwestia pozycji
społecznej samczyka. W każdym razie.
—Spytałeś? —
—Nie. Jaśmina. Nie pytałem. Przestań o to nalegać. Nie spytam. Nie jestem
przyjacielem Agresta, Szkliwo znam parę tylko tygodni. Nie mam mocy aby o
cokolwiek ich prosić. Już i tak ten ptak uczy mnie pisać za prawie darmo. —
książka, którą Bleu miał w łapach łupnęła o blat. Jego partnerka skrzywiła się
opuszczając uszy po sobie. Ten maluch jeszcze się jej tak nie stawiał. Zawsze
był takim posłusznym pachołkiem. Zmrużyła oczy i odsłoniła kły niezadowolona
obrotem spraw.
—Mogłam lepiej wybadać grunt. — sama sobie szepnęła, tak że nawet wiatr nie
usłyszał.
—Co mówiłaś?— basior był na skraju łez. Nie wiedział co ma ze sobą zrobić.
—Nie, nie. Idę do siebie. Muszę odsapnąć. — ledwie weszła i już wyszła. Tyle ją
Bleu widział tego dnia. I co dziwne także tygodnia.
—Bleu… Mam dla ciebie złe…—
—Świetne wieści — Simone została zagłuszona przez Laponię.
—lapi, przestań. — zganiła ją drobniejsza. Wcielenie ognia na chwilę zamilkło
posłusznie. Mogło się wydawać, że to Laponia jest tą bardziej stanowczą, jednak
Simone miała zaskakująco więcej władzy nad nią. Bleu czasami słyszał jak
porównywane były do ognia i wody. Ogień może i niebezpieczny i dziki, ale wody
nie pokona i morza nie spali.
—Co się stało? — uśmiechnął się. Przegapił słowo „złe”, więc nie zmartwił się
za bardzo.
—Widzisz.. skrabie… Jaśmina zniknęła. — Simone przysiadła przy nim.
—CO?— pierwsza jednak odezwała się Tijadea, podnosząc głowę z posłania.
—Myślałam, że śpisz. — Laponia podeszła do córki i przytuliła ją. Siostra Bleu
dostawała wiele wsparcia ze wszystkich stron.
—Jak to uciekła? — basior nie pozwolił im zejść z tematu. Jego serce zabiło
mocno w stresie i strachu Co jeśli stało się jej coś. Jej i dzieciom.
—Spokojnie. Zostawiła za sobą wiadomość, że… cóż… — mama wręczyła mu zmiętą
kartkę. Jego łapy nerwowo rozwinęły papier delikatnie rwąc go od góry. Litery
zapisane na nim były niewyraźne jednak dało się rozczytać. Ewidentnie
wskazywały na Jaśminę. W końcu zapoznał się już z jej stylem liter, czasem
pomagała mu z zapiskami na książkach, bo pisała pewniej niż on.
Drodzy kochani i Bleu,
Stwierdziłam, że nie ma sensu już siedzenia w tym zapchlonym miejscu
jakim jest WSC. Zostałam oszukana. Liczyłam na fortunę, dostałam jakiegoś
rzezimieszka brudzącego się w śluzie. Chciałam jakiegokolwiek wpływu i mam
konsekwencje w postaci bachorów.
Bleu, mój drogi, jesteś niczym innym jak kłamcą i jednym wielkim gównem. Nie
pokazujcie mi się żadne na oczy i nie szukajcie mnie.
Wróciłam do WWN. Tan przynajmniej ktoś o mnie zadba, a nie… obieca jakieś nudne
życie w zapachu smaru i farby.
Jaśmina
Bleu odetchnął ciężko. Jego oczy spoglądały na literki od paru dobrych minut. Łzy pociekły po jego pysku skapując po nosie. Wszystkie trzy samice w pomieszczeniu przyszły go pocieszać, jednak nie to go smuciło. Co z dziećmi? Czy Jaśmina zajmie się nimi? Jego łapy zatrzęsły się w spazmie żalu. Załkał. Nie żal mu było tej wadery. Znaczyła tyle co mgliste przywiązanie do jej głosu i obecności. Szło się bez tego obyć. Ale… zdążył już przywiązać się do myśli zostania ojcem, wychowaniem małych szczeniąt, rozbójników. Szyci małych kokardek i plecenia włosków rudych jak u matki. Cóż. Tylko dlatego serce jego krajało się nad tą kartką, mocząc ją kolejnymi smutnymi łzami.
W cztery dni później nadal chodził przygnębiony. Jego łapy powłóczyły
po ziemi i błocie. Pomimo, że wokół wszystko zaczynało kwitnąć i pachnąć, on w
ogóle nie czuł się dobrze. Brakowało mu siły i chęci. Jednak mimo to, miał
jeszcze dla kogo się starać. Tijadea leżała w jaskini medycznej. Poczuła się
źle parę wieczorów temu i od tamtej pory Delta nie wypuszczał jej poza zasięg
swojego wzroku. Zwłaszcza, że teraz mieli jedną parę łap mniej. Bleu zagryzł
wargę czując jak jego gardło zaciska się na samą myśl o Jaśminie. Należało
wyrzucić ją z Glowy, jednak miał wrażenie, że gdzie by nie poszedł idą za nim
małe łapki. Łapki dzieci, których może nigdy nie zobaczyć.
—Jak się czujesz? — zagadnął siostrę. Jej oczy były podkrążone i czerwone,
prawdopodobnie od łez.
—Podobno jedno rzeczywiście jest martwe… — odetchnęła. Jej głowa spoczęła na
łapach Bleu, który usiadł bardzo blisko.
—Będzie dobrze… Nawet jeśli jest jedno mniej, zawsze pozostaje jeszcze trójka
do kochania. — uśmiechnął się. Sam doskonale ją teraz rozumiał. Jaki to był żal
mieć świadomość, że życie na które mogłeś patrzeć i cieszyć się wzrostem i
rozwojem, nagle przepada. W niepamięć. Nicość. Żal.
—Zostaniesz ze mną na noc? —
—Zostanę. — położył łapę pod jej broda i delikatnie przysunął do siebie.
W nocy Tijadea kopnęła go zaskakująco mocno. Przebudził się
zaskoczony i zaniepokojony. Chwilę potem budził już Deltę i mało nie przewracał
się o własne łapy kiedy gonił przez watahę po Domino. Zaczęło się nieco
przedwcześnie. Poród znaczy się. Tijadea zaczęła rodzić. Do Bleu jeszcze chwilę
to nie docierało. Oddychał ciężko po tak szaleńczym biegu, a jednak zjawił się u
jej boku ponownie. Kosztowało go to wiele siły, ale był w stanie podać jej
swoją łapę. Złapała ją, twardo, mało nie zgniatając mu palców.
—Będzie dobrze. — szepnął jej na ucho, zanim piekło rozpętało się na dobre.
Najpierw wyszła martwa samiczka. To samo dzieciątko, które powtarzano, że od początku nie rozwijało się prawidłowo. Delta mruknął coś o zaburzeniach z wątrobą i płucami w jednej z faz. Bleu nie za bardzo rozumiał jaka to faza i o co chodzi. Widział tylko obwisłe ciałko o jasnych kolorach. Kompletnie bezwładne zostało odłożone na boku, aby można było zakopać go potem, jak każdy zasługuje.
Potem urodził się samczyk. Jednak był to przedziwny
szczeniak. Wyglądał… źle. Jego sierść była krwawo czerwona, a czaszka dziwnie
wgięta do wewnątrz. Jego klatka piersiowa podnosiła się opadała nierytmicznie,
jakby reszta sił łapał wdechy.
—Delta… — Domino spojrzała na medyka, który przełknął ciężko ślinę.
—Martwy. —
—Ale oddycha. — Bleu zaprotestował.
Medyk spojrzał na niego smutnymi oczami.
—Oddech nie zawsze świadczy o życiu. — pokręcił głową. I jak na zawołanie
jedyna łapka, nieco zdeformowana, która ruszała się zawisła bezwiednie.
—Nie… nie ratujecie go? —
—Nie ma czego ratować. Dzieciak urodził się ze śmiertelną deformacją czaszki.
Jeśli nie odszedł by bezboleśnie teraz, przez resztę życia nie ruszyłby łapą,
głową i jadłby papki prędko zapadając na kolejne i kolejne choroby. Cierpienia
czasem lepiej oszczędzić takim malcom. — Medyk odetchnął ciężko. — Przynajmniej
odszedł sam…
Potem urodziła się samiczka. Oddana w łapy medyka ledwo dychała. Jej małe paluszki zaciskały się w spazmach, kiedy niewielki basior uporczywie uciskał jej klatkę piersiową i rozgrzewał oddechem. Szybko jednak musiał przekazać je Tii i podejść do Domino.
Ponieważ na świat chciałby przyjść dwa szczeniaki na raz.
—Co masz na myśli na raz. To zrobi jej krzywdę, cholera! — Delta prychnął
sięgając po ostrze. Chwile potem przecinał ścianki wokół wyjścia Tijadei. Nie
mógł wiele więcej poradzić jak pozwolić naturze działać.
—Nie udało mi się. — Tia załkała z tyłu. Trójka z pięciu malców umarła niewiele
później niż się urodziła.
—Nie szkodzi… PRZYJ. — Delta wydarł się na samicę. Wtedy też Bleu poczuł, że
ucisk na jego łapie zelżał i teraz to on trzymał ją. — Cholera! TIA! — Delta nie panikował. Bleu
był tym zaskoczony, jak sprawnie im to tu szło. Przekazał panowanie ad
rodzącymi się malcami i pojawił się obok samca. Stojąc obok niego wydał się być
mniejszy niż z daleka. Wytrącił jej łapę z tej jego.
—FLORO! — zawył. Wielka wadera wyłoniła się niczym duch podbiegając do nich.
Bleu za to oglądał to w kompletnym szoku, jak oboje kombinowali nad jego
siostrą. Przeklinali pod nosami. W końcu nawet te drobne medyczne łapy zaczęły
uciskać jej klatkę. Ale chwila…
uderzyło to w niego całkowicie nagle. Jego siostra leżała bez ruchu na posłaniu,
bez oddechu, bez…
Życia.
Zatrząsł się i popłakał. Co innego mógł zrobić. Płakał do rana. Płakał bo było mu żal. Nawet
kiedy Delta pocieszał go. Nic nie pomagało. Dopóki w łapy nie otrzymał jedynego
żywego szczeniaka… szczeniaków?
—Tylko … oni przeżyli. — medyk poklepał go po plecach. — Laponia i Simone
przyjdą tu niedługo.
Spojrzął w te niewinne oczęta. Wszystkie cztery ślepia były tak słodko przymknięte.
Klatka piersiowa unosiła się powoli. Cóż to za stworzenie trzymał w łapach.
—Ale… dlaczego? — wydusił z siebie. Przybliżył do swojego futra to niewiadome
stworzonko, które wtuliło się z cichym westchnieniem zadowolenia.
—Prawdopodobnie Tijadea miała… wadliwe geny. Każde z malców urodziło się z
deformacją, tylko… niektóre tego nie przeżyły. Mutacje bywają niebezpieczne.
Ale… z ni.. nimi, wszystko jest w jak najlepszym porządku, wiesz. Tylko…
wyglądają specyficznie. —
—przydałoby się nadać im imię. — Flora przysiadła się niedaleko. Nakrywała
jeszcze jego siostrę białym prześcieradłem, aby jej ciało spokojnie odpoczywało
do rana, kiedy to grabarz wykopie grób, dla niej… i dla jej dzieci. Bleu załkał.
—Albo imiona…—
—Oli… i Oliwia? — odetchnął ciężko.
—Oli i Oliwia… — Delta kiwnął głową i odszedł przygotować dla nich formułę. — ciekawe
czy żołądki też mają dwa. — zastanowił się na głos. A o czym mówił? Otóż te
rozrabiaki urodziły się na jednym ciele. Złączone na zawsze jeszcze w łonie
matki. Na zawsze nierozłączne.
<CDN>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz