wtorek, 21 sierpnia 2018

Od Wrotycza - "Liga Beżowej Ziemi", cz. 20

Minął kolejny, smutny dzień.
W innych okolicznościach pewnie cieszyłyby mnie ćwiczenia i kolejne wyzwania pod postacią walki oraz drobnej rywalizacji. Od zawsze odnajdywałem się podczas takich zajęć, czy było to jednak możliwe akurat dziś? Jak dotychczas, od rana potrafiłem tylko smętnie włóczyć wzrokiem wokół i lakonicznie odpowiadać na pytania zadawane mi przez innych. Nie powiem, bym bardzo tęsknił za Nibielą. W każdym razie nie za nią, jako konkretną istotą, a jednak czegoś mi brakowało. Dopiero pod wieczór, gdy zeszliśmy z placu i otrzymaliśmy swój przydział mięsa, zostałem wepchnięty w bardziej rozbudowany dialog przez wierniejsze od zdrowego rozsądku macki podświadomości. Usłyszałem podniesione głosy i warczenie dochodzące spomiędzy zabudowań głównej siedziby NIKL'u. Bez zastanowienia ruszyłem w ich stronę, sam nie wiem, czy to przez ciekawość, czy raczej niepokój, który ogarnął mój umysł w chwili, gdy rozległy się te odgłosy, niechybnie świadczące o utarczce. To Urelus wraz z dwoma wilkami stali przed innym naszym towarzyszem, przypierając go do ściany. Jednego z nich znałem tylko z widzenia i kojarzyłem ze zbiórek, drugi był pewnie mieszkańcem NIKL'u, nie żołnierzem. Poszło najpewniej o jedzenie, niejednokrotnie spotykałem się już tutaj z kłótniami o racje żywnościowe. Niespełna miesiąc dostatku sprawił, że moi wojskowi towarzysze nie musząc walczyć o jedzenie, zaczęli walczyć o złudną satysfakcję posiadania.
- Zejdź mi z drogi - huknął głucho szary, znajomy basior.
- Daj mi spokój, jeśli nie chcesz mieć kłopotów - choć słowa osaczonego miały zapewne brzmieć groźnie, przypominały bardziej jęk.
- Już kiedyś mówiłem ci, że ustępuje się, gdy silniejsi proszą - Urelus zrobił krok w stronę przeciwnika. Niemal mogłem rozróżnić każdy jego napięty mięsień. Usiadłem cicho, przyglądając się scenie z bezpiecznej odległości.
- Zostałem przyjęty tak samo jak ty. Jesteśmy równi, nawet pomimo twoich kompleksów. Zresztą... przyprowadziłeś pomocników, bo boisz się, że sam nie dasz mi rady...
- Nie zwykłem obawiać się marnot, ale jeśli wolisz dostać łomot od trzech, nie od jednego, proszę bardzo - warknął ten, który, jak zdążyłem się już zorientować, był napastnikiem. To rzekłszy, nie czekając na odpowiedź, kłapnął szczękami i bez ostrzeżenia ugryzł na oślep, trafiając w szyję i wyrywając przeciwnikowi trochę sierści wraz ze skórą. Usłyszałem krótki skowyt. Kiedy zobaczyłem, że pozostali szykują się do ataku, coś wewnątrz kazało mi się wtrącić. O ile w pojedynku skłóceni mogliby załatwić to sprawiedliwie, tym bardziej, że zarówno jeden jak i drugi byli sprawni na tyle, by kilka dni wcześniej zdać sprawdziany umiejętności i wygrać po kilka walk, o tyle trzech na tego nieszczęśnika to przesada.
- Kolejny raz prosisz się o rękoczyn, Urelus - podszedłem do nich, starając się sprawić wrażenie jak najbardziej pewnego siebie - i chyba w końcu naprawdę cię to nie ominie.
- Co? Odezwał się w tobie obrońca uciśnionych? - zadrwił wilk, nie zważając na moje słowa.
- Ani trochę - zbyłem jego docinki - chciałeś walczyć przepisowo? Bo po obecności osób trzecich wnioskuję, że wolelibyście dostać łomot od dwóch, nie od jednego... - zawarczałem, stając pomiędzy wilkami i odgradzając agresorów od broniącego się - zdaje się, sprawiedliwy układ.
- Któż to taki bojowy! Ty, Wrotycz? Zatem wskażcie temu chuderlakowi drogę do niemieszania się w cudze konflikty. Tym drugim zajmiemy się za chwilę.
Dwa basiory, które mu towarzyszyły, stanęły naprzeciw mnie. Moje nogi zaczęły drżeć, miało to jednak mało wspólnego ze strachem. Adrenalinka szuka ujścia, uśmiechnąłem się w duchu.
- No, mądralo? Zaczynaj - rzucił jeden z nich. Przyjrzałem mu się uważnie.
- Złamię ci szczękę i wykręcę łapę w nadgarstku. Którą stronę masz silniejszą? Prawą, czyż nie? - zmrużyłem oczy, próbując skupić się na przeciwniku. Następnie przeniosłem wzrok na drugiego wilka - "ociężały ruch" - pomyślałem.
- Pęknięte żebro - po tych słowach przymknąłem oczy i wziąłem głęboki oddech. Oto mój cel.

   *   *   *
Nie skoczyłem od razu na żadnego z nich. Pierwszy stał po lewej. Wystarczyło zaatakować jego prawy, odsłonięty bok, łapami blokując podążające za mną kły przeciwnika, by, uzyskawszy dodatkowy element zaskoczenia, spowolnić jego reakcję i przejść do realizacji planu. Usłyszałem chrupnięcie, gdy szczęka basiora uderzyła w moją nogę. Skręcony w nienaturalnej pozycji i oparty jedynie na lewej przedniej łapie, upadł pod ciężarem mojego uderzenia wprost na swojego kompana. Tamten odskoczył w porę, po czym wyminął leżącego, próbując schwycić mnie za kark. Przeturlałem się po ziemi, unikając uderzenia i kopnąłem go z całej siły obiema nogami, wprost w klatkę piersiową, trafiając celnie w przedostatnie żebro. Odleciał w bok i zaskomlał, co było najlepszym dowodem na to, że kolejny punkt został zaliczony, po czym nagle stracił zapał do walki podkulając łapy i z dezorientacją kładąc się na boku, aż przyszło mi do głowy, że żebro może nie być pęknięte, ale złamane.
Zanim drugi napastnik zdążył się podnieść, zerwałem się na równe nogi i przygniotłem go łapą do ziemi.
- Krew na wargach i wykrzywiony zgryz, zgadza się - syknąłem - co jeszcze miało być?
Zacisnąłem zęby na przedniej nodze wilka i uniosłem ją do góry, powoli wzmacniając siłę nacisku. Całe leżące pode mną ciało zaczęło trząść się konwulsyjnie i wydawać piskliwe jęki strachu. Jeszcze przez kilka sekund trzymałem kończynę, zastanawiając się, czy, jak obiecałem, nieco ją "ukierunkować", czy zostawić w spokoju. Wreszcie westchnąłem, głęboko nabierając powietrze i puściłem. Wyłamana szczęka w zupełności mu wystarczy.
Jeszcze przez moment rozkoszowałem się ciszą, jaka nastąpiła w tamtej chwili. Gdy zaczęła się przedłużać, popatrzyłem na Urelusa, starając się odnaleźć w jego zachowaniu jakieś oznaki zaburzonego spokoju.
- Chyba sobie to wyjaśniliśmy - powiedziałem w końcu - walcz teraz sam, jeśli nadal masz siłę. Z przyjemnością zacznę w końcu swój wolny wieczór - odwróciłem się lekko, planując odejść, ale zatrzymały mnie pełne gniewu słowa szarego basiora: 
- Wilk, który nie potrafi poradzić sobie z prostym prowincjuszem - wyszczerzył się w szyderczym uśmiechu - nie będzie mi rozkazywać.
Zawróciłem i zatrzymałem się, mierząc wilka podejrzliwym spojrzeniem.
- Skąd wiesz?
- Tak się złożyło, że mam znajomych w twoim nowym towarzystwie - odrzekł, jakby tylko czekał na to pytanie - Ty jesteś mimoza, a nie wrotycz, Wrotycz! - znów zaśmiał się złośliwie. Poczułem, jak fala gorąca rozlewa się po moim ciele, od każdego z włosów, do szpiku kości. Jesteś tak głupi, jak  przypuszczałem, wilku. Tymczasem ten kontynuował:
- Która to była? Ach tak, Nibielka. Tyle tam młodych wader, że trudno spamiętać, kto się do której przystawia. A więc potrafisz wygrać z dwoma, silnymi wilkami, a przerasta cię widmo walki z jakimś prostym, nieszkolonym basiorkiem?
- Jego prawo dać mi w pysk - mruknąłem, powstrzymując coraz bliższy napad białej gorączki  - byłbym raczej skończonym kretynem, gdybym próbował mu oddać - dodałem spokojniej.
- Nigdy cię nie zrozumiem, Wrotycz - pokręcił głową i sprawiając wrażenie trochę zawiedzionego, wycofał się powoli. Na swoje i moje szczęście, nie próbował dalej mnie drażnić. Śledziłem go wzrokiem jeszcze przez dłuższą chwilę, aż zniknął, zabierając ze sobą cierpiących kompanów.

- Poradziłbym sobie - mruknął wilk, odwracając głowę od mojego wzroku.
- Z trzema takimi wilkami nie poradziłbym sobie nawet ja, a kiedy walka jest jedynym talentem życiowym, to przestają być puste słowa - odparłem cicho - samotny wilk to zazwyczaj tylko truchło.
- Zatem dziękuję za pomoc - westchnął - porucznik powinien dowiedzieć się, że odpowiadają za rozboje i odbierają jedzenie pozostałym. Ktoś kto zachowuje się w ten sposób, nie godzien jest zajmować wysokiego stanowiska w wojsku.
- Na twoim miejscu najpierw poprosiłbym go raczej o dodatkowy dzień wolny - zauważyłem - nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę, ale Urelus wyrwał ci kawałek skóry.
- Tak, widzę - przełknął ślinę, kątem oka spoglądając na ranę - pójdziesz ze mną, jako świadek? Ach, właśnie, jestem Milis - podał mi łapę.
- Wrotycz - odrzekłem.
- Tak, słyszałem.
Udaliśmy się od razu z powrotem na plac, mając nadzieję na zastanie na nim porucznika. Mieliśmy szczęście, bowiem nadal tam był.
- Panie poruczniku... - zagadnął Milis wilka stojącego pod ścianą pierwszego z budynków głównej siedziby, na granicy łąki szkoleniowej.
- Mówcie.
- Chciałbym poprosić o dzień wolny. Jestem ranny.
- Nie wyglądasz na niezdatnego do szkolenia.
- Zostałem zaatakowany.
- Mam dać ci wolne z powodu zadrapania?
- To poważna rana, nie tylko zadrapanie - zaznaczyłem widząc, że mój towarzysz traci pewność.
- Dopóki nie słabnie, nie widzę powodu do niepokoju - wzruszył ramionami szef - ale jeśli bardzo tego potrzebujesz, odpocznij jutro, a pojutrze wrócisz i będziesz uczestniczyć w ćwiczeniach jak zawsze - machnął łapą - możesz odejść. A ty zostań na chwilę, Wrotycz.
Kiedy Milis odszedł, porucznik zwrócił się do mnie w poważnych słowach:
- Zgłasza się do nas wielu kandydatów. Rzadko zdarzają się mizeroty, większość to świetny materiał na naprawdę dobrych żołnierzy, wybitnie zbudowani i niemal na pierwszy rzut oka widać, że zdrowi. Aż żal wskazywać na nich i odsyłać do domów - przerwał na chwilę, po czym mówił dalej - zawsze mam wtedy przekonanie, że coś się marnuje. A jednak, zostać może tylko dziesiątka. Bo nasi żołnierze muszą być doskonali. Nie tylko "dobrzy", nie "znakomici", a "doskonali". Praktycznie bezbłędni, bo nas nie stać na żaden błąd. Jesteś jednym z wybrańców, wilku. Ciesz się tym, nie każdy może nim zostać - znów umilkł. Zrobił dłuższą przerwę, jakby dając mi czas do zastanowienia nad poprzednimi słowami i zakończył - lepiej więc dla ciebie, nie płynąć pod prąd i zawsze zgadzać się z porucznikiem. Tym bardziej, gdy to nie twoja skóra jest zagrożona.
Ponieważ nie godziło się sprzeciwiać szefowi, nie powiedziałem niczego więcej. Kiedy pozwolił mi odejść, poszedłem swoją drogą, a ponieważ nie miałem już niczego do roboty w głównej siedzibie NIKL'u, skierowałem się do lasu, tam, gdzie mogłem odpocząć w spokoju. Nie był to co prawda ten sam las, który szumiał na naszych ziemiach, ale mimo to przyjemniej było tutaj, niż wśród tych mętnych gladiatorów i chełpliwych atletów. Odkryłem również ładne miejsce nad strumykiem spływającym ze skał i biegnącym przez las. Usiadłem tam i przymknąłem oczy, wsłuchując się w szum wody i pluskanie.
- Kuraha? - odwróciłem się, nagle słysząc kroki i czując znajomy zapach - co tu robisz?
- Szukam oddechu - odpowiedział, podchodząc do mnie i siadając obok, nad wąską nitką wody - mógłbym raczej zapytać, skąd ty się tu wziąłeś. Nigdy cię tu nie spotkałem.
- Chciałem odpocząć, ostatnio za dużo się wokół mnie dzieje - wbiłem wzrok w dal. A potem nagle naszła mnie wielka ochota na zaczęcie tematu, który nie opuszczał mojego umysłu, odkąd opuściliśmy tereny WSC.
Popatrzyłem na wilka i zorientowałem się, że cały czas nie jestem pewien, z kim rozmawiam. Nawet nie wiedziałem, czy nadal mam przed sobą przyjaciela. Nie wierzę, żeby on sam nie był świadomy z kim rozmawia, ani, tym bardziej, by mu to nie przeszkadzało. Poza tym, miałem jeszcze w pamięci ostatnią rozmowę z Kamą.
- Kuraha... - zacząłem z wahaniem - może to głupie pytanie, ale muszę je zadać. Powiedz mi, kogo teraz widzisz?
- Co masz na myśli? - wilk zmarszczył brwi.
- Ty jesteś cały czas taki jak kiedyś... odkąd pamiętam. A ja? Wiesz, że jestem omegą, prawda?

< Kuraho? Przyjacielu? >

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz