Tę noc spędziliśmy tak sami jak poprzednią, a nazajutrz mieliśmy
otrzymać urlop w postaci dnia wolnego, który dał nam porucznik. Przerwa
pomiędzy sprawdzianami umiejętności a rozpoczęciem właściwego szkolenia
była podyktowana koniecznością rekonwalescencji, którą musiała przejść
większość przyjętych kandydatów. Po ostatniej próbie, jaką była walka
"wręcz", prawie każdy miał kilka zadrapań i śladów po zębach
przeciwników. W tym miejscu zaznaczyć by się przydało, że był to dzień
zupełnie niepotrzebny, bo obrażenia odniesione przez część z nas
wymagały co najmniej tygodnia odpoczynku. Nikogo to jednak nie
interesowało, bo żołnierz wyszkolony przez wojskowy oddział NIKL`u miał
być żołnierzem w każdych warunkach.
To samo usłyszeliśmy tegoż
ranka, kiedy wszyscy byli jeszcze w miejscu noclegu, a pomocnicy szefa
rozdali nam nieprzemakalne płaszcze z mocnego materiału mające chronić
nas przed niekorzystnymi warunkami atmosferycznymi oraz ewentualnymi
ranami, jakich mogliśmy doznać podczas prawdziwej walki.
- Na
szkoleniach rzadko będziecie ich używać - mówił jeden z pomocników -
prawdziwego wojownika nie poznaje się bowiem po mundurze, tylko po
umiejętnościach. Macie być silni nawet bez tych szmatek. Nawet przy
trzydziestostopniowym mrozie, z krwią cieknącą z pięciu różnych ran i
pyskiem zaplątanym w ciernie. Nawet wtedy musicie pokazać, że jesteście w
stanie poradzić sobie jak prawdziwy żołnierz.
- Szałowo -
stwierdził cicho Urelus, który jakimś cudem znalazł się właśnie obok
mnie. Położyłem uszy po sobie i rzuciłem mu mało wymowne spojrzenie -
jeśli będą kazać nam robić takie rzeczy, to nie wiem, jak długo tu
wytrzymam. A od razu zaznaczam, nie zamierzam wypruwać z siebie flaków
przez sam fakt bycia tutaj.
- Szczęściem jest, że akurat my się
dostaliśmy - odpowiedziałem z lekkim zniecierpliwieniem - a przeżyć te
kilka tygodni to już sprawa honoru.
- Nie przesadzaj - burknął,
wzruszając ramionami - honor w tym przypadku mnie nie obchodzi. Nie
jestem cherlawcem jak, podejrzewam, większość z tamtych wilków, ale
jeśli będę chciał to stąd odejdę...
- Polować na żaby -
uśmiechnąłem się mimo woli. Basior zacisnął szczęki - a póki jeszcze tu
jesteś, przymierz narzutkę. Na pewno będziesz się świetnie prezentować w
tym ziemistym kolorku.
- Chyba żartujesz - prychnął głośniej - ja
się o żadną szmatkę nie prosiłem. To nie dla wilka. A na pewno nie dla
mnie - wyprężył się dumnie.
"Przestajesz mi się podobać, Urelus" -
zmrużyłem oczy, zerkając na niego z zastanowieniem. Coraz częściej
dawało się zauważyć jego samouwielbienie, ukryte wcześniej pod
płaszczykiem całej masy bez wątpienia dobrych cech, które pozwalały
poznać go jako wesołego i pokojowego. Ponadto zaczynałem mieć wrażenie,
że cały czas powtarzał te same zdania. Tym razem postanowiłem odrzec mu w
bardziej otwarty i może nieco zbyt przekorny sposób.
- Kto wie,
może zakochasz się w sobie jeszcze bardziej i uwierzysz, że poleci na to
jakaś ładna waderka - powiedziałem starając się zachować spokój i
powagę. Spokój, spokój jest najważniejszy - próbowałem powtarzać sobie i
nie zwracać uwagi na minę basiora. Zignorowałem mieszankę uczuć jakie
towarzyszyły wypowiadaniu tych słów i cały czas siedziałem prosto,
patrząc przed siebie i za wszelką cenę starając się nie uśmiechnąć.
- Kpisz sobie ze mnie? - kątem oka zobaczyłem kły bielące się w pysku wilka.
-
Ależ skąd - sprężyście pokręciłem głową - gdzież bym śmiał - poprzez
użycie mniej pewnego siebie tonu, postanowiłem wejść na drogę dłuższej
wymiany poglądów. Mój rozmówca postanowił najwyraźniej skorzystać z
mojego chwilowego wahania, ponieważ wstał ostentacyjnie, demonstrując
całą swoją umięśnioną sylwetkę.
- Może coś ci się nie podoba? -
warknął w przypływie podsyconej przez moją poprzednią wypowiedź brawury.
Zmierzyłem go krótkim spojrzeniem. Naprężył mięśnie, jakby był gotowy
do natychmiastowego ataku... lub obrony.
"Tak, ty mi się nie podobasz. Już chyba mówiłem" - pomyślałem, z cichą satysfakcją patrząc na wysiłki Urelusa.
-
Coś ty taki wrażliwy, brachu? - te mało ambitne i nienacechowane
emocjonalnie słowa wystarczyły, by rozładować napięcie towarzyszące
poprzednim zdaniom. Tak na prawdę nie musiał mówić niczego więcej. Już
cię mam, kolego. Jesteś słaby.
Basior z westchnieniem usiadł z powrotem na ziemi.
- Liczę, że nie miałeś niczego złego na myśli.
Nie
odpowiedziałem, zastanowiłem się jednak, czy naprawdę to wierzy, czy
cały czas rozpaczliwie próbuje przejąć kontrolę nad sytuacją.
Ponieważ
dalsza rozmowa byłaby bezcelowa, nie mówiąc niczego więcej, siedziałem
jeszcze przez chwilę, by upewnić się że moje odejście nie zostanie
uznane za ucieczkę, po czym oddaliłem się w kierunku głównej siedziby
NIKL'u. Nie będę zaprzeczać, tamte kilkanaście budynków i to, co mogło
się w nich znajdować ciągnęło mnie dosyć mocno. A ponieważ miałem do
zagospodarowania jeszcze parę ładnych godzin, których nie musiałem
przeznaczać ani na polowanie, ani na sen, ani nawet na ćwiczenia
sprawnościowe (jako że tych, jak podejrzewam, będę mieć w najbliższy
czasie przesyt), postanowiłem wybrać się tam ponownie, jak zeszłego
wieczora. Tym razem miałem większe szanse na spotkanie... no, chociażby
obu tych wilczyc, które już znam. Miło będzie zobaczyć znajome pyszczki.
Oto i jedna z nich, ta drobna piękność o słodkim głosie stała pod ścianą jakiegoś budynku i zrywała kwiaty z małego klombiku.
-
Dzień dobry - uśmiechnąłem się, widząc jedną ze znajomych postaci.
Wilczyca odwróciła się i odwzajemniła uśmiech, uniósłszy jedną z łap w
geście powitania.
- Zostałeś, żołnierzu - przemówiła cicho, przez
moment jeszcze stojąc i patrząc na mnie. Następnie odwróciła się i
ponownie zajęła kwiatami.
- Tak się złożyło - odrzekłem, starając
się nie myśleć o nagłej potrzebie pochwalenia się wynikiem prób. Pokusa
była jednak zbyt silna i kiedy przez dłuższą chwilę panowała cisza,
odezwałem się w końcu - trzecie miejsce w próbach.
Przez kilka
sekund myślałem, że moje słowa nie przyniosły spodziewanego efektu.
Dostrzegłem jednak nieznaczny ruch ogona, którego właścicielka nie
zdążyła powstrzymać.
- To ładnie - zauważyła wreszcie - szkoda jedynie, wydaje mi się, że nie poznałam twojego imienia...
- Wrotycz - skłoniłem się lekko, czując dreszcz przyjemności. Gdy poznam jej imię, będzie dużo łatwiej.
- Ja Nibiela - zaśmiała się tym samym, przesłodzonym głosem, który słyszałem już wcześniej.
Nibiela, Nibielka. Ładnie, może być.
- A więc teraz jesteśmy sąsiadami! - rozentuzjazmowała się.
- Tylko przez jakiś czas - zmrużyłem oczy - niestety.
-
Kto wie, myślę, że tak ci się tu spodoba, że zostaniesz u nas. Wielu
tak robi. Nigdzie wilkowi nie żyje się tak dobrze, jak tutaj.
-
Jest takie miejsce. Na mojej rodzinnej ziemi - spojrzałem na niebo.
Zbierało się na deszcz - a j przybyłem tu tylko na czas szkoleń.
- To będzie długie kilka tygodni - stwierdziła.
Zanim
się obejrzałem, dzień zaczął zbliżać się do końca. Musiałem wracać i
mimo, że nie poznałem nikogo nowego, nie żałowałem tego czasu. Musiałem
też przyznać w kocu sam sobie, że Nibiela po prostu wpadła mi w oko.
Chociaż na dłuższą metę nie miała zbyt wiele do powiedzenia i wolała
raczej śmiać się słodko, niż przekazać coś konkretnego, przebywanie z
nią sprawiało mi uczciwą przyjemność. Może przez fakt, że Kuraha
zazwyczaj chodził własnymi ścieżkami, a do dłuższej rozmowy z naszymi
znajomymi z podchorążówki nawet nie chciałem się zmuszać. A może... no
cóż, to jednak wadera. Nawet ona sama była, delikatnie mówiąc, bardziej
urzekająca niż towarzysze z wojska.
Był to chyba czas, w którym
odezwało się we mnie coś nowego, wcześniej czekające gdzieś w głębi
umysłu na odpowiedni moment. Nie wiem, jaką nazwę mógłbym temu czemuś
nadać, ale najbliższe temu byłoby określenie "potrzeba równowagi". Tego
wieczoru nie zdążyłem się jednak nad tym zastanowić. Czas upływał
niezwykle szybko.
Pierwszy dzień naszego wojskowego
kształcenia rozpoczął się gwałtownie, bez zbędnych wstępów i rozwodzenia
się nad jego znaczeniem czy sposobami przeprowadzania. Każdy wiedział,
skąd się tu wziął i jaki ma cel. To wystarczyło.
- Od dziś
zaczynacie szkolenia - oświadczył szef, kiedy zebraliśmy się na placu -
wypuścimy was stąd dopiero jako osobników, którym możemy w pełni zaufać i
posłać na każdą wojnę. Mamy na to tylko kilka tygodni. Zawsze udawało
nam się osiągnąć cel przez ten czas, więc pokażcie, że nie jesteście
słabsi od swoich poprzedników.
Plan był prosty: najpierw kilka
godzin rozgrzewającego pływania, przez które mieliśmy przechodzić od
teraz codziennie, biegów i skoków. Drugim punktem w planie były
ćwiczenia taktyczne. Opis nie będzie chyba konieczny jeśli powiem, że
było to bardziej męczące, niż cały wstęp fizyczny oraz walka, która
miała miejsce pod koniec dnia - razem wzięte.
Tak więc po taktyce
nastał czas na podsumowujący element dnia szkoleniowego. Każdy z nas
miał walczyć z losowym przeciwnikiem. Tak miało być każdego dnia, przy
czym, jak zaznaczył szef-porucznik, za każdym razem przeciwnik musiał
być inny. Nie znałem wilka, z którym miałem się pojedynkować. W
porównaniu do tego, co robiliśmy podczas egzaminów, walka nie była
długa, ani nawet zbytnio wyczerpująca. Mojemu przeciwnikowi nie zależało
na ubrudzeniu futra krwią, a ja nie zamierzałem gryźć zbyt mocno i
zdobyć nowego wroga.
Gdy wyczerpany i zmarnowany zszedłem z placu
szkoleniowego, było już prawie ciemno. W dzieciństwie na taką ilość
ćwiczeń przeznaczyłbym dwa lub trzy dni, tutaj musiałem poradzić sobie
ze wszystkim w ciągu jednego.
Tego wieczora nie miałem już nawet
siły na spacer po głównej siedzibie NIKL'u. Zjadłem wszystko, co dali
nam pomocnicy szefa i zapadłem w głęboki sen.
Następne dni były do
siebie podobne. Czwartego skończyliśmy wcześniej, po podstawowych
ćwiczeniach sprawnościowych. Nagle otrzymałem dodatkowe kilka godzin
wolnego czasu. Było to aż nadto, by zrobić to, do czego przymierzałem
się od wczoraj - planowałem znów wybrać się do głównej siedziby NIKL'u,
na co wcześniej nie miałem czasu. Muszę przyznać, miałem nadzieję
spotkać tam ponownie ową powabną waderę, z którą tak miło mi się
rozmawiało. W zasadzie gdybym zastanowił się dłużej nad półświadomym
celem mojego nieustającego pragnienia, każącym mi krążyć w każdej wolnej
chwili po siedzibie Najwyższej Izby Kontroli Leśnej, doszedłbym pewnie
do trafnego wniosku, że chciałem poznać ją lepiej. A może, choć nawet po
części nie zdawałem sobie z tego sprawy, "poznać lepiej" nie było
dobrym określeniem. Czy bowiem zależało mi na tym, aby dowiedzieć się
jak liczne ma rodzeństwo i co najbardziej lubi jeść? Coś raczej już mnie
w niej pociągało. Potrzebowałem jej towarzystwa i chciałem wzbudzić w
niej życzliwość.
Spotkałem ją również i tego dnia, jak zwykle
krzątała się między budynkami ze swoją pulchną przyjaciółką. Nie miała
chyba w zwyczaju bez potrzeby opuszczać terenu zabudowań, mimo to
jednak, gdy zostaliśmy na chwilę sami, odważyłem się zapytać:
- Często tu przebywasz, czyż nie?
-
Mieszkam w jednym z tych murowanych domków, bo mój ojciec jest
urzędnikiem, chociaż większość wilków, które śpią w lesie okalającym
naszą siedzibę, również cały czas spędzają tutaj. Po prostu pracujemy -
wzruszyła ramionami - to nie jest malutka wataha, w której głównym
zajęciem wilków jest polowanie. Tutaj każdy pracuje aby dać pożywienie i
miejsce do życia sobie i naszym przedstawicielom. A chwilowo także i wam.
- Nam?
- To my dajemy jedzenie żołnierzom. Wolę to, niż w razie czego musieć sama stanąć do walki. Przyznaj, lepiej mi w ładnie ułożonej fryzurze? - zaśmiała się.
- W rzeczy samej. A "przedstawiciele"... to ci pracujący w rządzie?
-
Ci właśnie. To nikt więcej, jak tylko gospodarze, bez których przestalibyśmy żyć sobie w spokoju. Wy także - lekko przechyliłem głowę, przypominając sobie, kiedy słyszałem już słowa o podobnym wydźwięku - sam rozumiesz, dobra umowa. Gdyby NIKL nie sprawował
nadzoru nad tymi wszystkimi watahami, ta cała Wataha Szarych Jabłoni
zrobiłaby wam wojnę, prawda?
- "Zrobiłaby nam wojnę" - uśmiechnąłem się pod nosem. Niestety miała rację.
-
Uważaj, Wrotycz - zaśmiała się - jesteście politycznie zależni od
decydentów z NIKL'u... a oni od nas, ludu pracującego - dotknęła łapą
mojej łopatki.
Jeszcze przez kilka dni spotykałem się z Nibielką,
wieczorami, po skończonych szkoleniach. Spacerowaliśmy po lesie i
patrzyliśmy sobie w oczy. I w zasadzie tyle. Bo ta sielanka skończyła
się, ledwie minęły dwa tygodnie od czasu mojego przybycia.
-
Nibiela! - dało się słyszeć, gdy pewnego dnia siedzieliśmy nad
strumykiem. Wilczyca odwróciła się błyskawicznie, wstając ze swojego
miejsca, gdy spomiędzy drzew wyskoczył rosły basior.
- Kriwar - z przestrachem położyła uszy po sobie - skąd ty się tu wziąłeś?
-
Zastanów się przez chwilę, czego naprawdę chcesz - warknął, stając
przed nią i jeżąc sierść na grzbiecie - dlaczego to robisz?! Co jest w
stanie do ciebie przemówić? - nie czekał jednak na odpowiedź, skoczył ku
mnie - to on? Łapy precz od mojej partnerki, żołdaku! - tym słowom
towarzyszył tak ogłuszający cios wycelowany we mnie, na jaki tylko
pozwalały mięśnie.
Siła uderzenia sprowadziła mnie na ziemię, w
przenośni i dosłownie, a na moim pysku pojawiła się krew. Mimo to, nie
zamierzałem nawet stawać mu na drodze. Dopiero teraz zrozumiałem, w co
pogrywała sobie wadera. Na całe szczęście nie byłem zmuszony do walki,
basior bowiem przekazał, co miał do przekazania i odwrócił na pięcie.
- Za trzy minuty widzę cię z powrotem w domu - prychnął - albo nie ręczę za siebie.
Gdy odszedł, usiadłem i westchnąłem głęboko. Zupełnie logiczna historia. To byłoby zbyt piękne, aby mogła tak po prostu trwać.
-Wracaj do domu - mruknąłem, patrząc na oszołomioną Nibielę.
-
Ja nie... - zrobiła krok w moją stronę, jednak zatrzymała się, gdy
odsłoniłem kły i wydałem z siebie ostrzegawcze warknięcie. Zasłoniłem
łapą pysk, aby zahamować krwawienie z długiego rozcięcia i powtórzyłem -
wracaj, natychmiast. Albo rób co zechcesz, ale mnie w to nie mieszaj.
Nie rozumiem, dlaczego nie powiedziałaś wcześniej.
Znowu mi się nie powiodło. Znowu dół. Zimny i mokry. Akurat teraz, naprawdę, świetna pora na deszcz.
C. D. N.