Mam dziś przywilej opowiadania o wszystkich tych wydarzeniach z perspektywy czasu i znad chwalebnej chmurki doświadczeń. A mimo wszystko jestem wciąż tylko małym Agrestem, Agrestem, który nie wydostał się z kart codzienności. Agrestem, który przez całe życie był i pozostał słabym wilkiem, strachliwym wilkiem, codziennie skrycie walczącym ze swoją wewnętrzną niemocą, raz naiwnie wierząc w powodzenie, innym razem po prostu rozpaczliwie kurcząc mięśnie z bezsilności. To nie tak, że nie jestem tego świadom. To nie tak, że uważam się za kogoś obdarzonego czymkolwiek szczególnym. A przynajmniej nie tak, jak dawniej.
Gdy tamtego ranka obudziłem się po długiej nocy, pierwszym, co dało mi się we znaki był chłód. Poczułem też rozczarowanie. Miejsce przy mnie było puste, a przecież spodziewałem się przed obrazem nowego dnia zastać u swego boku ową czarującą istotę. Wyobrażałem sobie, że powinna wstać razem ze mną i powitać poranek z tak uroczym, radosnym uśmiechem, jak sobie wyobrażałem, który uspokoiłby mnie i upewnił, że z nadejścia świtu cieszy się, jak ja. Który mógłby być najlepszym dowodem na to, jakim uczuciem mnie obdarza. Przypuszczalnie było w moim pragnieniu coś pozwalającego stojącemu obok świadkowi zachwycić się jej eterycznym wizerunkiem. Przypuszczalnie było tam coś pozwalającego porównać ją do świeżo ściętej róży w klapie marynarki.
Gdy wróciła, przebiegło mi przez myśl, aby w jakiś sposób okazać niezadowolenie. Wciąż jednak była piękną Konwalią, która przystrajała sobą i ubarwiała właśnie moje, małego Agresta dni, a była wszak ozdobą nad wyraz drogą.
Nie rozumiałem strapienia, które kryło się za jej uśmiechem, choć po raz pierwszy wtedy właśnie je dostrzegłem. Nawet nie chciałem go rozumieć. Bo po co? Czy nie lepiej było zlekceważyć je i uznać za przejaw zwykłych, dziewczęcych humorów?
- Dobrze. Dziś idziesz z nami - jednym skokiem znalazłem się na wyjątkowo czystym, zimnym, kamiennym podłożu jaskini - musimy odwiedzić WSJ, jesteś mi potrzebny - wyciągnąłem łapę przed siebie, jakby chcąc zatrzymać ewentualny głos sprzeciwu, który jednak nie nastąpił. Szary ptak, jeszcze przed chwilą wpatrujący się w przeciwległą ścianę, przeniósł wzrok na mnie i lekko się uśmiechnął.
- Zdajesz sobie sprawę, że jestem teraz trochę... nie w formie?
- Eee, takie gadanie - najpierw z niezmiernie przyjaznym gestem podchodząc kilka kroków do przodu zbyłem jego słowa, a potem kłusem okrążyłem go i wróciłem na swoje poprzednie miejsce, próbując wzbudzić w nim chociaż trochę ożywienia, które towarzyszyło mi - nic nie będzie dla ciebie lepsze, niż wyjście stąd chociaż na chwilę. Siedząc ciągle w tych ponurych ścianach nawet ja uwierzyłbym, że jestem wariatem.
Mundus odwrócił się i pytająco popatrzył na leżącą nieopodal Etain, która z założonymi na piersi łapami przysłuchiwała się naszej rozmowie.
- Nie ma mowy - odparła krótko - nie możesz ryzykować, że w połowie drogi do WSJ zaczniesz słyszeć wycie dzikich psów, albo inne chóry anielskie. Weźmiesz swoje zioła, będziesz mógł wyjść.
- Chwileczkę, nie. Etain, ustaliliśmy już wczoraj, że dopóki wszystko jest w porządku, mogę znów normalnie funkcjonować w społeczeństwie.
- Jeśli mam przede wszystkim, nie szkodzić, powiem ci szczerze. Jak dla mnie, powinieneś zostać tu nawet i do przyszłego roku. Ale co ci po takim życiu? - zapytała wadera. Opuścił wzrok, unosząc brwi i przez chwilę w zadumie wpatrując się w ziemię. Zrobiło mi się go... chyba trochę żal. Przez chwilę milczałem, wciąż mając nadzieję, że, sam nie wiem, przytaknie, otrząśnie się. Podejdzie do schowka naszej medyk, aby wyjąć z niego jakieś szeleszczące liście doskonale znanym kształcie. Nic takiego. Nie poruszył nawet swoim kocim ogonem. Coś nagle zabolało.
- Trudno - odezwałem się nagle głośniej - pójdziemy sami. Może za parę dni coś się zmieni, nie? Poradź mi tylko, proszę, ostatnie słowo... jak przygotować się do spotkania.
Podniósł swój niespokojny wzrok i powiedział szybko, a głos jego brzmiał jakby wyrecytowany w pośpiechu akapit z podręcznika.
- Znajdź jak najtrafniejszy argument na poparcie swojej racji. Potem wymyśl jak najlepszy kontrargument, który może zostać użyty do jego obalenia. Następnie umiejętnie zakwestionuj ten drugi. Jeśli ci się to uda, to znaczy, że twoja myśl ma rację bytu i możesz o nią walczyć.
Muszę przyznać, nie do końca takiej, zahaczającej o, tfu, moralność rady się spodziewałem. Ale musiałem przełknąć ją taką, jaka była, mając w pamięci, że udzielił mi jej osobnik nie do końca w pełni władz umysłowych i postarać się w jakiś sposób ją wykorzystać.
Kolejne zdanie naszego wiersza skończyło się, pozwalając rozpocząć się następnemu. A następne hałaśliwym, dźwięczącym głosem zanuciło swoje pierwsze, kluczowe słowo: "wybory!"...
- Jak to, przygotowania do wyborów? - warknął Leonardo, gdy staliśmy naprzeciwko jakiejś znudzonej wilczycy, leniwie okręcającej wokół swojej łapy ozdobną pętelkę z drutu - z czego chcecie wybierać? Macie tylko dwie partie, które wzajemnie sobie nie wadzą.
- Ale również wielu osobników bezpartyjnych - uśmiechnęła się podle i do granic możliwości sztucznie, krzywiąc pysk w sposób, który zmusił ją do przymknięcia oczu. Westchnąłem w duchu.
- Co się stało, że w końcu dostrzegliście WSJ leżącą w gruzach i ledwo dyszącą? - prychnąłem cicho - przez kilka ostatnich lat jedyne, co się z nią działo, to nieprzerwana równia pochyła i nikomu organizowanie porządnych wyborów nie przeszło przez myśl - rzuciłem, stukając w ziemię przednią łapą. Jeszcze raz przeniosłem wzrok na wnętrze jaskini, przed którą się znajdowaliśmy. Panował w niej zamęt, jakiego nie widziałem w tamtej watasze od czasu utworzenia naszej partii. Niewątpliwie przygotowywali się do czegoś, ale co skłoniło wilki do zorganizowania wyborów właśnie w tamtych dniach, wydawać by się mogło, zupełnie bez powodu? Nie miałem wątpliwości, że stała za tym jakaś nowa, przebiegła myśl Derguda, mająca na celu załatwienie jednego z interesów Ruchu Starych Zasad. Tylko jaka to była myśl? Pomimo, iż zastanawiałem się nad tym później wielokrotnie, jeszcze przez długi czas nie mogłem zyskać absolutnej pewności.
Wilk działał w WSJ intensywnie, a moja nieobecność sprawiła, że rozszalał się zupełnie, zdając się beztrosko zapomnieć, że Ruch Starych Zasad nie ma władzy absolutnej.
- Dlaczego nikt nas nie poinformował? - zapytał nagle Leonardo. Nieznacznie kiwnąłem głową.
- To nie moja sprawa - wzruszyła ramionami - wszyscy tutaj wiedzą, to chyba druga co do wielkości partia też powinna?
- Kiedy - mruknąłem, gdy jej ostatnie słowa ucichły.
- Pojutrze - ucięła przesłodzonym, jednak zanadto podenerwowanym głosikiem.
- Proszę dopisać nas do listy - odrzekłem stanowczo, powstrzymując się od dodania czegoś dobitniejszego. Wizyta poszła w diabły, wróciliśmy więc do naszej przytulnej jaskini w WSC, aby przygotować się do pierwszej bitwy, którą zafundował nam nasz największy wróg.
- Mamy wybory - wydusiłem, gdy tylko dotarliśmy na miejsce, przywitani przez Konwalię Jaskrę Jaśminową - to przez tego pasożyta.
- Jakie znowu wybory? - zaniepokoiła się. A przynajmniej udawała, nieważne. Byłem tak rozgorączkowany, że moje myśli zajmowały już kolejne plany, które trzeba było migiem wymyślić, opracować i sprawdzić. Przetarłem czoło przednią łapą. Podczas gdy Leonardo, który zdawał się zachowywać kamienny spokój, usiadł pod ścianą, ja zacząłem krążyć po jaskini.
- Wybory. Złożona z kilkorga wilków ekipa będzie łazić po terenach wszystkich pobliskich watah i zapisywać, która z partii ma największe poparcie wśród mieszkańców. Tym, które zyskają największe, powinno przysługiwać najwięcej władzy. Został nam jeden dzień! - zawołałem - jak w jeden dzień nakłonić większość do poparcia nas? Wiem! - zatrzymałem się gwałtownie, czując, że nie nadążam za własnymi myślami. Nie spodziewałem się, że jakikolwiek pomysł przyjdzie mi do głowy tak szybko, można by nawet rzec, że pierwszy raz w życiu dopadło mnie tak duże zaskoczenie własnym geniuszem.
- Jutro załatwimy to wszystko. Zajmę się WSJ, przewrócę to tałatajstwo do góry nogami. O tak, już wiem, jeszcze pożałujesz, Dergud. Takimi zagrywkami nie walczy się ze Związkiem Sprawiedliwości.
- A srebrne chabry? - Leo wtrącił niepewnie.
- Konwalia i ty wybierzecie się do... - zawahałem się - jaskini wojskowej. Wieczorem powinni mieć tam kolejne zebranie, załatwię, aby pojawili się tam także wojskowych z WWN. Rozumiecie? Nikt stamtąd, ani nikt stąd nie ma nawet pojęcia o wyborach. Kandydatów bezpartyjnych nie będzie więc wcale, a my jesteśmy jedyną partią, która ma poparcie władzy Watahy Wielkich Nadziei - moje słowa zlewające się w całość coraz bardziej przypominały krzywe koryto strumienia świadomości - widzisz, Dergud, jaką przysługę mi uczyniłeś! Próbowałeś podgryzać jak czort, za moimi plecami... ja cię otruję, jak czorta. Cała WWN, cała WSC opowie się za nami w wyborach. Uderzymy w wojsko, w to, co mają najsilniejsze! No, kochani, macie zrobić wszystko co w waszej mocy, obiecać, co tylko się da, aby ich do tego przekonać.
Ciemny, mroczny brąz ziemi i koron drzew odbijał się od niskich, ciemnych chmur zasnuwających niebo, które zdawały się łączyć w sobie jego poszarzały odcień i głęboki błękit swojego własnego wnętrza.
Znów siedzieli w Skrytym Lesie, oparci o pień starego dębu.
- I co? Jesteś teraz szczęśliwszy? - w leśnej ciszy rozległ się czysty, spokojny głos wadery.
- Na... na pewno spokojniejszy - mruknął bezsilnie.
- Dlaczego znowu pozwalasz się tym poić?
- Może... przez pracę. Muszę do niej wrócić. Bez leków nie dam rady.
- A jeśli poradziłabym ci, abyś nie pozwalał robić z siebie jeszcze większego pomyleńca?
- Gdybyś była zwykłym wilkiem, pomyślałbym pewnie, że kłamiesz, lub się mylisz. Ale ty to ty... a ty nie kłamiesz.
- I się nie mylę.
- Wierzę i w to.
Wadera zaśmiała się bezgłośnie.
- Uwierzysz mi teraz we wszystko. Zioła, które służba zdrowia wpycha ci do gardła, usypiają przecież mózg.
- Słucham?
- Ogłupiają. Zamykają w głowie drzwi, przez które włazi cierpienie. Powodują niepoczytalność, czyż nie? - westchnęła i poklepała go po plecach - No, mizerotko, jeśli wcześniej pytałam, kim jesteś, teraz w końcu mogę sobie odpowiedzieć. Jesteś ruinami pięknego zamku. Drzewem złamanym przez wichurę. Ale zamek można odbudować, a na drzewie powstanie nowe życie.
- Mam zostać kornikiem? - podniósł zmęczony wzrok i chwiejnie skierował go gdzieś w pobliże rozmówczyni.
- No proszę, jak logicznie wciąż rozumujesz. To lepsze, niż być truchłem. Zatem po prostu podnieś się z tego błotnistego dołka i dołącz do swoich towarzyszy. Zapomnij, że mieli cię za niezrównoważonego. Zapomnij o tym, o lekach, nie dożywiaj tego, co odbiera ci spokój. Wtedy wszystko minie. Potrafisz stawiać granice?
- Tak - odrzekł cicho, ale bez zastanowienia.
- Zatem zagraj jeszcze raz. Tym razem nie pozwól jego synowi działać tak samo, jak działał on. Choćby z czystej ciekawości, stań się znowu kimś trochę innym. Może na tym skorzystasz? A może ci się to spodoba?
On jednak zdawał się już nie słuchać. Powoli zsunął się na ziemię i położył na zimnym mchu.
- Nie chcę. Nie dam rady. Mam tego dosyć.
- Żartujesz, prawda? - odetchnęła głębiej. Potem uśmiechnęła się słabo, wyciągając do niego łapę. Lekko poprawiła wiązanie materiału na jego szyi, na co pozwolił z, wydawać by się mogło, zupełną obojętnością. Od pewnego czasu nie rozstawał się już z tym płaszczem.
- Może najlepszym wyjściem byłoby po prostu powiedzieć mu jeszcze coś, czego nie zdążyłeś. Może to by pomogło. To, a nie wszystkie zioła. Wierzysz w istnienie duszy po śmierci?
- Nie wykluczam tego.
- Wierzysz.
- Być może.
- Zatem powiedz, jemu, albo sobie. Co cię najbardziej boli?
Jej słowa nagle ucichły. Gdy szary ptak podniósł wzrok i rozejrzał się, nie zobaczył już obok siebie czarnej wilczycy. Znów był tylko on i jego żal.
- Masz być czysty, Mundurek. To mi kiedyś powiedziałeś. Oczywiście, jestem naćpany. Z twojego powodu - zamknął oczy, które złośliwie zaszkliły się jeszcze mocniej. Opuścił głowę.
- Ale moje serce jest mądrzejsze, niż moja pamięć. Nie może boleć wiecznie.
< Konwalio? >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz