Nie wiedziałem, co oznaczało "całkiem dobrze". W moim politycznym pojęciu nie było miejsca na tak ogólne statystyki. Nie mogłem jednak dotrzeć do bardziej szczegółowych wiadomości, więc postanowiłem cierpliwie czekać na wynik zbliżających się wyborów.
A te nadeszły, otwierając drzwi kopniakiem.
Należy też wyjaśnić, o co dokładnie chodziło w tych magicznych wyborach, które postanowili zorganizować urzędnicy z Watahy Szarych Jabłoni. Pewnie orientujecie się mniej więcej, co decyduje o tym, jaką władzę ma dana jednostka? Nie jesteście pewni? Znajomości w NIKL'u, rzecz jasna. Względnie, przynależność do niego. Najwyższa Izba Kontroli Leśnej, prawdopodobnie obiła się Wam o uszy ta nazwa. Wilczy rząd. Rada sprawująca nadzór nad wszystkimi pobliskimi watahami.
Otóż, oprócz odgórnie wybieranej rady NIKL'u, na którą składa się kilku w porywach do kilkunastu urzędników zamieszkujących jego siedzibę główną oraz dwóch lub trzech przewodniczących, do rządu watah należeć mogą również delegaci z podległych NIKL'owi obszarów. Wschodni obszar naszych trzech watah w tamtym czasie od wielu już lat nie miał nic wspólnego z rządem watah. Zdaje mi się, że żaden z mieszkających na nim wilków nie pamiętał już czasów, w których po naszej ziemi pałętał się jakiś delegat.
Dlaczego WSJ wpadła na pomysł zorganizowania wyborów partii? Większość wilków nie ma głowy ani chęci do angażowania się w politykę. Powszechne wybory pozwalają wyłonić partie, które będą mogły wybrać wilczych delegatów spośród swoich członków. Dzięki temu wszyscy pozostają zadowoleni. Wilki mają swoich reprezentantów w NIKL'u, a partie, które wygrały, wyczekaną władzę.
Zapytacie być może, dlaczego zarządzono wybory właśnie w tamtym czasie, jeśli od lat nikogo spośród wilków z okolicznych watah nie wybrano na delegata? Sprawa wydaje się prosta. Ruch Starych Zasad założony przez Derguda był pierwszą partią, która powstała po obaleniu władzy alf i zwalczeniu mafii, która przejęła rządy po nich. Dopóki działał sam, jego władza, nawet bez poparcia w NIKL'u, była niemal nieograniczona. Lecz potem powstała druga partia, Związek Sprawiedliwości. Żeby odzyskać swoje ogromne wpływy, Dergud musiał wynieść swoją działalność na wyższy szczebel w drabinie zależności. Ponieważ nie mógł nas zniszczyć, wykorzystał chwilę, w której przywódca przeciwnej partii, znaczy, ja, przeniósł działalność na czas nieokreślony do WSC. Zmotywowanie wilków do zorganizowania wyborów właśnie wtedy nie było niczym trudnym. Nie wiedząc o wyborach, nie moglibyśmy przygotować prządnej kampanii. Wtedy wygrana Ruchu Starych Zasad, wyłączając możliwość wyboru dodatkowo kilku osobników bezpartyjnych, byłaby niemal pewna.
Tego dnia pogoda nie zachwycała. Było nie tylko wyjątkowo zimno, a niebo pokrywały gęste, ciemne chmury, ale również wiał tak silny wiatr, że chwilami trudno było usłyszeć słowa osoby obok. Stałem pod jaskinią będącą przed laty siedzibą starego alfy WSJ, później zajętą przez jakąś mafię, aż w końcu leżącą odłogiem i przeznaczoną na przechowywanie starych dokumentów.
Zapadał granatowoszary zmierzch. Do środka wchodziły coraz to nowe grupki wilków. To urzędnicy z wynikami. Lada moment mogły nadejść wieści o zakończeniu liczenia głosów.
Nagle poczułem jak ktoś niemal wskakuje na mnie z boku. Drgnąłem gwałtownie, oglądając się.
- Konwalio!
- I jak? Wiesz już coś? - zapytała, przytulając się do mnie. Również wyglądała na zmarzniętą. Nie zdążyłem nawet do końca pokręcić głową, gdy naprzeciwko nas, po drugiej stronie od wejścia do jaskini, pojawił się Dergud ze swoją prawą ręką, Mroczkiem i jeszcze trzema wilkami ze swojej obstawy. Sprawiał wrażenie, jakby nawet nas nie zauważył, zatrzymał się tuż przed wejściem i władczo-zniecierpliwionym ruchem zaczął stukać łapą w ziemię. W powietrzu dało się wyczuć napięcie i podniecenie. Popatrzyłem na Konwalię, dopiero teraz dyskretnie zaprzeczając jej pytaniu. Wtuliła skroń w sierść na mojej szyi. Na chwilę zapadła cisza, zakłócana tylko przez szalejący ponad nami, lodowaty wicher, kołyszący gałęziami sosen, ledwo widocznych w półmroku.
- Może poczekasz na mnie w naszej jaskini? Jest tak zimno - szepnąłem - niedługo wrócę, ale nie wyobrażam sobie czekać do jutra, na oficjalne ogłoszenie wyników.
- Pobędę tu z tobą. Nie chcę siedzieć sama w jaskini.
- Leonardo poszedł już do domu?
- Nie, wyszedł zapolować na specjalną kolację. Wiesz, spodziewa się dobrych notowań - uśmiechnęła się.
- A Mundus? Nie przyszedł? - dopytałem nieco zawiedziony.
- Jeszcze nie.
- Zatem poczekajmy razem - skinąłem głową, w skupieniu wpatrzony w znikające za skalnymi ścianami wnętrze jaskini. Zaczynał panować z nim coraz większy zamęt. Oczy wszystkich były już wpatrzone w tamten jeden punkt.
Wtem z groty wyszła jedna z urzędniczek. Wstrzymałem oddech, wśród grupy naszych przeciwników zapanowało poruszenie.
- Według danych policzonych niepodważalnie przez komisję, w wyborach powszechnych, wśród szóstki kandydatów bezpartyjnych...
Skierowałem jeszcze jedno spojrzenie w kierunku Derguda. Wyglądał na zdenerwowanego, choć za wszelką cenę starał się tego nie okazywać.
- ... kolejno jeden, jeden, jeden, pięć, siedem i jedenaście procent głosów. Partie. Ruch Starych Zasad otrzymał trzydzieści trzy procent głosów, a Związek Sprawiedliwości czterdzieści jeden procent głosów.
Bez słowa odwróciłem się i ruszyłem w drogę powrotną, Dergud i jego wspólnicy z Ruchu Starych zasad prawdopodobnie gdzieś w przeciwnym kierunku, a nieprzygotowana na ten ruch wadera zaraz za mną. Jeszcze przez kilka sekund powstrzymywałem emocje, pamiętając ostrożnie, że każdy przewidywalny ruch mógłby przydać się konkurencji.
- Dyktujemy zasady, Konwalio! - nie mogąc powstrzymać fali radości, wykrzyknąłem, chwytając moją towarzyszkę wpół i unosząc do góry, gdy znaleźliśmy się już w lesie, na bezpiecznym terenie.
- Doprawdy? - zapytała, delikatnie stając na ziemi - nie mamy chyba wielkiej przewagi.
- Masz rację, nie mamy nawet połowy głosów. Policzmy więc - na moment wyszczerzyłem kły - partia Derguda zdobyła trzydzieści trzy procent. Najsilniejszy z kandydatów bezpartyjnych, jedenaście. To znaczy, że z nikim... - starannie podkreśliłem to słowo - z nikim oprócz nas Dergud nie jest w stanie stworzyć porozumienia dającego większość głosów.
- Świętujemy! - krzyknąłem już w wejściu do jaskini. Teraz zastaliśmy tam zarówno Leonarda, który przyniósł dwa młode, świeżo upolowane zające, jak i Mundurka, który zdołał wreszcie wywlec się z jaskini i o dziwo, wcale nie wyglądał już na tak chorego, jak wcześniej. Były to dla mnie dwie równie przyjemne niespodzianki.
- Ile? - zapytał od razu szary ptak, śledząc mnie wzrokiem.
- Czterdzieści jeden procent - celebrowałem wypowiadanie każdego ze słów, były dla mnie bowiem najpiękniejszymi pod słońcem dźwiękami.
- A reszta?
- Dergud trzydzieści trzy, żaden z bezpartyjnych nie przekroczył jedenastu.
- Świetnie - uśmiechnął się lekko i znacznie przytomniej, jednak zupełnie inaczej, niż jeszcze kilka dni temu. Również uśmiechnąłem się, patrząc mu w oczy.
- A my mamy tylko dwa zające - prychnął Leonardo - pochowały się te małe parszywce, nie ma przy czym ucztować.
- Nie szkodzi - odrzekłem cicho, zbliżając się do jednej z wielu skalnych skrytek, w której niegdyś trzymane były dokumenty. Niedługo wcześniej uporządkowałem je i usunąłem te najmniej potrzebne, to puste miejsce zapełniając czymś zgoła innym - już za miesiąc, może dwa, będziemy wszyscy mogli opychać się najlepszą zwierzyną spod każdej granicy NIKL'u. Leo, bądź tak miły i rozdziel je jakoś. Pannie Konwalii oczywiście najwięcej, umarzła się tam ze mną okropnie.
- Rozpalamy ogień? - zapytał złoty basior - czy będziemy grzać jaskinię tylko swoimi oddechami?
- A, rozpalmy, jasne - mruknąłem niepewnie, wyjmując ze skrytki kilka niewielkich buteleczek. Nie lubiłem ognia. Odkąd pamiętam, wzbudzał we mnie dosyć mocny niepokój. Nie miałem okazji obcować z nim w WSJ, gdzie dorastałem, a zrozumienie, w jaki sposób niektóre wilki mogą podchodzić do niego z takim spokojem, zajęło mi sporo czasu. Toteż gdy tylko drobny płomień rozbłysł w grocie, usiadłem od niego jak najdalej, byle nie zwrócić tym uwagi towarzyszy. A on palił się tak, palił do późnej nocy. Po raz pierwszy naprawdę w pełnym składzie mogliśmy nacieszyć się tym, co tworzyliśmy.
- Tylko co teraz? - zapytał trzeźwo Leonardo - nie mamy większości, żeby odnieść prawdziwy sukces, powinniśmy chyba zawrzeć z kimś układ.
- To jutro, kochani, jutro - skinąłem głową - jest dużo dróg do celu.
Przez dłuższą chwilę trwała cisza, zakłócana jedynie przyjemnym trzaskiem płonących gałęzi. Wpatrywaliśmy się w ognisko. Zapanował spokój. Potem rozmowa zeszła na jakiś niezwiązany z poprzednim temat, coś prostego i przyjemnego, omawianie okolicznych pogłosek, powtarzanie zasłyszanych wcześniej, związanych z nimi historii. Każdy kto miał coś ciekawego do opowiedzenia, dodał coś o swoich ostatnich przeżyciach, zapytał o radę, czy podzielił się opinią na jakiś tam temat. Miło było, tego jesiennego, chłodnego wieczora.
Konwalia śmiała się razem z nami i rozmawiała, często wiodąc prym w dyskusji, gdy tylko zmieniła ona tory na inne, niż ciemne szlaki polityki. Mimo wszystko miałem wrażenie, że wszystko to, co robiliśmy, stawało się w jej obecności jakby mniej ważne, nie, jakby w ogóle nieistotne. Było wtedy gdzieś obok, cała ta gra, wszystkie plany i podstępy, które na co dzień siedziały mi w głowie. I Konwalia pozostawała gdzieś poza tym wszystkim, pomimo udziału w naszych drobnych interesach, w moich oczach wciąż daleka od nich jak motyl od ziemi w letnie popołudnie.
- No dobrze, kochani - zarządziłem następnego ranka, gdy nasza czwórka znów zebrała się w jaskini - musimy rozdzielić jakoś swoje stanowiska. Pewnie delegację będą proponować jako pierwszą, a stamtąd wejścia do NIKL'u murowane.
- Zaraz, co masz na myśli? - burknął nieufnie Leo.
- Po ogłoszeniu wyników Dergud musi trochę dojść do siebie, przemyśleć wszystkie wyjścia, sporządzić plany, a potem zorientuje się, że nie ma innej możliwości, jak tylko przyjść do nas z propozycją. Bo bardziej kochają władzę, niż nas nienawidzą.
- No dobrze. Co nas konkretnie interesuje? - zapytał Leonardo.
- Tobie proponuję oświatę. Zarządzanie kształceniem młodych pokoleń jest tak łase na zmiany, że każdy błąd można obrócić w zasługę. Konwalio, zdrowie? A Mundus w zasadzie czym się nie zajmie, nasze interesy załatwi - z zastanowieniem podrapałem się po nosie - bezpieczeństwo. Ja chciałbym łączność, najpewniej się w tym czuję...
- Ale delegata łączności raczej nie dostaniemy, nie? - wtrącił szary ptak.
- Nie, nie ma szans, ale możemy sporo ugrać kosztem tego.
- Ja? W delegacji? Wolałabym zostać na miejscu. Bez tych wszystkich męczących podróży - westchnęła Konwalia, spoglądając na mnie spod przymrużonych powiek - a one będą pewnie nieuniknione, prawda?
- A, no w sumie - mruknąłem. Czasem zapominałem, że była waderą, w dodatku ze szlachecką wybrednością.
- Może to i dobrze - zwrócił uwagę Mundurek - zdrowie to trudna sprawa, wiele zależy od losu, wcześniej czy później każdy się na tym przejedzie. Po co mielibyśmy brać to na siebie?
- Zatem ustalone - zatarłem łapki, nieco chytrym gestem - pozostaje tylko czekać na naszych przyszłych sojuszników.
Jak postanowiliśmy, tak zrobiliśmy. Ledwie kilka godzin później przybyli do nas dwaj wysłannicy partyjni z WSJ. Przyjęło ich nasze zacne trio.
- Jak wiecie, ostatnio odnosimy same sukcesy, ale, no cóż - jeden z posłów, Mroczek, którego już dobrze znałem, rozłożył łapy - to za mało, żeby osiągnąć zadowalający poziom udziału we władzy, zwłaszcza w ciężkiej sytuacji, w jakiej znalazła się nasza wataha. Na szczęście - te słowa podkreślił z wyjątkową starannością - znaleźliśmy stronnictwo, w połączeniu z którym możemy osiągnąć już prawie polityczne zwycięstwo.
- Jak to mówią - zaśmiał się półgębkiem Leonardo - "prawie" robi niekiedy wielką różnicę.
- Tak - rozmawiający z nami basior widocznie zmieszał się. Wszyscy doskonale wiedzieliśmy, że nawet ich najlepszy sojusznik byłby zbyt słaby - toteż również dla was mamy propozycję. Sprawa jest prosta, realia znacie. Ile komu się należy, to wynika jasno z proporcji. Proponujemy wam dwa stanowiska z naszego terenu, w samym centrum zarządzania NIKL'u.
- Aż dwa - Leo skrzyżował łapy na piersi i popatrzył na mnie. Wymieniliśmy niedostrzegalne uśmiechy - no to pierwszorzędnie.
- Mianowicie delegatów od spraw porozumienia i rybołówstwa.
- Przepięknie - odrzekł szybko Mundurek, po pierwszym słowie jednak przerywając trudną do wychwycenia pauzą - a czy mi się wydaje, czy stanowiska delegata od spraw rybołówstwa... to w ogóle nie ma?
- Tak - skinął głową siedzący naprzeciwko nas wilk - ale jeszcze dwa lata temu było, łatwo można je odtworzyć.
- Ach, odtworzyć można, no tak - teraz to szary ptak nawiązał ze mną krótki kontakt wzrokowy - oczywiście, świetnie.
Powiedzieć, że wszystko szło zgodnie z planem, to nadal zbyt mało. Nawet wybory z dnia poprzedniego nie były większą pomyślnością. Już byliśmy w ogródku, witaliśmy się z gąską. A gąska sama właziła nam do paszczy.
- My jednakowoż mamy inny pomysł - dodał Leonardo - cztery stanowiska.
- Chwilkę, panowie - jeden z posłów mruknął pod nosem coś niezrozumiałego - to chyba żart.
- Żart to jest taki - uzupełniłem, nachylając się nieco do przodu - że jeśli nie przyjmiecie naszego wsparcia, następne lata przesiedzicie w ciemnym kącie opozycji. A my, widzicie, nie. Bo wasza konkurencja, choćby po to żeby wam zaszkodzić, zaproponuje nam jeszcze więcej. A z nami prawie każdy będzie miał większość.
- No dobrze, chwileczkę - wilk w zamyśleniu potarł pazurami swoje czoło - dobrze. Dajemy wam trzy stanowiska! porozumienie, rybołówstwo... i podział terenów.
- O, to bardzo dobrze - wymieniłem pełne uznania spojrzenia z towarzyszami - tylko, że my chcemy łączność, oświatę, bezpieczeństwo i zdrowie.
- Bezpieczeństwo? Łączność? A po grzyba wam łączność? - zawołał nasz rozmówca.
- Ten oddział zawiera elementy dialogu między terytorialnego, podczas gdy wy proponujecie nam delegata porozumienia. To chyba już krok w stronę kompromisu, prawda? - zauważył Mundus i uśmiechnął się uprzejmie.
- O nie, to chyba jakieś żarty!
- Ależ skąd - machnął łapą Leonardo - my w polityce jesteśmy śmiertelnie poważni.
- Więc musicie wiedzieć, że są rzeczy możliwe do spełnienia i są te absolutnie nierealne.
- Aż tak - złoty basior uniósł brwi.
- Tak!
- W takim razie z największą przykrością musimy przyjąć propozycję konkurencji.
- A oni? Co, myślicie, że dadzą wam władzę nad łącznością?! Musieliby być niespełna rozumu!
- O tym to już przekonacie się, gdy stanowiska z naszego terenu zostaną rozdzielone - skrzywiłem się lekko - no ale w porządku. Ze zdrowia w tym roku rezygnujemy. Zamiast delegata łączności wystarczy jego zastępca. Oto nasza ostatnia propozycja.
- Porozumienia, macie pojęcie? - prychnął prześmiewczo nasz skrzydlaty wspólnik. Uśmiechnąłem się pod nosem - stanowisko słup, które nie ma najmniejszego wpływu na podejmowane decyzje, od zeszłorocznej reformy wprowadzającej delegata od spraw bezpieczeństwa. Czy mają nas za zacofanych?
- Albo ten, "delegat rybołówstwa"! - zaśmiałem się, otwierając butelkę z naszym magicznym napojem i podchodząc do schowka, by wyjąć z niego gliniane kubki - rybołóstwa! Tak tak, panie pośle, pierwszorzędnie! - radośnie próbowałem wyrecytować słowa Leonarda, kiwając się na boki.
- Jedno mi chodzi po głowie - powiedział nagle on sam - jeśli ci drudzy zaproponowaliby więcej, może nie było sensu rozmawiać z tamtymi?
- A widzisz, Leonardo - wyciągnąłem w jego stronę obie łapy, pomiędzy którymi ściskałem naczynie - to bardzo mądre pytanie. Na tym właśnie polega polityka. Niby wiemy, że tak by było, co ważniejsze, oni to wiedzą... ale zawsze istnieje element ryzyka. A naszym zadaniem jest umiejętnie to ryzyko omijać lub dzielić pomiędzy poszczególne decyzje, żeby za którymś przez przypadek razem nie wypaść z gry, a krok po kroku cel osiągnąć.
- Wodzu, prowadź! - Mundus uniósł swój kubek, na znak toastu. Nieznacznie zniżyłem głowę i powtórzyłem jego gest.
- To co, czeka nas wycieczka do NIKL'u? - zapytał jeszcze Leo, biorąc spory łyk napoju.
- Najwyraźniej - przytaknąłem - żeby załatwić wszystkie formalności i w końcu móc zaszyć się na swoim bezpiecznym terenie...
< Konwalio? >