Delta odetchnął ciężko. Stepy były chłodne jak zawsze zimą. Śnieg łagodnie bawił się na wietrze podrzucając puszkiem jak zabawkami, nic nie ważącymi małymi światami. Jego świat jeszcze niedawno skakał jak wszystkie one. Czyżby na chwilę osiadł spokojnie. Delta siedział pod kamieniem, jego serce biło zaskakująco spokojnie. Pierwszy raz od tylu tygodni jego mięśnie rozluźniły się, pozwalając głowie wtulić się w obce futro innego wilka. Błogość ogarnęła go całego, uśmiech wdarł się na pysk.
Nieporozumienie z wojskiem WWN zostało zażegnane, a Delta jakimś absurdalnym
cudem wysłał ich w manowce na poszukiwania zagubionej duszy Admirała. Admirała,
którego miał w życiu nadzieję już nigdy nie spotkać na swojej drodze. Jednak
stepy, zgarnięte z tych podłych nieczułych łap, leżały w tych jego. Medyk nigdy
nie był politykiem, zawsze walczył w cieniu, swoimi kontaktami. Stanie na
otwartej linii on i „poddany” zdawało się tylko zamgloną wizją przeszłości. A
jednak nie.
—Delto. — Klab zajrzał na niego z góry. Basior uniósł wzrok na wilka leżącego
na kamieniu nad nim. Ich wzrok spotkał się. —Jakaś delegacja. — ogon obok głowy
mniejszego poruszył się. Wadera, do której należał nastawiła ucha.
—Delegacja? — medyk musiał podnieść się z letargu. Otrzepać z białęgo puchu i
utrzymać się na zdrętwiałych nogach. Kompletnie otumaniony dobrocią świata
przesunął łapami w kierunku, który wskazał mu wilk. Nie był do końca pewien naprzeciw
kogo miał zaszczyt stać, jednak jedno było pewne. WWN zawitało ponownie w ich
progi. Może chodziło o tego idiotę? Może o fakt, że Delta posłał wojska w
długą? Może o WSC? Kto ich tam wie.
—Witaj, Delto. — mały wilk kiwanł im głową, nadal pozbywając się z powiek
resztek otumanienia. — Przybywamy… w pokojowej sprawie. Może.. pogadamy gdzieś
na uboczu. —
—A jest sens? I tak rozniesie się to pomiędzy pyski. — Delta odetchnął.
Czegokolwiek by do tej pory nie powiedział, wszyscy spijali jak święte słowa, w
nawyku do posłuszeństwa wobec Admirała. A minęło ledwie parę dni.
—no dobrze. Skoro tak uważasz. To… Sekretarz zmarł. —
—Oh.. — medyk przekrzywił głowę zaskoczony. Na stepach powietrze na chwilę zastygło
we wszystkich płucach. — Moje kondolencje. — zmieszał się młody przywódca.
—WSC jest… wolne na nowo? — jakiś głos z tłumu zadał pytanie, które cichutko
kołatało w sercu medyka.
—Tak. — odpowiedź była krótka. Jasna. Radosna.
—Co to znaczy dla nas? — Klab przysiadł obok Delty.
—Jak to co? Porządek wraca, więc trzeba posprzątać i to co narozrabiał Admirał.
— mniejszy zadarł głowę w niebo. Gwiazdy przyświecały tego dnia wyjątkowo
pięknie. Konstelacje mnożyły się w ślepiach, przy braku księżycowego światła. Obrazek
malowany niczym z bajki. Kojący duszę, cieszący wzrok.
—Czyli? — Klab najwidoczniej nie bardzo zrozumiał swojego towarzysza.
—Czas wracać do domu przyjacielu. Aby ułożyć sobie normalność na nowo. Tak jak
było, miało być, zanim ktoś to spaprał. Nie ważne kto. — dodał od razu, czując
nadchodzące pytania. — Czas nam wracać do domów. Jednym płakać do grobu, jednym
spać do poduszki. Ale ważne jest to że do rodziny Klab. Do rodziny. —
—Ale… mamy rodzinę tu! — zawył.
—Nie mamy. To co widzisz to zbudowane tyranią mury, które pokruszą się przy
pierwszym lepszym podmuchu powietrza. Jak widzisz… już nawet zaczynają. — Delta
uniósł łapę aby wskazać dwa cienie przemykające się w oddali. — Wracają tam
gdzie ich dusza ma swoje miejsce i tam gdzie chcą być. —
—Zdrajcy. —
—Nie zdrajcy Klab. Po prostu ty nie wiesz gdzie twoje serce ma swoje miejsce. W
końcu cały swój świat zbudowałeś na kłamstwie jakim karmił cię Admirał. — i z
tymi słowami i Delta zniknął w ciemności. Na odchodne obrócił się jeszcze ku
paru wilkom debatującym szeptem gdzieś na uboczu. Ich spojrzenia były
błagalnie, przerażone.
—Szerokiej dogi przyjaciele. Wiecie gdzie mnie znaleźć. — uśmiechnął się. A
jego osoba pozostawiła stepy daleko za sobą. Pamięć prowadziła go znanymi
ścieżkami, a noc zakryła jego posturę.
Zjawił się w wejściu niczym widmo. Cień, który szukał schronienia przez słońcem. Jednak mimo zmęczenia uśmiechał się szeroko. Jaskinia medyczna spała w najlepsze, chociaż widocznie niespokojnie. Dlatego najciszej jak był w stanie przemknął ku sypialni. Jego ogon powoli bujał się na boki, kiedy płuca wypełniły się zapachem ziół i leków. Wkroczył w miejsce, w którym spał tyle już nocy. Pośród skór leżała Flora. Dzieciarnia najwidoczniej musiała spać przy matce. Z cichym westchnięciem przekroczył ogon wielkiej wadery i zaskoczony mało nie potknął się o sporą już kulkę futra. Puchacz zwinięty spał na jego miejscu. Delta odetchnął zaskoczony, ale szczęśliwy na widok dzieciaka. Nie mógł się powstrzymać przed przejechaniem językiem po czole dzieciaka. Może nie był jego ojcem, może nie chciał przyjmować tego miana, ale przywiązał się do tych łobuzów na przełomie tych wielu tygodni. Potem powoli wcisnął się w szparę pomiędzy dwoma ciałami i zapadł w głęboki sen, grzany i tulony z dwóch stron. Plecami wsparty o Florę, a brzuchem o przerastającego go szczeniaka. Relaks ogarnął jego ciało.
Ku swojemu własnemu zaskoczeniu, przebudził się wcześniej niż inni, pomimo nocnych wędrówek. Może to było przyzwyczajenie. W końcu na stepach także wstawał zaraz przed świtem. Zegar medyka nigdy w nim nie zawodził. Podniósł się ostrożnie, jednak po chwili zastanowienia pomyślał, że może mógłby obudzić tą dwójkę. Rozmyślił się jednak po zobaczeniu jak słodko i przyjemnie im się śpi. Pewnie ich dni były męczące, jak to bywa zaraz po wojnach i zaborach. Przekroczył ponad ogonami i żwawym krokiem przeszedł do głównej sali. Jego futro przetarło się o ściany w zadowoleniu. Ah ta słodka, słodka jaskinia medyczna. Uśmiechnął się radośnie i może odrobinę gorzko. Wiedział co go teraz czeka. Zmartwione spojrzenia, łzy radości i przeszłość. Jego tymczasowy optymizm prędzej czy później musiał opaść, gdyż adrenalina także ma swoje granice wytrzymałości. Jednak póki na niej trwał i ta krążyła w jego żyłach, ta nieszczęsna pozostałość po wojnie i stresie, musiał z niej korzystać. Z nową siłą sięgnął po słoiczek, jednak zawahał się. Nie. Nie wiedział kto i na co był chory. Zatem jego rutyna tego dnia musiała zostać nieco zaburzona. Jego łap przemknęły do wyjścia. Poduszki zanurzyły się w śnieg, czując pod nim starą trawę. Ale jakież to było miłe uczucie. Nawierzchnia była tak inna i tak znajoma, niż ta na stepach. Twarda i zbita ziemia, tylko tymczasowo przykryta śniegiem zamiast pyłem wysuszonym przez słońce. A pro po tego monstrum. Gwiazda dnia wstawała właśnie, wyglądając nieśmiało zza horyzontu. Rzucała swoje długie ramiona świateł ku ziemi, malując na śniegu błyski, z małą pomocą drobnych kryształków. Delta przysiadł sobie w rogu, tak aby słońce grzało jego futro. W końcu, pomimo, że zimowe, nadal było ciepłe. Zwłaszcza dla zmęczonego czasem ciała.
—Delta? — niepewny głos dotarł do niego zza pleców. Wilk
który zapadł w lekki sen otworzył swoje ślepia. Uniósł głowę i spojrzał w
stronę głosu. Słońce wzniosło się już do połowy nad drzewa, a zatem wcale tak
wiele czasu nie drzemał. Puchacz patrzył na niego jak na ducha, stojąc tam, na zimnym
kamieniu, taki zagubiony. Może rzeczywiście martwił się, że widzi duszę swojego
… przybranego opiekuna.
—No ja. — wstał. Jego głos był typowy dla zaspanego stowrzenia, jednak ciepło
pozostawało to samo, które miał jeszcze przed czasami wojny. Wróciło w jego
łapy, w jego uśmiech i jego oczy, które ponownie błyszczały szczęściem. Na ta
chwilę przynajmniej. Szare futro wtuliło się w niego mało go nie przewracając. Może
na moment było mu lepiej psychicznie, jednak
stan jego ciała nie poprawiał się w ciągu kilku chwil. Jego moce to już
nie była ta sama bajka co niegdyś.
Polały się łzy. Polały się okrzyki radości.
I polała się wódka.
Ogień trzaskał wesoło przed jaskinią medyczną. Wesołości nie
było końca. Święta, tak słodkie i miłe sercu wydarzenie, nie mogło mieć
lepszego wyegzekwowania. Delta co prawda nie czuł się najlepiej ostatnimi
czasy. Przeszłość miewała w zwyczaju wracać do niego niekiedy. Ciało nie
współpracowało zbyt chętnie. Wtedy najchętniej kulił się w rogu jaskini i
mielił zioła, spał albo zwyczajnie w świecie czytał książki, które Jaśmina niegrzecznie
kradła i wymieniała we wsi. Jednak nie mogło go zabraknąć na tym jakże ważnym
święcie.
Ogień bujał się w najlepsze, przygotowania trwały nieustannie. Noc zbliżała się
nieubłaganie, a uśmiech cisnął się na wargi nawet medykowi. Rozsyłał szczeniaki
po zadaniach, a one tak gorliwie pomagały we wszystkim w czym były w stanie. Jednak…
czy to już takie szczeniaki, kiedy zaczynają przerastać go wzrostem?
Rozsiedli się przy ognisku. Płomień huśtał się na wietrze, a
ciepło wlewało się do serc. I wszyscy
się zebrali. I niestety i on. Delta nie był gotów jeszcze spojrzeć w te zdradzieckie oczy, bo jeszcze w tej
atmosferze byłby gotów wybaczyć Agrestowi jego winę. Jego czyny, które
kamieniem spadły na kark niewielkiego medyka, pozostawiając jego ciało w stanie
ledwie zdatnym do użytku. Jego umysł w ranach, które pozostaną z nim już na
zawsze.
Jednak nie odmawiał sobie przyjemności śpiewania., tulenia się do ciepłego
futra puchacza i czerpania radości z blasku ognia.
Dobre dni i spokojne
noce.
Niech nam będzie dane.
Bez łez i bez kłopotów.
Niech nam będzie dane.
Tam gdzie niebo i piekło zjednają się ze sobą.
Tam niech nasze dusze słodkie, zastane.
Niech nam będzie dane.
<CDN>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz