To właśnie się działo. Jakby Aiden był wyjątkiem w świecie, w którym nie było miejsca na wyjątki.
Zamknęła na chwilę oczy. Jej własny umysł, zwykle tak
nieznośnie głośny i pełen wątpliwości, wreszcie ucichł. Pozostała tylko ona — i
on. Cień i światło. Mgła i miękkie ciepło, którego tak bardzo się bała, a
jednocześnie pragnęła.
Powoli otworzyła oczy i spojrzała na niego. Nie uciekała
wzrokiem. Nie teraz.
— Jesteś jak coś, co nie powinno istnieć. Jak spokój, który
wkradł się do mojego chaosu i zamiast próbować go naprawić — po prostu go
zaakceptował. Jakbyś spojrzał na ten bałagan i uznał, że... może być domem.
Zamilkła, łapiąc oddech, czując, jak gardło się jej ściska.
— I to mnie przeraża. Bo nie wiem, jak się żyje z kimś, kto
nie chce mnie zmieniać, tylko po prostu... być obok.
Ich łapy dotknęły się . Żadne z nich nie cofnęło się nawet o
milimetr. Księżyc świecił wysoko, cicho, jakby wstrzymał oddech razem z nimi. Aiden
nie odpowiedział słowami. Nie musiał. Jego oczy mówiły wszystko. Zbliżył się
jeszcze, powoli, delikatnie, tak jakby każda sekunda mogła coś zniszczyć. Ale
nic się nie złamało. Nic nie pękło.
Wręcz przeciwnie.
W tej ciszy, pomiędzy liśćmi, mgłą i oddechami, coś się
zbudowało.
Coś kruchego. Coś prawdziwego.
A może… coś, co było tam od zawsze. Tylko teraz miało największą
odwagę, by się ujawnić.
Oxide wciąż milczała, a emocje buzowały w niej jak
rozszalałe rzeki. Potrzebowała chwili. Oddechu. Czegoś… innego.
— Aiden — zaczęła powoli, marszcząc lekko pysk. — Mam ważne
pytanie.
— Hm? — Uniósł uszy, wyraźnie zaniepokojony, ale i gotów na
wszystko. Nawet na najgorsze.
— Gdybyś był jagodą… to jaką?
Zamilkł.
Spojrzał na nią z tak autentycznym niezrozumieniem, że nie
mogła powstrzymać parsknięcia śmiechem. Jej łapy wreszcie przestały się trząść,
a napięcie zaczęło topnieć jak śnieg na wiosnę.
— Co…? — wykrztusił w końcu, mrugając. — Jagodą?
— No tak. Ja bym była jeżyną. Trochę słodką, trochę cierpką,
z kolcami. A ty?
Aiden zmrużył oczy, udając powagę.
— Pewnie… borówką. Małą, niepozorną, ale zostawiającą plamy
nie do usunięcia.
— I pękasz w łapie, jak się za mocno ściśnie — dodała
białowłosa, śmiejąc się cicho.
— Ej!
— No co? — Uśmiechnęła się figlarnie, wstając i szturchając
go lekko łapą. — To komplement. Borówki są zdrowe. I bardzo... uniwersalne.
— W takim razie ty jesteś dziką maliną — odparł,
przekrzywiając łeb. — Niby urocza, ale jak ktoś nie uważa, to zostaje z
zadrapaniem i brakiem serca.
Zamilkli na chwilę. A potem oboje wybuchnęli śmiechem —
takim prawdziwym, lekkim, oczyszczającym. Mgła wokół Aidena zadrgała w rytmie
ich chichotu, jakby też bawiła się razem z nimi.
— Wiesz, że to był najdziwniejszy flirt, w jakim brałem
udział? — mruknął basior, kiedy wreszcie udało mu się opanować rozbawienie.
— Poczekaj, aż zapytam cię, czy twoje pazury są takie długie
z natury, czy tylko dla szpanu — odpowiedziała z łobuzerskim błyskiem w oku.
— Nie prowokuj. — jego głos był ostrzeżeniem tylko z nazwy.
Był raczej wyzwaniem.
— Albo co?
Zamiast odpowiedzieć, Aiden po prostu przewrócił ją na
grzbiet jednym szybkim ruchem łapy i pochylił się nad nią z szerokim uśmiechem.
— Albo pokażę ci, że borówki też mają kolce.
Oxide roześmiała się tak szczerze, że aż jej ogon uderzył o
ziemię. Aiden patrzył na nią przez chwilę w milczeniu, a potem lekko musnął
nosem jej ucho.
— Ale serio… jeśli mam być jagodą, to tylko twoją.
Westchnęła, wciąż śmiejąc się cicho, i oparła łeb na jego
łapie.
— Masz talent do głupot i wzruszeń jednocześnie, wiesz?
— Wiem. Dlatego tak bardzo mnie lubisz.
— Może trochę.
— Trochę wystarczy.
Noc była niesamowicie cicha, aż nienaturalna. Las wokół nich
stał w bezruchu, jakby ktoś wstrzymał oddech całemu światu. Oxide leżała na
plecach, wpatrzona w niebo. Gwiazdy migotały dziwnie — jakby nie były
gwiazdami, ale oczami czegoś większego. Aiden leżał obok, a jego cień zlewał
się z mgłą.
— Patrz — powiedziała nagle, wskazując niebo. — Te gwiazdy
się poruszają.
— To nie gwiazdy. To świetliki.
— Nie. Popatrz… one układają się w kształty.
Zielonooki uniósł głowę. Faktycznie. Gwiazdy powoli
przesuwały się, rysując na niebie coś na kształt wilka, a potem drugiego —
splecionych razem w biegu. Jeden miał ogon z ognia, drugi z cienia. Światło
drgało lekko, jakby tańczyło tylko dla nich.
— To… ty i ja? — zapytał półszeptem.
Oxide kiwnęła głową.
— Tak. My. Ale inni. Jakby… nasze duchy, gdzieś w innym
wszechświecie.
Aiden przymknął oczy, wciągając w nozdrza zapach nocy i jej
sierści.
— W takim razie chciałbym żyć w każdej z tych wersji. Nawet
jeśli w którejś z nich byłbym liściem, a ty wiatrem. Chciałbym, żebyś mnie
porwała.
— Nawet jeśli byłabym wiatrem burzy?
— Zwłaszcza wtedy.
Na ich łapach nagle pojawił się delikatny blask. Wadera
zerknęła w dół — to nie była magia, którą znała. Na ich futrze migotały
symbole, jak runy pisane światłem — delikatne, wijące się, żywe. Każdy symbol
był inny, ale wszystkie zdawały się łączyć, tworząc wspólną historię.
— Co to…? — szepnęła. — Też to widzisz?
Aiden spojrzał na swoją łapę.
— Wygląda jak opowieść. Jakbyśmy właśnie pisali coś razem samym
istnieniem.
W tym momencie świat przestał być ważny. Nie było
przeszłości, nie było przyszłości. Tylko ciche "teraz", w którym
serca biły nie do rytmu, ale wciąż w rezonansie.
A potem — całkiem niespodziewanie — jeden ze świetlików
spadł mu na nos.
— No świetnie — mruknął, potrząsając łbem, a niewiele krótko
po tym głośno kichnął. — Romantyzm zniszczony przez owada.
— Ale za to jaki symboliczny — zaśmiała się. — Spadł z nieba
specjalnie, żeby nam przerwać. To chyba znak, że za dużo patosu.
— Albo że nawet wszechświat ma dość naszych metafor.
Po chwili ciszy Aiden spojrzał na nią z czułością.
— Ale jeśli nasze dusze naprawdę biegną razem w innych
światach… to cieszę się, że w tym też cię spotkałem.
Oxide uśmiechnęła się miękko.
— Ja też, borówko.
Księżyc wisiał wysoko, niemal idealnie w zenicie, a gwiazdy
tańczyły leniwie na granatowym niebie. Oboje leżeli jeszcze przez chwilę na
plecach, wtuleni w siebie w samym sercu polany, otoczeni ciszą nocy i spokojnym
szelestem liści. Wiatr przycichł, temperatura nieznacznie spadła, a ich ciała
szukały więcej bliskości, choćby przez sam dotyk futra.
Wadera powoli podniosła się, przeciągając miękko jak kotka.
— Zostało jeszcze trochę — mruknęła z lekkim uśmiechem,
zerkając na Aidena kątem oka. — Z tej naszej ostatniej porcji.
Basior uniósł brew z zaciekawieniem, zerkając jak sięga po stojące
kawałek dalej bongo — to samo, którego używali wcześniej, ale teraz wyglądało
jakby zyskało kolejne znaczenie poprzez bieg wydarzeń, przez chwilę wydało mu
się nawet, że zaczął rozumieć, co jego towarzyszka miała na myśli, gdy
przedstawiała mu koncept tego przedmiotu.
Zamiast zostać na
środku polany, oboje przesunęli się ku staremu, powalonemu konarowi tuż przy
skraju drzew. Był wygodny, w miarę miękki od mchu i odpowiednio szeroki, by
usiąść obok siebie, bokiem do pobliskiego jeziora, którego tafla lśniła jak
płynne szkło. Oxide ponownie wsypała skruszoną mieszankę do komory. Tym razem
nie spieszyła się — wszystko było ceremonialne, jakby ruchy miały znaczenie. Z wprawą
rozkruszyła końcówkę suszu, po czym ubijała go lekko, patrząc, jak Aiden z
cichym mruknięciem osuwa się niżej, opierając o nią bokiem. Jak zwykle bezproblemowo
roztliła żar w naczyniu za pomocą krzemieni. Bongo zabulgotało głęboko i
znajomo, jakby samo wciągało noc do środka. Aiden zdecydowanie wziął pierwszy
buch, powoli wypuszczając dym przez nos, który uniósł się w górę jak mleczna
mgła. Podał jej urządzenie bez słowa, a ona przejęła je z lekkim skinieniem
głowy.
— Wszystko tu dziś pachnie snem — szepnęła, po czym sama
zaciągnęła się głęboko.
Po chwili siedzieli już bardzo blisko, futro do futra. Cisza
była niemal hipnotyczna. Jezioro przed nimi odbijało niebo, a ich oddechy
wyrównywały się w jednej, spokojnej rytmii. Aiden pochylił się nieco bliżej.
Jego pysk otarł się o jej policzek — niby przypadkiem, ale nie do końca. Oxide
nie odsunęła się. Wręcz przeciwnie — przysunęła się jeszcze bliżej, pozwalając,
by ich ogony się zetknęły. Jego był ciepły i miękki, zawinął się wokół jej jak
leniwa fala.
Nie trzeba było słów.
Ich sylwetki zlały się ze sobą w półcieniu, wtulone w siebie
przy starej korze, otoczone mgiełką ziół i wilgocią nocnego lasu. W tej jednej
chwili wszystko inne przestało istnieć — był tylko dotyk, wspólne oddechy i
spokój, którego tak długo szukali. Zostało im jeszcze kilka ostatnich
pociągnięć z bonga, a ich umysły były już zamglone i otwarte na wszystko, co
nieuchronnie miało nadejść. Zanim znów zaczęli palić, wadera spojrzała na niego
w milczeniu, jakby coś w tej chwili między nimi zawisło. Jego spojrzenie miało
coś, co przypominało spokój, ale i głęboką ciekawość. Zbliżyła głowę
nieznacznie, jakby podświadomie wyczuwając, że to moment, w którym mogą
przekroczyć pewną granicę. Ich łapy, teraz lekko drżące z napięcia, po raz
kolejny tej nocy znalazły się tuż obok siebie.
Aiden zapalił zioło, a mały dymek wydobywający się z ust
wyglądał, jakby znikał wśród gwiazd. Białowłosa uśmiechnęła się ciepło, patrząc
na niego, a potem powoli przyciągnęła do siebie jego wzrok. W tej chwili
wydawali się być bardziej złączeni niż kiedykolwiek wcześniej.
„Czujesz to?” – zapytała, przemykając gdzieś w jego
myślach, choć była to raczej retoryczna kwestia. Czuł to, wiedział, że oboje
byli na granicy czegoś, co jeszcze przed chwilą nie było możliwe do
przewidzenia.
Ich oddechy zaczęły się zlewać w jednym rytmie. Na ułamek
sekundy Oxide poczuła, jak jego łapa przysuwa się w jej stronę. Zatrzymali się,
dosłownie na chwilę, jakby w tej ciszy i spokoju cała ich świadomość na nowo
zdefiniowała przestrzeń między nimi. W tej chwili, w tej atmosferze, nie było
żadnych słów, tylko podskórne napięcie, które miało wkrótce zrealizować się w
czymś więcej. Teraz poczuła ciepło jego ciała obok swojego kilka razy bardziej
niż jeszcze przed momentem. Aiden przechylił się w jej stronę, tak powoli,
jakby chciał dać jej czas na odpowiedź, na reakcję. Pyski tuż obok siebie, ale
jeszcze nie całkiem blisko. Wszystko w tej chwili wydawało się nieuchronne,
jakby mieli zostać w niej na zawsze. Na tyle blisko, by czuć przyciąganie, ale
jednocześnie na tyle daleko, by czekać na jakiś znak – na jakiekolwiek
zrozumienie tego, co miało się wydarzyć.
Spojrzała mu prosto w oczy, te niesamowicie intensywne, zielone
oczy, a jej głos był cichy, aksamitny, jakby przesiąknięty nocą i tym, co
między nimi.
— Wiesz… jeśli jeszcze się zbliżysz, nie dam rady się powstrzymać.
Jej słowa zawisły w powietrzu niczym zaproszenie — ciepłe,
bezczelnie szczere, a przy tym pełne miękkości. Aiden nie odpowiedział od razu,
ale jego spojrzenie się zmieniło. Już nie szukał potwierdzenia. Już wiedział.
୧‿̩͙ ˖︵ ꕀ⠀
♱⠀ ꕀ ︵˖
‿̩͙୨
Wilgotna, ciepła, otulająca noc wciąż trzymała jaskinię w
ryzach półmroku. Z zewnątrz dochodziło tylko ciche kapanie wody z mchu.
Zupełnie niespodziewanie spokój ten został nienaturalnie
przerwany. Biała wadera zerwała się z posłania z dzikim sapnięciem, zbijając
kilka wiszących talizmanów, które zaszeleściły jakby z przestrachem wraz z nią.
Bez słowa, drżąca, z rozbieganym wzrokiem, rzuciła się ku wyjściu jaskini.
Serce waliło jej jak młot, a gardło ściskał znajomy, metaliczny skurcz. Gdy
wybiegła chwiejnie z wnętrza nory, ledwie zdążyła się pochylić za skałą, nim
dopadły ją torsje. Zwymiotowała gwałtownie, trzęsąc się cała, a jej łzy
mimowolnie ciekły po pysku. Mdłości przetoczyły się przez nią falą, nie
zostawiając już więcej żadnych sił.
Gdy wróciła do środka, słaniając się na łapach, wyglądała
jak cień samej siebie.
Aiden usiadł, zaspany, zmarszczony z niepokoju. Patrzył, jak
Oxide opiera się o ścianę, próbując złapać oddech.
— To już trzeci taki poranek… — powiedział cicho, nie chcąc
jej jeszcze bardziej przytłaczać, nie naciskając, po prostu siadając obok, ale wciąż
zostawiając jej przestrzeń. — To nie jest zwykłe zatrucie.
— Zamknij się — wysyczała, trzęsąc się jak liść na porannym
wietrze. — To nie może być… Nie może… co, jeśli to coś we mnie? Co jeśli to
pasożyt? Co jeśli to wizja? Co jeśli to znów... znów się zaczyna?
Oxide zaczęła nerwowo chodzić w kółko, potykając się o
własne łapy, szepcząc do siebie coś pod nosem.
— To coś ze mną… to znowu zaczyna się psuć… niech to szlag,
niech to wszystko spłonie... — warczała w głosie bardziej do siebie niż do partnera.
— Widziałam wczoraj cień... mówił do mnie... To nie może być realne… Nie
może...
Jej łapy drżały, a ogon wił się nerwowo po kamiennym podłożu
usłanym suchą trawą i drobinkami piasku. Szamańskie amulety na jej szyi
brzęczały jak zwiastuny katastrofy. Głos stawał się coraz bardziej piskliwy,
łamany paniką, a słowa zlewały się w chaotyczny potok myśli.
Aiden przesunął się powoli i bez słowa owinął ogon wokół jej
ciała. Delikatnie położył łeb na jej karku, a ciepło jego obecności zaczęło powoli
działać jak zaklęcie uziemiające.
— Hej... hej, spokojnie — szepnął, starając się, by jego
głos był jak najgłębszy, jak kojący rezonans bębna. — Jesteś tu. Ze mną.
Oddychasz. To nie wizja. To nie demon. To nie samotność. Jestem tutaj. I nie
zamierzam nigdzie iść.
— Słyszę ich znowu. Te szepty. W kątach. Kiedy zamykam oczy —
rozpaczliwie zasłoniła łapami uszy — to nie zioło, to nie sen. One wróciły.
Duchy, szeptacze, obrazy spod skóry. Moje myśli nie są tylko moje.
Cała jaskinia zdawała się kurczyć, dusić ją swoim
istnieniem.
— Oxide, spójrz na mnie — zielonooki złapał ją za łapy — to
nie duchy. To twoje ciało. Ono coś mówi. I mówi to codziennie, od kilku dni. To
się powtarza.
— Ale co?! — wrzasnęła z desperacją, pazury wbijając w jego
skórę na przedramionach. — Co mówi moje ciało, czego ja nie rozumiem?! Nie
jestem gotowa na... na NIC! Ja nie mogę... ja nie mogę być matką, Aiden —
powiedziała teraz zbyt szybko, zbyt ostro. — Nie umiem. Nie chcę. Nie wolno mi!
Przecież to jakaś katastrofa!
I znów zaczęła chodzić po jaskini, krążąc w kółko,
oddychając szybko i płytko. Mruczała coś do siebie pod nosem, jakby prowadziła
wewnętrzny spór. Jej fioletowe oczy zaszły mgłą.
— Przecież ja nawet siebie nie umiem utrzymać w ryzach —
powiedziała nagle z goryczą. — Wczoraj jeszcze mówiłam z duchem jelenia, dziś
się drę na własne myśli. A za chwilę... co? Będę mieć coś... kogoś... w sobie?
Zależnego ode mnie?
Zatrzymała się. W jej oczach nagle pojawiły się łzy. Zsunęła
się na ziemię jakby bezwładnie, jakby jej własne ciało nie chciało już dźwigać
ciężaru tego lęku. Skuliła się, obejmując łapy.
— Przecież ja wszystko zepsuję — wyszeptała. — Tak jak moi
rodzice. Tak jak wszystko inne. Tego się nie da zatrzymać, prawda?
Aiden nie próbował od razu do niej podejść. Usiadł blisko,
ale nie naruszał przestrzeni, zostawiając jej oddech. Dopiero po chwili bardzo
cicho przemówił.
— Oxide... nikt nie uczy się tego od razu. I nikt nie
przechodzi przez to sam. Ty też nie musisz.
Ale ona potrząsnęła głową, jakby te słowa odbiły się od
ściany.
— Jeśli coś pójdzie nie tak... jeśli zrobię coś złego... nie
wybaczę sobie. I to będzie we mnie już zawsze.
A potem spojrzała na niego – naprawdę spojrzała – i z jej
spojrzenia bił lęk pierwotny. Nie bała się porodu. Bała się... siebie. Oxide
wstrzymała oddech, a potem wybuchła – nie płaczem, a niekontrolowanym śmiechem
przez łzy.
— A jeśli to dziecko będzie miało mój ogon i twoje brwi? —
wymamrotała przez szloch i chichot, rozmasowując swój brzuch łapą. — Będzie
wyglądało jak przeklęty mop z furią na twarzy…
Aiden zaśmiał się szczerze, z ulgą.
— Będziemy mieli najstraszniejszego mopa w lesie —
powiedział i polizał jej ucho. — Ale i tak będzie piękny. Bo będzie nasz.
Wadera znów zrobiła się cicha, ale tym razem nie z lęku. Po
chwili uniosła głowę i odetchnęła głęboko.
— Przepraszam, że tak reaguję... — mruknęła. — Czasami...
mój umysł nie wie, co realne. A myśl o tym, że mogłabym być... odpowiedzialna
za coś... kogoś... To mnie przeraża bardziej niż demony.
— Ale ty już jesteś odpowiedzialna — odpowiedział łagodnie. —
Za mnie. Za tę jaskinię. Za swoje wizje. I robisz to lepiej niż ktokolwiek,
kogo znam.
Przytuliła się mocniej, pozwalając sobie na chwilę spokoju.
I kiedy już zdawało się, że odnalazła równowagę...
— Czekaj, nie ruszaj się, muszę znowu...
Zerwała się z miejsca i zniknęła za krzakami w towarzystwie
kolejnego odgłosu wymiotów. Aiden westchnął, ale nie z irytacji, a z troski i
współczucia. Podążył za nią, niosąc w pysku bukiet mięty i korzeni, które
wcześniej zebrał. Gdy wróciła, blada i słaba, wręczył jej mieszankę, próbując
zachować powagę.
— Dzisiaj mamy śniadanie de las bagienne zioło – powiedział
z teatralną manierą, wskazując na rośliny jak na najdroższe danie z karty.
Oxide wybuchnęła śmiechem, mimo łez.
— Ty naprawdę... robisz ze mnie wariatkę. – wymruczała.
— Sama robisz z siebie wariatkę. Ale to znaczy, że ja będę
musiał być wariatem, który chce z tobą zostać. — uśmiechnął się delikatnie. — A
to sprawi, że tylko ja będę twoją opcją i nikt inny się nawet do ciebie nie
zbliży, bo zobaczy jaka jesteś jebnięta. — na zwieńczenie, puścił jej oczko czując,
jak atmosfera wokół nich staje się odrobinę lżejsza, choć wiedział, że za tą
chwileczką śmiechu wciąż kryje się nieustannie rosnący niepokój.
W odpowiedzi warknęła z udawaną irytacją, ale zaraz potem
poczuła jak jej serce nieco się uspokaja. Tak naprawdę czuła się bardziej
związana z Aidenem niż kiedykolwiek. Z jego żartami, z jego obecnością, z tym,
jak potrafił ją zrozumieć. Nawet jeśli nadal bała się nadchodzących zmian, to
chociaż z nim mogła przejść przez to wszystko. I na chwilę zapomniała o domniemanej
ciąży, zapomniała o panice – po prostu mogła się śmiać i czuć się, jakby nie
musiała dźwigać całego świata na swoich barkach.
— No dobrze, wariacie — zaśmiała się cicho, po czym
przewróciła oczami, co rozluźniło atmosferę jeszcze bardziej. — Jeśli już muszę
być jebnięta to przynajmniej nie będziesz się nudził.
Aiden podszedł do niej, pociągnął ją lekko za łapę,
składając na niej delikatny pocałunek w czubek jej uszka.
— Nigdy się nie będziesz ze mną nudzić, Oxide — odpowiedział
z błyskiem w oczach, niemal szeptem.
Białowłosa spojrzała na niego, a jej serce znów zabiło
szybciej. W tej chwili zapomniała o wszystkim, o lękach, o niepewności
przyszłości. Był tu z nią. Oboje przeszli przez coś, co mogło ich złamać, ale
teraz byli po prostu dwiema duszami, które wiedziały, że razem poradzą sobie ze
wszystkim. Nawet z tym, co nieznane.
Z powrotem wrócili do jaskini. Tam, po chwili ciszy, Aiden
zaczął rozkładać niektóre z rzeczy, które przygotował wcześniej. Rozpalił
niewielki ogień w kamiennej komorze, a powietrze napełniło się przyjemnym
zapachem dymu z akompaniamentem wcześniej palonych ziół.
— Co robimy teraz? — Oxide patrzyła na niego, czując się
dziwnie ciepło w tej spokojnej chwili.
—– Może... odpoczniemy. Pozwólmy sobie na trochę wytchnienia,
wiesz? — powiedział spokojnie, wpatrując się w nią z czułością. — Potrzebujesz
odpoczynku, Oxide. I tego, co cię w pełni uspokoi.
Chociaż ich rozmowa była lekka, nie można było zignorować
tego, co leżało na sercu młodej wadery. Jej niepokój, obawy o przyszłość, o to,
jak poradzi sobie z byciem matką, ale może właśnie teraz, w tej chwili, powinna
pozwolić sobie na moment wytchnienia? Z nim, w tej jaskini, z dala od świata. I
choć nie rozwiał jej lęków, Oxide poczuła, że jest tam, gdzie powinna być.
Czuła się bezpieczna, bardziej niż kiedykolwiek. Może właśnie to było
potrzebne: nie perfekcyjne rozwiązania, a obecność, która mówiła, że nie musi
przechodzić przez to wszystko sama. Westchnęła cicho, przymykając oczy, jakby
próbowała wchłonąć spokój, który roztaczał się wokół nich. Przez chwilę
słuchali tylko dźwięków płomienia i oddechu lasu za ścianami jaskini.
— Wiesz… — mruknęła nagle z pozorną powagą. — Jeśli to
faktycznie... no, jeśli jestem w ciąży, to znaczy, że muszę dbać o energię i
balans ciała, prawda?
Aiden uniósł brew.
— Brzmi mądrze. Ale skąd ten nagły przypływ troski o balans?
Oxide, nie odpowiadając, sięgnęła za kamienny ołtarzyk, spod
którego wyciągnęła pęczek wysuszonych korzeni oplecionych kolorową nicią.
— Co to jest...?
— Korzenie Ar'Quath. Rzekomo oczyszczają umysł,
otwierają czakry i... chyba ułatwiają trawienie. — powiedziała, jakby czytała z
pamięci jakąś zakurzoną księgę. — Były częścią ofiary dla duchów przodków. Ale
duchy nie przyszły, więc chyba już im niepotrzebne.
Jej ukochany wybuchnął nagle dźwięcznym śmiechem.
— Czyli zwinęłaś coś z rytualnej ofiary i planujesz to zjeść?
Ty jesteś jednak najbardziej niepokojącą przyszłą matką, jaką spotkałem.
— Nie zjeść. Żuć. — poprawiła go, wkładając sobie
jeden z korzeni do pyska i... niemal natychmiast plując z wyrazem czystej
rozpaczy.
— Pozwól, że się domyślę. Terapeutyczne właściwości?
— Tak. Bo jak to przeżyjesz, to czujesz się jak nowo narodzony.
Po chwili oboje leżeli na plecach z cichym chichotem i
fragmentami korzeni porozrzucanymi po jaskini. Oxide wyglądała lżej, jakby
ciemność na moment się rozproszyła. Aiden spojrzał na nią z uśmiechem.
— Serio, jeśli nasze dziecko będzie mieć przewagę twoich
genów, to pewnie będzie ssać korzenie i rozmawiać z drzewami. Brzmi jak
wyjątkowe dzieciństwo. — zaśmiał się, przytulając ją do siebie.
Trwali jeszcze chwilę wśród rozsypanych korzeni i resztek
śmiechu, gdy białowłosa przeciągnęła się i spojrzała na partnera z lekkim
błyskiem w oku.
— Jak odziedziczy twoje geny, to zostanie zimnym skurwielem
z kamiennym sercem.
Zielonooki uniósł brew, teatralnie oburzony.
— Zimnym skurwielem? To się nazywa opanowanie i silny
charakter, moja droga. Dzięki moim genom przynajmniej nie będzie płakać, kiedy
zgubi patyk.
— No tak, a jak będzie po mnie, to przynajmniej będzie miało
uczucia. I wysokie szanse na odziedziczenie silnych chorób psychicznych . —
Oxide parsknęła śmiechem, krzywiąc się, ale nie przestając żartować. — Będzie
słyszeć głosy, jak tylko nauczy się mówić.
— Hmm… czyli albo zimna skorupa bez emocji, albo czule
rozhisteryzowany chaos z halucynacjami. Cudownie. Idealna równowaga.
Na jego słowa przewróciła oczami, imitując irytację.
— Super, z taką pulą genetyczną to może od razu zostawmy je
pod opieką szamana. Przynajmniej będzie miał doświadczenie z demonami.
— Albo demony będą miały doświadczenie z nim. — dodał Aiden
i pochylił się do niej, muskając nosem jej pysk. — Ale szczerze? Jakiekolwiek
by nie było… będę je kochał.
— A ja… — zaczęła cicho, po czym westchnęła i spojrzała w
ogień. — Ja się po prostu boję, że je skrzywdzę. Że nie dam rady.
Ciemnowłosy nie odpowiedział od razu. Zamiast tego objął ją ogonem,
mocniej przyciągając do siebie.
— Wiesz, co odziedziczy po tobie jeszcze? Siłę. Tę, którą
udajesz, że nie masz. I... jeśli nawet coś ci się posypie, ja będę obok. I
jeżeli trzeba będzie trzymać je za ogon, kiedy będzie uciekać z ziołami w
pysku, to będziemy to robić razem. Okej?
Oxide uśmiechnęła się słabo, z oczami pełnymi wdzięcznego
zmęczenia.
— I będzie miało brudne łapy i nosek w błocie, jak czasem
jego ojciec po polowaniu...
— ...i sarkazm ostrzejszy niż pazury, jak jego matka.
— I obsesję na punkcie zbierania dziwnych rzeczy, jak... w
zasadzie oboje.
Parsknęli śmiechem jednocześnie.
I w tej chwili, między przekomarzaniem, żartami i cichym
dotykiem, strach odsunął się o krok dalej, jak cień, który choć obecny,
przestaje w końcu dominować nad światłem.
<KONIEC!! HUHU dzieje się>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz