Niebo nad lasem miało dziś dziwny kolor. Ani to świt, ani zmierzch, jakby dzień wahał się, czy ma w ogóle nadejść. Aiden siedział na skraju urwiska, z pyskiem uniesionym lekko ku wiatrowi, który niósł zapach wilgoci, kory… i czegoś jeszcze. Czegoś nowego.
Nowy ślad na ścieżce. Mały, jeszcze niepewny. Ale całkowicie prawdziwy.
Może nie potrafił mówić o miłości. Ale jeśli ktoś kiedyś zapytałby go, czym była — wskazałby właśnie na ten moment. Tę ciszę. Tę mgłę. I na ten jeden rytm serca, który miał za chwilę usłyszeć.
W końcu zrobił krok. Cichy, przemyślany — jak zawsze. Potem drugi. A potem kolejne, aż cień skalnych ścian objął go całkowicie, zamykając za nim świat, który znał.
Wewnątrz było cicho. Zbyt cicho, by poczuć się pewnie, i zbyt spokojnie, by się bać.
Pachniało ziołami. Krwią. Życiem.
Oxide leżała wśród pospiesznie ułożonego posłania z mchu i futra. Jej klatka piersiowa unosiła się wolno, zmęczenie malowało się na pysku, ale w oczach… w oczach był spokój. Głęboki, łagodny — inny niż ten, który znał. Aiden podszedł bliżej. Dopiero wtedy je zobaczył. Leżały obok niej. Dwa.
Dwa małe ciała wtulone jedno w drugie, jakby dopiero co zostały rozdzielone i jeszcze nie chciały tego przyjąć. Ich futerka były wilgotne, cienkie łapki poruszały się nieskoordynowanie, jakby świat był jeszcze zbyt duży, by go dosięgnąć. Jedno westchnęło cicho, niepewnie, jakby próbowało zapamiętać, jak się oddycha. Drugie poruszyło głową i przywarło do ciepła, które znało. Aiden wstrzymał oddech.
Nie jedno. Dwa.
Dwa serca. Dwa rytmy.
Poczuł, jak coś osiada mu w piersi, jakby świat przestał być obcy, choć na moment. Patrzył w ciszy, nie dotykając, nie pytając. Po prostu… był. Nie wiedział jeszcze, kim będą. Nie znał ich imion, głosów, spojrzeń. Ale wiedział jedno: są. A on — nie odejdzie. Nie zostawi, nie porzuci, nie wygna. Nie popełni tego błędu który zrobili jego rodzice. Ani rodzice Oxide. Leżała cicho przez dłuższą chwilę, jakby próbowała się złożyć z powrotem w jedną całość po wszystkim, co się wydarzyło. Jej wzrok błądził gdzieś pomiędzy Aidenem a ścianą jaskini, jakby myśli wciąż jeszcze nie wróciły na swoje miejsce.
— Nie mamy imion — wyszeptała w końcu, z lekkim westchnieniem. — Myślałam… myślałam, że mamy jeszcze chwilę.
W jej głosie nie było żalu, tylko to charakterystyczne dla niej znużenie, po którym czasem przychodziły najostrzejsze myśli. Aiden przeniósł na nią wzrok. Powoli. Głęboko. Nie przerywał ciszy, bo wiedział, że nie trzeba. Oxide spojrzała na jedno z dzieci. W jej oczach pojawiła się zamyślona łuna, jakby coś właśnie sobie przypomniała.
— Dziś w nocy… na niebie był Saturn — powiedziała cicho. — Widziałam go, zanim… Zanim się zaczęło.
Uniósł lekko kącik pyska. Mruknął tylko:
— Podoba mi się.
Znowu spojrzał na malca — ten był spokojniejszy, niemal nieruchomy, z czujnie poruszającym się pyszczkiem. Jakby już słuchał. Potem przesunął wzrokiem na drugie szczenię, które poruszyło się niespokojnie, jakby nie potrafiło jeszcze znaleźć swojego miejsca w tej nowej rzeczywistości. Oxide mówiła dalej, wolniej, jakby przez sen:
— A drugi… Drugi to będzie Opalit.
Aiden spojrzał na nią uważnie. Nie zapytał — nie musiał. Ale Oxide i tak szeptem wyjaśniła, bardziej do siebie niż do niego:
— Bo opalit… zmienia barwy, kiedy patrzysz pod innym kątem. Czasem błyszczy jak ogień, czasem jak lód. Nigdy nie wiadomo, jaki będzie. A ten malec wierci się tak chaotycznie, jak ty kiedy osa wpadła ci w futro...
Zaśmiała się cicho, znów opadając głową na przednie łapy. Zmęczenie zbierało swoje żniwo, ale na jej pysku zagościł cień uśmiechu — ten, który znał tylko Aiden. Spojrzał raz jeszcze na małe ciałka wtulone w siebie.
Saturn. Głęboko spokojny, jak nocne niebo.
Opalit. Zmienny. Odbijający światło inaczej za każdym razem. Chaotyczny.
Dwa światy. Dwa ślady.
Aiden przymknął oczy i pozwolił sobie na coś rzadkiego: spokój. Oxide z każdą chwilą zapadała głębiej w sen, aż w końcu jej oddech stał się równy i cichy, niemal niewidoczny. Zmęczenie w końcu wygrało, zabierając ją w krótką, zasłużoną ciszę. Aiden nie ruszał się, nie chciał zakłócać tej chwili. Patrzył na nią jeszcze przez moment, jakby upewniał się, że naprawdę śpi. Potem przeniósł wzrok na szczenięta.
Saturn spał spokojnie, wtulony w bok matki, zupełnie nieruchomy.
Opalit — ten drugi — zaczął się jednak wiercić. Niewielkie ciałko poruszyło się niespokojnie, drobne łapki rozcapierzyły się w powietrzu, jakby czegoś szukały. Cichy pomruk wydobył się z jego gardła, ledwie słyszalny, bardziej jak pytanie niż skarga. Aiden bez słowa wyciągnął łapy bliżej. Przysunął się tak, by między sobą a Oxide stworzyć coś w rodzaju bezpiecznego kąta. Opalit, jakby to poczuł, wtulił się w cieplejszy bok ojca.
I wtedy… ogon Aidena poruszył się.
Delikatnie. Powoli. Z początku prawie niezauważalnie, potem trochę śmielej. Niewymuszony ruch. Cichy gest.
Był szczęśliwy.
Nie tak, jak szczęście rozumieją inni. Nie był to wybuch, śmiech, łzy. Dla Aidena szczęście zawsze było ciche. Ukryte. Prawdziwe tylko wtedy, gdy nikt nie patrzył. A teraz… nikt nie patrzył. Więc pozwolił sobie czuwać. Z tą dziwną ulgą w piersi i tymi dwoma małymi światami śpiącymi obok. Noc otulała jaskinię jak ciężki koc. Tylko oddechy — Oxide, Saturna, Opalita — rozcinały ciszę regularnym rytmem. Aiden siedział w bezruchu, ale w jego wnętrzu działo się więcej, niż kiedykolwiek potrafiłby wypowiedzieć na głos. Spojrzał na Opalita, który wtulił się w jego łapy i wreszcie zamarł w cichym śnie, a potem przeniósł wzrok na Saturna — nieruchomego, jakby zrodzonego ze spokoju samego kamienia.
I wtedy przyszły wspomnienia.
Niechciane. Chłodne.
Widział siebie — młodszego, chudszego, o oczach zbyt poważnych jak na swój wiek. Samotnego wśród drzew, gdzie wiatr zamiast kołysać, kąsał. Pamiętał puste noce, brak dotyku, głód... i ten jeden obraz, którego nigdy nie potrafił zapomnieć: sylwetki oddalających się rodziców, zbyt szybko znikających między pniami. Jakby go nigdy nie było.
Tamto dziecko milczało. Ale teraz — coś w nim odpowiedziało.
Spojrzał znów na swoje dzieci. I wtedy, cicho, bardziej w myślach niż na głos, przysiągł, że nie pozwoli ich nigdy skrzywdzić. Zbliżył pysk do Opalita i dotknął jego małego boku, pilnując oddechu, który wciąż był zbyt delikatny. Jego ogon raz jeszcze poruszył się wolno. Księżyc przesunął się na niebie, rzucając blade światło przez szczelinę skalną, i choć Aiden nie wierzył w znaki — tej nocy pozwolił sobie na jedną myśl:
Może ten świat wcale nie musi być tylko koszmarem.
୧‿̩͙ ˖︵ ♱ ︵˖ ‿̩͙୨
Kilka dni wystarczyło, by świat nabrał miękkości.
Zamiast ciszy — tupot małych łapek i niezdarne potknięcia. Zamiast grozy — ciepło, jakby to miejsce przestało być tylko jaskinią, a stało się sercem czegoś większego. Czegoś, co oddychało razem z nimi. Domem.
Saturn poruszał się ostrożnie. Krok za krokiem, niemal z namysłem, jakby każde przesunięcie łapy było decyzją. Przysiadł przy wejściu, patrząc na świat zza krawędzi skały. I wtedy Aiden zobaczył je wyraźnie — oczy. Fioletowe jak zmierzch, ciche i głębokie. Lustrzane odbicie spojrzenia Oxide, tyle że bez bólu, bez walki. Było w nich coś... kojącego. Jakby dziecko już teraz nosiło w sobie wewnętrzny spokój, którego nikt go jeszcze nie nauczył.
A tuż obok — żywioł.
Opalit przemknął obok Aidena jak błysk. Potknął się o ogon matki, poślizgnął, zaraz potem stanął dęba i zaczął obwąchiwać wszystko w zasięgu nosa. Oczy miał otwarte dopiero od niedawna, ale już teraz błyszczały intensywną zielenią. Tą samą, którą nosił Aiden — jaskrawą, niepokorną, nieprzejednaną. Pasowała do niego jak ogień do iskry. Umaszczenie miał jak Oxide, niemal identyczne… ale jego energia była zupełnie inna. Obaj byli podobni do niej — sierść, ubarwienie, nawet sposób, w jaki marszczyli nosy, przypominał Oxide.
Niedługo potem Saturn przespacerował do rodziców i wtulił się w bok Oxide, jakby tylko czekał na cichy moment, by odpocząć. Opalit natomiast wskoczył na łapę Aidena i próbował podgryźć jego sierść, jakby świat był grą, a on — bohaterem pierwszego rozdziału.
I wtedy Aiden się uśmiechnął. Znowu. Tak samo delikatnie i prawie niezauważalnie. Odsunął łapę, z której Opalit postanowił zrobić sobie prywatne legowisko. Szczenię wydało z siebie niezadowolone fuknięcie, ale szybko znalazło nowe zajęcie — jego ogon. Z dzikim entuzjazmem rzuciło się na niego jak na największego wroga, który właśnie wtargnął do ich jaskini.
— To tylko ogon — mruknął Aiden, patrząc z lekkim rozbawieniem, jak puchata kula zawzięcie próbuje zatopić mleczne ząbki w jego futrze. — On tu mieszka od dawna.
Opalit zignorował go zupełnie, co najwyraźniej było jego nowym hobby.
Tymczasem Saturn powoli, metodycznie wstał i podszedł do kamienia niedaleko, bliżej wejścia, po czym... usiadł. Ot tak. Po prostu. Jakby chciał kontemplować widoki i napisać o tym poemat. Aiden przekrzywił łeb, patrząc na tę ich dwójkę — jakby stworzeni z dwóch zupełnie różnych części jednej opowieści. Jeden gotów rzucić się z mostu, zanim sprawdzi, czy pod nim jest woda. Drugi — najpierw sprawdzi, potem zapyta most, czy ma odpowiednie certyfikaty bezpieczeństwa.
— Jesteście niemożliwi — szepnął, bardziej do siebie niż do nich.
W tym momencie Opalit — prawdopodobnie przez przypadek — przewrócił się na Saturna. Saturn spojrzał na niego z miną tak poważną, jakby przez moment zastanawiał się, czy warto brata wykluczyć z rodzeństwa. Ale zamiast tego po prostu westchnął i złożył głowę na łapach. Godność ponad dramatem.
Aiden zaśmiał się cicho. Wtedy też Oxide poruszyła się lekko, przez sen burknęła coś pod nosem, jakby chciała dodać swoje trzy grosze:
— Powinniśmy byli nazwać je Spokój i Zamęt…
Aiden parsknął śmiechem.
— Za późno, Śpiąca Królewno.
Słońce właśnie wlewało się do jaskini cienką smugą światła, która zatrzymała się na dwóch maluchach — jednej spokojnej kropce i drugiej wiercącej się jak po ósmej espresso.
Czymkolwiek było espresso.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz