Oddech powietrzem, co niesie mnie bezwonnie
Ale moje nozdrze czuje w nim zapach wspomnień
Słońce leniwie zawisało nad koronami drzew, zalewając
polankę miękkim, złotym światłem. Trawy kołysały się pod wpływem lekkiego
wiatru, a gdzieś z oddali dolatywało ćwierkanie ptaków, jakby cały świat
właśnie też sobie odpoczywał. Byli tylko oni — teraz już rozciągnięci na
trawie, łapy porozrzucane jak u dwóch wilczych bezkręgowców, futra z lekka
potargane przez to, że chwilę wcześniej tarzali się śmiejąc.
A teraz? Teraz leżeli w trawie i oboje patrzyli na niebo z
wyrazem niezmierzonego zdumienia.
— Czy ty też... widzisz chmurę w kształcie królika? —
zapytała Oxide z powagą, która nie miała prawa istnieć w kontekście jej
rozkojarzonych oczu i lekkiego uśmiechu rozciągającego się od ucha do ucha.
— Tak, ale... ten królik patrzy na mnie z dezaprobatą. —
jego głos był głęboki i całkiem serio. — Jakby wiedział, że kiedyś zjadłem jego
brata.
Zamilkli. A potem wybuchli takim śmiechem, że aż spłoszyli
pobliską sójkę. Oxide zwinęła się w pół, trzymając się za brzuch, łzy napływały
jej do oczu, choć sama nie wiedziała już, czy to bardziej przez śmiech, czy
przez to, jak cholernie dobrze się teraz czuła.
— Przysięgam — sapnęła — jakby ten świat nagle zrobił się...
lżejszy. Jakby ktoś zdjął mi z karku plecak z kamieniami i dał... no nie wiem…
— spojrzała na niego z rozmarzeniem — poduszkę z mchu i święty spokój.
On tylko patrzył na nią z półuśmiechem. Potem pochylił się,
delikatnie dotknął nosem jej czoła i mruknął:
— Zasługujesz na spokój. I na królika bez osądzającego
spojrzenia.
Oxide zarechotała, po czym niespodziewanie wskoczyła na
niego, przygniatając go do trawy.
— Ty głupi futrzaku, czemu zawsze musisz być taki słodki
właśnie wtedy, gdy próbuję być poważna?
— To talent. Wrodzony. — uniósł łapę jak do przysięgi, po
czym objął ją nią i przyciągnął bliżej. — No i... jakby nie patrzeć, wyglądasz
teraz jak najpiękniejsza kulka trawy z pyskiem.
Leżeli tak przez chwilę, spleceni, rozdygotani od śmiechu,
upojeni zapachem wiosny i zioła, aż w końcu wszystko się uspokoiło. Świat został
tylko dla nich — pełen chmur-królików, beztroskich dotknięć i tego
niesamowitego uczucia, że w tej chwili, na tej polance, byli dokładnie tam,
gdzie powinni.
Mogłoby się wydawać, że żadne z nich nie było teraz sobą,
znając swoje wzajemne, tak niesamowicie ciężkie i wciąż tajemnicze mimo
wszystkich przeżytych ze sobą przygód charaktery – tak zupełnie inne pod wpływem
bliżej niezidentyfikowanej rośliny. Tak wylewni, bezpośredni i czuli wobec siebie,
jakby nie istniał wstyd i bariery, które do tej pory nie pozwalały im na wykonanie
głębszych gestów wyładowanych po brzegi wzajemną sympatią. Ciepłe popołudnie
miało w sobie coś sennego, coś leniwego, jakby świat sam zapadł się w przytulne
przeciągnięcie.
— Mam ochotę iść na plażę — wymamrotała, zerkając do góry,
jakby tam, wśród chmur-królików, leżała mapa. — Może tam znajdziemy muszle,
albo... nie wiem... własne odbicie duchowe w kałuży.
Aiden przewrócił się na bok, jednocześnie zrzucając ją na
trawę i teraz patrzył na nią z rozbawieniem.
— Albo wielkiego kraba, który mówi tylko prawdę i zna twoje
największe sekrety. — przymrużył oczy. — Będzie miał imię... Stefan.
— Stefan Krab-Wyrocznia. Brzmi jak ktoś, z kim nie
chciałabym się kłócić.
— On nie kłóci się. On wie. A jego szczypce... są metaforą
egzystencji.
Znowu wybuchli śmiechem, aż Oxide niemal się zakrztusiła.
Przekręciła się na brzuch, zerwała z ziemi i podskoczyła w miejscu z dziwną
energią, której nawet nie próbowała tłumaczyć.
— No to idziemy. Chcę znaleźć Stefana. I... może trochę się
popluskać.
— Ty? — spojrzał na nią z niedowierzaniem. — Przecież ty
nienawidzisz wody. Przynajmniej nie od…
— To prawda — rzuciła przez ramię, idąc przed siebie z
zawadiackim uśmiechem — ale dziś czuję się jak... płyn. Jak fala.
Aiden sapnął i ruszył za nią, w ostatniej chwili łapiąc w
zęby bongo za sznurek, Oxide była tak pochłonięta, że niemal zostawiłaby je bez
opieki. I tak ruszyli w drogę, pozostawiając za sobą polankę pachnącą śmiechem
i dymem. Droga na plażę wschodnią prowadziła przez zagajnik i łąki pełne
dmuchawców. Co chwila któreś z nich chuchało w kulkę nasion, wypowiadając
życzenia o absolutnie nieprawdopodobnym charakterze.
— Chciałbym móc mówić językiem ptaków.
— A ja... — zamyśliła się Oxide — chciałabym mieć łapy,
które robią naleśniki.
— Czym są naleśniki?
Wadera zastrzygła uchem i spojrzała teatralnie w niebo,
jakby tam szukała odpowiedzi.
— Nie mam pojęcia, ale brzmi fajnie, co? Słyszałam to od
jakiejś parki wilków, którą mijałam jakiś czas temu. Niesamowite słowo.
Zielonooki przysiadł na moment, chcąc odpocząć na skraju
ścieżki, gdzie trawa przechodziła w sypki piasek, a ostatnie kępki dmuchawców
rozpościerały swoje białe parasole ku niebu. Oddychał głęboko, łapiąc
powietrze, które nadal pachniało ziołem, wiosną i nią. Z każdą chwilą miał
wrażenie, że czas rozciąga się jak miękka guma między chwilami, jakby każda
sekunda chciała dać im coś więcej. Musiał przyznać, że wędrówka w stanie
zjarania, choćby była krótka jak ta, była też niesamowicie męcząca.
Spojrzał przed siebie — i wtedy zobaczył ją.
Oxide truchtała przez łąkę, jej białe futro łapało złote
światło słońca, a każde jej poruszenie wydawało się aż nienaturalnie lekkie.
Unosiła łapy wysoko, jakby tanecznym krokiem unikała biednych owadów, których
nie chciała rozdeptać. Co chwila zatrzymywała się przy jakimś dmuchawcu,
pochylała pysk i zdmuchiwała nasionka, nadal wypowiadając ciche, pewnie
kompletnie absurdalne życzenia. A potem szła dalej, zostawiając za sobą małe,
białe wiry. Aiden nie wiedział, czy to zioło, czy ciepło dnia, czy może fakt,
że serce miał już od paru dobrych chwil trochę za miękkie, ale patrząc na nią, poczuł, jak
coś się w nim przesuwa. Jakby jakaś zasłona opadła, i nagle wszystko było takie
oczywiste.
Była… piękna.
Nie w sposób, jaki łatwo opisać. Nie miała idealnie
ułożonego futra — wręcz przeciwnie, jej sierść była rozczochrana przez wiatr,
z lekkimi zawijasami na karku. Nie poruszała się z gracją wilczycy z legend —
bardziej przypominała kogoś, kto zapomniał, że ziemia to nie trampolina. Ale
właśnie to — to coś dzikiego, nieskrępowanego, ten błysk w oku, to jak śmiała
się sama do siebie i jak wyglądała, gdy całym sobą była tu i teraz — to
sprawiało, że nie mógł oderwać od niej wzroku. Jej śmiech dotarł do niego z
oddali, jak powiew ciepłego wiatru, który smagał uszy i jednocześnie koił.
Aiden uśmiechnął się półgębkiem, pokręcił głową i westchnął.
— No pięknie — mruknął sam do siebie. — Zakochuję się jak
jakiś bohater z kiepskiej ballady.
I mimo, że łapy bolały, i mimo że czuł się jak rozgrzany
ziemniak na słońcu, poderwał się z miejsca i ruszył za nią — z tą dziwną
pewnością, że właśnie ten chaos-futro przed nim był jego najukochańszym
miejscem na ziemi. Oxide kątem oka zauważywszy, jak Aiden nagle się poderwał,
uniosła uszy i uśmiechnęła się szeroko — ten rodzaj uśmiechu, który zaczyna się
gdzieś w środku klatki piersiowej i rozlewa aż po koniuszki ogona. Woda z bonga
wylała się na niego poprzez nagły ruch, ale przecież zaraz będą w pobliżu nieskończonego
źródła tego żywiołu, dlatego nie przejmował się tym za bardzo.
— Oho, Zielonooki się ruszył! — zawołała przez ramię, a jej
śmiech odbił się echem od traw. — Lepiej się pospiesz, bo jak pierwsza znajdę
Stefana, to podzielę się z nim twoimi sekretami!
A potem przyspieszyła. Nie biegła jak wilk, który goni
zdobycz — biegła jak ktoś, kto niesie w sobie całe słońce i nie może go już
dłużej zatrzymać. Łapy unosiły się i opadały lekko, jakby ziemia była z gumy, a
powietrze tylko zabawnym dodatkiem do tej dzikiej radości.
Aiden sapnął teatralnie, ale w oczach miał ten błysk — nie,
nie znużenia. Czuł, jak serce ślizga się na granicy radości i czegoś głębszego,
co jeszcze nie miało nazwy.
— Hej, zaczekaj! — zawołał, biegnąc za nią, ale wcale nie
chciał, żeby przestała. Chciał patrzeć. Chciał gonić. Chciał, żeby ta chwila
trwała.
Oxide, już niemal wbiegająca w piasek plaży, raz jeszcze spojrzała
przez ramię — wiatr rozwiał jej grzywkę z pyska, a oczy miała jak dwa ametysty
podświetlone popołudniowym słońcem.
— Tylko nie potknij się o muszlę egzystencjalną! —
krzyknęła, śmiejąc się, jakby słońce śmiało się razem z nią.
Piasek pod łapami był ciepły, miękki, jakby plaża sama
chciała ich przytulić. Gdy Aiden w końcu ją dogonił, oboje już dyszeli, nie z
wycieńczenia, ale z tego śmiechu, który nie chciał się skończyć.
Białowłosa padła na plecy w sam środek ciepłego piachu, łapy
wyciągnięte w każdą stronę, ogon wijący się leniwie jak fala. Spojrzała na
niego spod przymrużonych powiek, z zadziornym błyskiem.
— No dobra, może trochę na ciebie czekałam.
Aiden usiadł obok niej, nie mówiąc nic. Odłożył rytualne
narzędzie gdzieś obok i popatrzył tylko na nią przez chwilę, dłużej niż
wypadało. A potem w końcu westchnął i rzucił:
— Jesteś absolutnie... absurdalna.
Oxide uśmiechnęła się miękko, a potem sięgnęła łapą i
przyciągnęła go do siebie tak, jak tylko ona potrafiła — bez ostrzeżenia, bez
wahania, z tą swoją dziką czułością.
I tam, na plaży, w cieple dnia, oboje leżeli przez chwilę,
oplątani spojrzeniami i łapami, nie potrzebując już żadnych słów. Bo wszystko
było między nimi. W śmiechu. W biegu. W tym jednym, całkiem nierealnym
popołudniu, w którym nie istniało nic poza nimi. Minuty dłużyły się i dłużyły,
a słońce, mimo iż było już odrobinę niżej, nadal przyjemnie grzało w futro. Basior
właśnie zdążył przymknąć oczy, zsunąć się niżej w piach i rozważał, czy może
jednak nie zamieszkać tu na stałe — najlepiej jako miękka roślina plażowa przy
boku Oxide — gdy nagle poderwał łeb z miną, jakby właśnie przypomniał sobie o
czymś absolutnie istotnym.
— Oxide — powiedział nagle, dramatycznym szeptem, jakby
zaraz miał ogłosić apokalipsę albo fakt, że skończyły się borówki. — przecież
przyszliśmy... się pluskać. Pamiętasz?
Jego towarzyszka, półleżąca z językiem wystawionym leniwie
na bok, uniosła brew i wydała z siebie dźwięk, który był mieszanką ziewnięcia,
chichotu i „no przecież”.
— Oj tak, plusk! — zawołała, nagle energicznie zrywając
się z piasku. — Tylko nie mów mi potem, że cię nie ostrzegałam, jak ci woda
wskoczy do uszu i będziesz wyglądał jak zjarany nietoperz!
— Za późno — Aiden już stał na czterech łapach, trzęsąc
piaskiem z ogona. — Już wyglądam jak zjarany nietoperz odkąd próbowałem zjeść
tamtego dmuchawca myśląc, że to bawełniany cukier...
I zanim Oxide zdążyła odpowiedzieć, ruszył pędem w stronę
wody, a jego łapy wzniecały tumany piachu. Wadera nie została dłużna — pognała
za nim z zawadiackim błyskiem w oku. Z pluskiem wskoczyli do wody niemal
jednocześnie. Zielonooki zanurkował z nadzieją na dramatyczne wejście, ale
wypłynął z morską trawą przyklejoną do ucha i miną typu „to miało wyglądać
inaczej”. Ona natomiast z gracją wylała na niego pół morza jednym zamachem
łapy, po czym parsknęła śmiechem tak intensywnie, że aż się zatoczyła i sama
wpadła do wody zadkiem naprzód.
— Zimne! Zimne jak twoje żarty! — pisnęła, próbując złapać
równowagę, ale wyglądała bardziej jak wilczy balon unoszący się na fali
radości.
— Zimne to było to twoje „nie wezmę więcej niż jeden
buch”, pamiętasz? — odparł, chichocząc, i ruszył w jej stronę z łapami
wyciągniętymi jak zombiak.
Przysiedli w końcu po kolana w wodzie, bok przy boku,
mokrzy, ociekający błotkiem i z kawałkami glonów na głowach. I kiedy Oxide
spojrzała na Aidena, z tym uśmiechem, który był równie głupi, co szczery,
dodała:
— Wiesz, że jesteśmy kompletnie nienormalni?
Aiden wzruszył ramionami.
— Ale przynajmniej razem.
A potem znowu ją ochlapał, jakby to było najlogiczniejsze
zakończenie tej rozmowy — i w sumie było. Bo przecież nie trzeba być normalnym,
żeby być szczęśliwym. Wystarczy wilk, plaża, zioło… i ktoś, kto rozumie twoje
żarty, zanim zdążysz je opowiedzieć.
— Patrz! — zawołała nagle. — Znalazłam coś!
— Co?! Stefan?
— Nie, lepiej! — przerwała na moment i runęła w dół, aby
wyłowić coś spod wody. — Kamień w kształcie serca... a może splecionych ogonów?
— podeszła bliżej suchego piasku, aby zaraz
go tam odłożyć, a potem przechyliwszy łeb poczęła się mu przyglądać. — No
dobra, wygląda jak zgniły ziemniak, ale z miłością.
Aiden bez zbędnych narzekań, dźwignął się z miejsca i podszedł
do niej, dotykając jej karku nosem.
— To najpiękniejszy zgniły ziemniak, jaki ktoś mi
kiedykolwiek pokazał.
— Nawet nie próbuj się z niego śmiać, bo to teraz nasz
amulet.
— Och, przepraszam. Kamień Miłości Ziemniaczanej. Strzeżony
przez Stefana. Będziemy niepokonani.
Wadera spojrzała na niego z zalotnym uśmiechem.
— Już od dawna jesteśmy niepokonani.
W obliczu całej tej zabawy zapomnieli o jednym, niezwykle ważnym punkcie tej magicznej przygody...
gastrofazie.
<Aiden?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz