czwartek, 24 kwietnia 2025

Od Aidena - "Rozszczepienie"

     Było cicho. Za cicho.

    Aiden stał pośród pustkowia, które kiedyś było jego umysłem. Teraz — tylko pole bitwy. Spalone. Zbrukane. I pełne echa cudzych koszmarów, które nie należały do niego, ale które zżerały go od środka jak pasożyty przyssane do duszy.

    Nie zbierał ich z litości. Nie z chęci pomocy.
    Zbierał je, żeby niszczyć.

    Bo nie ma nic potężniejszego niż strach. A on — nauczył się go ujeżdżać jak gniewnego rumaka.

    Walczył za pomocą cudzych traum. Rzucał je na przeciwników jak dzikie bestie. Wyciągał z czyichś snów najgorsze potwory, by rzucać je na pola bitew, aż nie było już kogo dobijać. Tylko... zapomniał, że potwory nie lubią być zamykane.

    A teraz się obudziły.

    Każdy z koszmarów, który przejął — dzieci z poskręcanymi kończynami, wilki pozszywane z wielu ciał, istoty bez oczu ale z tysiącem ust — był tam. Tylko że nie czekały już na jego rozkaz.

„Myślałeś, że nami dowodzisz.”
„Myślałeś, że jesteś królem.”
„Ale król też może być ofiarą.”

    Ich głosy były jak drapanie po czaszce. Każdy dźwięk rozdzierał mu umysł, który sam stał się labiryntem. Każdy koszmar miał teraz swój pokój, swoje drzwi, swój własny zamek w środku niego.

    I wszystkie otworzyły się naraz.

    Poczuł, jak jego własne ciało go zdradza — łapy miękły, zęby wypadały, sierść parzyła jak ogień. Kręgosłup zaczął się wyginać, kości trzaskały, jakby jego organizm nie mógł już unieść ciężaru tego, co w nim mieszkało.

    A potem przyszła Oxide.

    Prawdziwa? Wyobrażenie? Nie wiedział. Miała oczy jak lustra — odbijały tylko jego. Ale nie tego, którym był teraz.

„Wykorzystałeś ból, by siać ból.”
„Wciągałeś ich cierpienie, jakby to była broń.”
„A teraz broń obróciła się przeciwko tobie.”

    Próbował zawyć, ale jego głos się rozdzielił. Już nie był jednym Aidenem. Był tysiącem głosów — każdy z innego koszmaru. Rozwarł pysk, a z wnętrza zaczęły wychodzić rzeczy, które nie powinny istnieć. Kły jak ostrza mieczy. Języki zakończone pazurami. Oczy, które się nie zamykały.

    Jego ciało zaczęło się rozerwać na strzępy. Ale nie zginął. O nie.

    Zaczął się rozszczepiać.

    Każdy z jego koszmarów miał teraz swoje własne ciało.
    Każdy — swój własny głos.
    Każdy — swoją wolę.

    A on? On został uwięziony w środku tego piekła — jako rdzeń, jako serce tego pulsującego królestwa horroru. Nie zginął. Stał się czymś gorszym niż śmierć. Stał się królem tronu z kości, ale poddani już go nie słuchali.

    Tylko patrzyli. I czekali.

    To już nie była bitwa.
    To było muzeum obłędu. I Aiden był jednocześnie przewodnikiem, eksponatem i trupem na podłodze.

    Wnętrze jego umysłu zmieniło się w coś groteskowego — ściany pulsowały jak wnętrze żywego organizmu, każda pokryta runami, które drgały jak mięśnie pod napięciem. Każda z tych run — to imię kogoś, kogo dotknął jego cień. Ich cierpienie zapisane na ścianach z jego własnych żył.
    Chodniki zrobione były z jego wspomnień — całych scen rozsmarowanych jak mięso na desce rzeźniczej. Mógł przejść po swoim dzieciństwie, czując pod łapami chrupot łamanych wspomnień, które już nawet nie były jego.
    I nagle z sufitu zaczęły kapać flaki. Cicho, rytmicznie. Nie z krwi. Z myśli. Czerwone, oblepiające, śluzowate. Z każdym krokiem czuł, jak coś się w nim zmienia — nie tyle fizycznie, co... narracyjnie. Jakby nie był już bohaterem tej historii.

    Jakby był jej potworem.

    Przy kolejnym zakręcie zobaczył coś, co przypominało Oxide — ale to był tylko jej szkielet, z rogami oplecionymi cierniami, a z pyska zwisał rozwalony język. Gdy się zbliżył, poruszyła się.

— To nie ja, Aiden... — powiedziała. —  To twoja wizja mnie. Zdeformowana. Taka, jaką ją uczyniłeś w swoim umyśle.

    Jej czaszka otworzyła się jak muszla, a ze środka wyszedł pająk z jego oczami. Wszedł mu do pyska.     Nie mógł się powstrzymać. Połknął go.
    Bo ten pająk był jego sumieniem.

    Potem przyszła Komnata Bez Drzwi.

    Była pusta. Cicha.
    Ale na środku leżało jego ciało. Nie jedno.
    Setki.
    Każda wersja Aidena, która mogła istnieć.
    Aiden, który się poddał.
    Aiden, który zabił Oxide.
    Aiden, który sam stał się koszmarem.

    Wszystkie miały rozprute brzuchy. W środku nie było wnętrzności — tylko lustrzane odłamki. Gdy spojrzał w jeden z nich, zobaczył twarz dziecka, którego krzyk przejął wieki temu. Krzyk nadal się nie skończył. Ten fragment istniał w pętli.

    I wtedy poczuł, że coś się do niego zbliża.
    Coś, co nie miało ciała.
    Coś, co było sumą wszystkich jego przejętych koszmarów.
    Królowa Lęku.

    Nie miała formy. Była cieniem między światłami. Była ciężarem na jego plecach, szarpnięciem mięśnia, pęknięciem kręgu. Jej głos był jak tysiące much obijających się o czaszkę od środka.

„Oddaj siebie. Nie jesteś już sobą. Jesteś naczyniem. Już nie walczysz — TY JESTEŚ WOJNĄ.”

    I wtedy Aiden zrozumiał coś, co było jak igła przebijająca ostatnią granicę jego jaźni:

    Nie był już Aidenem.

    Był miejscem.
    Był przestrzenią, w której żyją cudze koszmary.
    I nie było wyjścia.
    Bo jak uciec z samego siebie, gdy wszystko, co w tobie mieszka, nie chce cię wypuścić?


                                                                ୧‿̩͙ ˖︵ ꕀ⠀ ♱⠀ ꕀ ︵˖ ‿̩͙୨

    Oxide stała nad jego ciałem. Nie drgnął. Oddech ledwo wyczuwalny. Oczy zamknięte, ale skronie pulsowały — jakby jego umysł nadal krzyczał. Światło wokół przygasło. Coś było nie tak.

— Jest za cicho… — szepnęła, kładąc łapę na jego czole.

    Zamknęła oczy. Skupiła się. Telepatyczny impuls przeszedł przez jej ciało jak fala przez pole magnetyczne. Zanurzyła się w jego świadomość, jakby wchodziła do czarnej wody, z której nie wiadomo, co wynurzy się pierwsze.

    Zgasło wszystko.


                                                                ୧‿̩͙ ˖︵ ꕀ⠀ ♱⠀ ꕀ ︵˖ ‿̩͙୨


    Znalazła się w ciemności.

    Ale nie była to zwykła ciemność — to była ciemność z oczami. Patrzyły na nią z każdego kąta. I mrugały. Setki, tysiące. Bez źrenic, bez kontekstu. Była tylko świadomość, że jest obserwowana.
    Jej łapy dotykały czegoś miękkiego i gorącego — podłoże przypominało języki splecione z jelit, drgające i wilgotne. Kiedy stąpała, wydawały z siebie westchnięcia, jakby chodziła po duszach, które jeszcze nie umarły do końca.

    W oddali — pulsujące światło. Rytmiczne.
    Serce?
    A może bomba?

    Ruszyła w stronę źródła. Po drodze zaczęły się pojawiać sylwetki Aidena. Ale nie on. Zdeformowane. Jakby ktoś próbował go narysować ze wspomnień kogoś, kto go nienawidził.

Jeden miał pysk z zębami na wargach.
Drugi miał oczy płonące jak gwiazdy.
Trzeci był pusty. Z jego środka słychać było tylko echo, powtarzające „To wszystko twoja wina…”

Nie jesteś tu mile widziana.”
„Nie ratujesz go — dobijasz.”
„On nie chce być znaleziony.”

    Oxide zacisnęła zęby. Oni mogli być iluzją, ale ból który odczuwała był prawdziwy.

    Nagle wszystko zaczęło się zmieniać — niebo (czy to była w ogóle przestrzeń?) rozciągnęło się jak płótno, które ktoś podarł pazurami. Przez szpary zaczęła się sączyć czarna krew, zalewając wszystko. Oxide zapadała się głębiej, aż znalazła się w wnętrzu czegoś żywego.

    A tam — tron.

    I Aiden.

    Nie miał już sierści. Tylko ciało ze strzępów.
    Z oczu leciał mu dym.
    A z pyska wystawały ostre jak igły zęby.

    Rozpoznał ją. Ale nie jako ukochaną.

„Po co przyszłaś?”
„Nie możesz mnie stąd zabrać. Ja już nie istnieję.”
„To, co widzisz, to echo.”

    Zrobiła krok.

    I wtedy zobaczyła ją.

    Królową Lęku.
    Jej sylwetka była zrobiona z Aidena. Jego zębów. Jego ran. Jego głosów. Miała jego ślepia, jego rany, jego… ból. Stała za jego tronem i patrzyła przez niego, mówiąc do Oxide:

„Nie jesteś bohaterką tej historii.”
„On już dokonał wyboru.”
„Możesz zostać — i stać się częścią tej ciemności…”
„Albo uciec i patrzeć, jak umiera po kawałku.”

    I wtedy Aiden — prawdziwy Aiden — wreszcie zawył. Krótko. Brutalnie. Agonalnie.


                                                            ୧‿̩͙ ˖︵ ꕀ⠀ ♱⠀ ꕀ ︵˖ ‿̩͙୨


    Oxide wyrwana została z jego umysłu z siłą, która aż przecięła jej duszę na pół. Nie była to łagodna fala. To był kopniak od samego rdzenia piekła. W jednej chwili widziała jeszcze jego oczy — czarne jak otchłań, ale z błyskiem życia. W następnej leżała na zimnej ziemi, z pyskiem wbitym w mech, łapy drżały jej jak po przebiegnięciu tysiąca kilometrów w ciemności. Nie mogła mówić. Gardło miała wyschnięte. W uszach brzmiało tylko jedno zdanie:

    "Nie jestem jej."

    Zadrżała. I wtedy usłyszała cichy, chrapliwy oddech.

    Aiden.
    Drgnął.

    Jego łapa, przez chwilę bezwładna, uniosła się powoli jakby z trudem pokonywał grawitację. Oczy miał zamknięte, ale powieki się poruszyły.

— Aiden? — wyszeptała Oxide, jeszcze niepewna, czy mówi do ciała, ducha, czy wspomnienia.

    Otworzył oczy. Nie gwałtownie. Nie filmowo. Tylko prawdziwie — jak wilk, który spał za długo w miejscu, gdzie nikt nie powinien spać. Zielone ślepia rozjarzyły się w półmroku. Oddychał ciężko, nierówno — ale żył. Był obecny. Wreszcie.

    Spojrzał na nią.
    Nie uśmiechnął się.
    Nie powiedział nic.

    Ale w jego oczach — tych oczach, które widziały więcej niż powinny — była świadomość. I pytanie.

— Jak długo… mnie nie było? — wyszeptał, zachrypniętym głosem.

    Oxide tylko westchnęła. Chciała mu powiedzieć, że minęła chwila. Że wszystko dobrze. Że wrócił. Ale kłamałaby. Bo widziała w jego oczach coś nowego. Nie „nowe ja”. Żadna przemiana.

    Zgliszcza. Zgliszcza które dawały jej poczucie, że coś się dzieje nie tak. A pod nimi było coś, co nadal iskrzyło. Nie odpowiedziała. Tylko podeszła bliżej, dotknęła jego łapy swoją. Ciepło. Puls. Potrzebowała to poczuć.

    Aiden podniósł się na łapy, jakby wszystko było w porządku. Jakby nie przeszedł właśnie przez mentalną rzeź. Jakby nie trząsł się wcześniej jak liść w ogniu. Ale Oxide patrzyła inaczej. Nie z czułością.

Z analizą.

— Co? — rzucił nagle, unosząc łeb. — Nie patrz tak. Wszystko mam pod kontrolą.

    Głos był szorstki, ostry, jakby chciał nią przeciąć ciszę między nimi. Ale Oxide nawet nie drgnęła. Zmrużyła oczy. Pysk jej się lekko skrzywił.

— Nie masz.

    Aiden zafalował grzbietem. Warknął — głęboko, gardłowo, niegroźnie, ale wystarczająco, by powietrze zgęstniało.

— Oxide. Mówię ci, mam wszystko pod pieprzoną kontrolą. 
— Właśnie, że nie. — ucięła. Zmarszczyła nos, zbliżyła się o krok. — Wiem, jak wyglądasz, kiedy walczysz. I wiem, jak wyglądasz, kiedy toniesz. A ty… jesteś przesiąknięty tym gnojem. Każdy twój ruch, każde słowo, to… jakbyś oddychał kurzem z cudzych koszmarów.

    Zapadła cisza. Nie było już w niej warknięcia. Tylko oddech. Zbyt płytki.

    Aiden odwrócił wzrok.
    Nie z winy.
    Z frustracji.

— Więc co? Mam się bać sam siebie? — rzucił z ironią, którą próbował przykryć lęk. Oxide nie odpowiedziała od razu.

— Nie. Masz się bać momentu, kiedy przestaniesz walczyć, a zaczniesz tonąć

Noc zdawała się pełzać po ziemi — ciężka, bezgwiezdna, jakby świat sam chciał przymknąć oczy, nie widzieć tego, co zostało. Oxide odeszła. Bez słowa więcej.
    Aiden został. Z głową uniesioną, z oczami wbitymi gdzieś w czarne niebo, jakby próbował coś w nim znaleźć. Cokolwiek. Ale ono milczało.
    W jego klatce piersiowej coś wciąż pulsowało — echo wszystkich koszmarów, które kiedyś przyjął do siebie. Wszystkie te cuchnące strachem odłamki cudzych snów.

    Wciąż tam były.
    Nie milczały.
    Po prostu… czekały.

    I wtedy poczuł. Nie usłyszał. Poczuł, jakby coś wsunęło się między warstwy jego umysłu. Jakby pajęczyna zimna musnęła jego kark od środka. Nie głos — obecność. Znajoma. Gładka. Lepka. A potem szept. Bliski. Zbyt bliski.

„Zawsze mogę cię odciążyć…
Wystarczy, że przestaniesz się opierać.”

    Zęby Aidena zgrzytnęły. Nieświadomie. Instynktownie. Mięśnie karku napięły się jak struny. W gardle zadrgał cichy, niski warkot — niegroźny, ale ostrzegawczy. Jakby coś w nim powiedziało „nie”. Ale za cicho. Za późno. Spojrzał przed siebie. Las był nieruchomy. Ale jego łapy same zrobiły pierwszy krok. A potem drugi.
    Nie odwrócił się. Nie zawahał.
    Po prostu poszedł.
    Głęboko między drzewa, gdzie nie sięgał wiatr. W stronę stromych skał, które znał lepiej niż własny oddech. W stronę jaskini, której ciemność nie przerażała, a koiła.
    Tam nikt nie zadawał pytań. Tam mógł odpocząć. Zniknął w niej, jak cień w drugim cieniu. Bez śladu. Zostało tylko echo kroków.

    I może — może — czyjeś oczy, które nie należały do nikogo, ale patrzyły za nim z głębi umysłu. 


 <END>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz