Wiosna pachniała żywicą i wilgotną korą. Świat znów się budził — nieznośnie zielony, pełen świergotu i trzepotu skrzydeł. Dla Opalita była to pora roku najbardziej irytująca i najbardziej zachwycająca zarazem. Wszystko pachniało zbyt mocno, kwiaty rozkwitały zbyt szybko, a mech łaskotał łapy tak intensywnie, że aż chciało się w niego wtulić jak w futro matki. A mimo to… nie dało się oprzeć temu całemu zamieszaniu. To było coś więcej niż tylko nowy sezon — to był nowy początek.
Tego poranka Opal znów wdrapywał się na swój ulubiony punkt — norę tuż nad wejściem do rodzinnej jaskini. Wdrapywał się jak kot, ostrożnie stawiając łapy na wąskich półkach skalnych, z gracją zupełnie nieprzystającą do jego wieku i roztrzepania. Rodzice kręcili głowami, gdy to widzieli. Oxide westchnęła tylko cicho, a Aiden mruknął coś pod nosem o „dziwnych upodobaniach młodych”.
— Znowu? — dobiegł z dołu spokojny głos Saturna. Brat stał przy wejściu do jaskini, mrużąc oczy od światła. — Zaraz zlecisz i zrobisz z siebie placka.
Opalit już był u celu, układając się w usłanym własnymi łapami gnieździe z miękkiego mchu i kilku piór, które znalazł w lesie. Spojrzał w dół, rozbawiony.
— Tylko placki nie mają wizji, braciszku! — odkrzyknął z dumą. — A ja mam. Widać stąd cały las. I ten głaz, co wygląda jak nos.
Saturn pokręcił głową, ale na jego pysku pojawił się cień uśmiechu.
— Wszystko dla twojej dramatycznej samotności, co?
— To nie samotność. To kontemplacja — odpowiedział z powagą Opalit, spoglądając w niebo. — Poza tym, tylko tu mogę naprawdę pomyśleć. Słychać liście, nie rozmowy.
Z dołu dobiegł cichy głos Oxide, czuły, ale z lekką nutą zmartwienia.
— Tylko nie zasypiaj tam znowu. Ostatnio spałeś pół dnia i omal nie stoczyłeś się na Aidena, jak wyszedł na patrol.
— To było zamierzone! — pisnął z uśmiechem, chowając pysk w łapach.
Prawda była jednak taka, że właśnie to miejsce — wyżej niż inni, w swoim własnym świecie zapachu kory i śpiewu ptaków — pozwalało mu jakoś uporządkować myśli. Świat był ogromny, dziwny, momentami zbyt intensywny, a on sam — jakby zbyt wiele czuł. Nawet jak na wilcze szczenię. Ale tutaj, na granicy skały, pod poduszkami czuł puls życia, a w sercu kiełkowała pewność, że pewnego dnia wszystko ułoży się tak, jak powinno. Gdy słońce wspięło się wyżej i światło zaczęło zaglądać Opalitowi prosto w oczy, młody wilk przeciągnął się jak leniwy kociak, po czym zwinął się z powrotem w kulkę. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie udawać martwego, żeby przestraszyć Saturna, ale uznał, że brat znów tylko westchnie i powie coś o „dramatyzmie na poziomie młodego lisa z zapędami artystycznymi”.
Zresztą, w dole zaczęło się robić głośno.
— Aiden, NIE wkłada się patyka tam, gdzie wcześniej było jedzenie! — rozległ się zirytowany głos ich matki.
— Ale to był eksperyment kulinarny — tłumaczył się, trzymając w pysku coś, co jeszcze chwilę temu mogło być jagodowym plackiem… lub czymś, co przypominało spalony mech. — A ten twój… Placek, to był kawałek drewna z lisim śladem. Ty jesteś szamanem, nie kucharzem!
— Właśnie dlatego próbuję się rozwijać!
Opalit zachichotał, zsunął się z krawędzi nory i zeskoczył z gracją na niższą półkę, z której już łatwo można było zejść na ziemię. Saturn spojrzał na niego ze zdumieniem.
— Znowu podsłuchiwałeś?
— Nie podsłuchiwałem. Słuchałem z wyczuciem. — uśmiechnął się, otrzepując futro.
Jego brat westchnął głośno.
— Dokąd teraz?
— Na spacer. Sam. — powiedział Opalit, unosząc nos z dumą. — Muszę poczuć las. Pomyśleć. Wiesz… być sam wśród liści i ptaków. I innych rzeczy, które nie robią z siebie placków.
— Bądź ostrożny — mruknął Saturn, ale bez prawdziwej troski — wiedział, że jego brat zawsze znajdzie drogę z powrotem, nawet jeśli po drodze zakocha się w jakimś mchu albo zacznie gadać z żukiem.
Oxide podniosła łeb znad drewnianej miski i spojrzała czujnie.
— Tylko nie idź nad morze! Po ostatnim razie dalej pachniesz jak wodorosty!
— To był rytuał oczyszczenia! — zawołał malec, znikając między drzewami. — Woda mnie wybrała!
— Woda cię zatopiła!
Aiden parsknął śmiechem, ale zaraz dodał:
— Tylko wróć przed zmierzchem. Nie chcemy, żeby mama znowu odprawiała rytuał szukania twojego ducha, bo się ukryłeś pod korzeniem i zasnąłeś.
— TO BYŁ MEDYTACYJNY SEN!
I tak z głową pełną myśli, śmiechu i echa rodzinnej krzątaniny, Opalit zanurzył się w leśne gęstwiny. Pachniało świeżym mchem, wilgotną ziemią i rozkwitającą przygodą. Był sam — ale nie samotny. Z każdej strony czuł obecność świata, który powoli zaczynał rozumieć, ale jeszcze częściej zadziwiał. A dzisiaj… miał wrażenie, że czeka go coś nowego. Gdy echo kroków Opala zniknęło w lesie, a poranna wrzawa opadła, Oxide pozbierała liście porozrzucane przez Aidena i rzuciła mu krótkie spojrzenie spod zmrużonych powiek.
— Ty naprawdę nie widzisz, co się z nim dzieje, prawda? — Aiden uniósł brew, oblizując łapę, którą wcześniej nieopatrznie wpakował do jakiejś podejrzanej mikstury. — Z nim zawsze się coś dzieje. Albo rozmawia z ptakiem, albo się drapie o korę jakby był porośnięty mchem. Nie da się go ogarnąć.
Oxide wyprostowała się, nagle dużo wyżej, niż zazwyczaj.
— On nie potrzebuje ogarnięcia. On potrzebuje zrozumienia. On po prostu czuje więcej.
Basior prychnął.
— Czuje więcej, bo zamiast trenować jak normalny młody wilk, leży na skałach i wącha chmury. Jakby to miało go obronić przed prawdziwym zagrożeniem. Świat nie działa na emocje, Oxide.
— A co jeśli właśnie tak działa? — rzuciła ostro. — Może nie wszystko musi być praktyczne, twarde, logiczne. On jest… połączeniem. Ziemi. Nieba. Lasu. On słyszy rzeczy, których my nie słyszymy. I nie, to nie znaczy, że jest pieprzonym problemem.
Aiden zmarszczył brwi, ale milczał. Oxide kontynuowała, nie dając mu przerwać.
— Nie każdy wilk musi stąpać jak ty. Nie każdy musi trzymać się ziemi, żeby nie odlecieć.
Aiden westchnął i przetarł pysk łapą. Usiadł ciężko, jakby nagle zrozumiał, że to nie jest zwykła sprzeczka o to, czy syn zjadł śniadanie.
— Nie chcę, żeby się pogubił, — powiedział cicho. — Świat… nie jest łaskawy dla takich jak on.
— Wiem. Ale jeśli nie pozwolimy mu być sobą, to pogubi się jeszcze bardziej.
Zapadła cisza. Tylko wiatr poruszał liśćmi, a gdzieś daleko kruk zakrakał, jakby przytakując.
— Dobra, — mruknął w końcu Aiden, — ale jeśli wróci do domu z rybą i powie, że został przez nią pobłogosławiony, to ty go kąpiesz.
Oxide uśmiechnęła się pod nosem, chociaż oczy miała dalej poważne.
— Deal.
Las przyjął Opalita jak starego przyjaciela — cicho, miękko, z szelestem młodych liści, które szeptały nad jego grzbietem. Światło filtrowane przez gałęzie tańczyło na jego futrze, a on szedł wolno, nie spiesząc się nigdzie, z nosem blisko ziemi, jakby każde źdźbło trawy mogło opowiedzieć mu historię.
— Cześć, — mruknął do starego dębu, którego pień był popękany niczym skóra bardzo starego i mądrego wilka. — Wyglądasz dziś na zmęczonego. Te nowe liście ci służą?
Drzewo milczało, oczywiście. Ale Opalit i tak wiedział, co odpowiedziałoby, gdyby mogło. Coś w rodzaju: „Zawsze jestem zmęczony, młody, ale jeszcze się nie przewróciłem, więc idź i ucz się świata”.
— Wiem, wiem. Nie marudzę, — dodał, przeciągając się i otulając ogonem jak szalem. — Po prostu… czasem chciałbym nie czuć wszystkiego tak naraz. Jakby wszystko mówiło, krzyczało, płakało… nawet te głupie mrówki. Czemu nawet mrówki mają emocje?
Zatrzymał się przy małej kępie stokrotek i usiadł obok. Przechylił głowę, patrząc, jak lekko poruszają się na wietrze.
— Wy to macie dobrze. Nie musicie podejmować decyzji. Nie krzyczą na was, że jesteście dziwne, bo lubicie mech albo bo chcecie zbudować dom na skale. Po prostu… jesteście.
Nad jego głową zaskrzeczała sójka i sfrunęła niżej, lądując na gałęzi tuż obok.
— Nie mam nic do jedzenia, — uprzedził ją Opalit, nie ruszając się. — Ale możesz zostać. Przynajmniej ty nie pytasz, czemu nie mam przyjaciół wśród innych rówieśników.
Sójka przechyliła głowę, jakby rozważała coś bardzo poważnego, a potem parsknęła… albo kichnęła, trudno było stwierdzić. Szczeniak zaśmiał się cicho. Ciepło rozlało mu się po piersi. To była ta część dnia, ta część życia, w której nie musiał się tłumaczyć, ani dostosowywać. Tylko słuchać. I być. Dotknął łapą mchu, który rósł między korzeniami i zanurzył nos w jego zapachu.
— Ty rozumiesz, prawda? — szepnął. — Cisza nie musi być samotna. Tylko… nie wszyscy to łapią. Nawet tata. Myśli, że trzeba być twardym, żeby przetrwać. Może ma rację. Ale co, jeśli miękkość też jest siłą?
Na te słowa zadrżał nagły podmuch wiatru i wszystkie liście zaszumiały, jakby odpowiadały: Tak. Tak. Tak.
Opalit westchnął głęboko. Było mu dobrze. Nawet jeśli nikt tego nie rozumiał — on to czuł. Czuł, że nie jest sam. Że świat nie musi być logiczny, ani prosty, żeby był prawdziwy. A wtedy — coś poruszyło się w krzakach. delikatnie, z ledwo słyszalnym szelestem, jakby sama trawa wstrzymała oddech. Młodziak napiął uszy, podniósł łeb i ostrożnie podszedł bliżej. Pachniało… dziwnie. Nie jak wilk, nie jak sarna, nie jak żaden ptak, którego znał. Zadrżał. Nie z lęku — z ciekawości. I wtedy go zobaczył. Był tam — skulony, rudawy kształt pomiędzy paprociami. Futro w odcieniu ognia, ale dziwnie posklejane i brudne. Małe ciało drżało z każdym oddechem, a jedno z tylnych łap wyglądało nienaturalnie… jakby zgięte w zły sposób. Zwierzę uniosło głowę, a jego żółte oczy spotkały się ze spojrzeniem Opalita.
Kot.
Ale Opalit nie wiedział, co to kot.
— …o rany… — szepnął. — Co ty jesteś?
Zwierzę syknęło cicho i próbowało się odsunąć, ale tylko zawarczało bezsilnie. Nie powiedziało nic — nie w wilczym języku. Jego pysk był inny, jego zapach dziwny, nawet sposób, w jaki patrzył — był zupełnie obcy. Ale to spojrzenie… to nie był gniew. To był strach i ból. I coś jeszcze — coś, co Opi znał bardzo dobrze. Samotność.
— Nie rozumiesz mnie, prawda? — zapytał, zbliżając się powoli, nisko przy ziemi. — To jest okej. Ja też czasem nie rozumiem samego siebie.
Kot pisnął ostrzegawczo, ale nie próbował już uciekać.
— Nie zrobię ci krzywdy, — powiedział miękko, siadając w pewnej odległości. — Obiecuję. Po prostu… jesteś ranny. I jesteś sam. A ja nie lubię, jak ktoś jest sam. Zwłaszcza w lesie. Las powinien być dobry. Las… to mój dom.
Zwierzę zmrużyło oczy, jakby rozumiało ton, jeśli nie słowa. Oddychał ciężko, drżał z bólu. Opalit rozejrzał się, zmysły już pracowały intensywnie. Widział niedaleko mech, który Oxide kiedyś przykładała do rany Saturna. Pamiętał też liście, które Aiden żuł, kiedy bolał go bok — nie żeby akurat jemu ufał w sprawie ziół, ale jednak.
— Zaraz wrócę, — obiecał kotu. — Nie ruszaj się, okej? I nie umieraj, to by było bardzo nie na miejscu.
Zerwał się na łapy i ruszył przez las, zbierając wszystko, co kojarzył z opieką. Po drodze zapytał nawet paprocie — bo czemu nie? — które liście chłodzą, a które gryzą. Wracając, niemal wpadł na wróbla, który oburzył się, że ktoś mu psuje dzień. Kot dalej leżał tam, gdzie go zostawił, ale jego oddech był spokojniejszy. Może… może czekał. Białowłosy usiadł obok i delikatnie położył mech przy zranionej łapie.
— To będzie trochę mokre. Ale ponoć działa. Nie wiem, nie jestem szamanem. Tylko… kimś, kto nie może patrzeć, jak ktoś cierpi.
Kot nie odpowiedział. Ale nie syknął. Nie odsunął się. I to wystarczyło. Opalit położył się obok, zostawiając między nimi bezpieczną przestrzeń. Patrzył w niebo przez liście.
— Nie wiem, skąd jesteś. Nie wiem, jak się tu znalazłeś. Ale skoro już tu jesteś… to może nie musisz być sam.
Wiatr przemykał łagodnie przez korony drzew, a słońce igrało na jego śnieżnym futrze, ogrzewając je niczym matczyna łapa. Siedział jeszcze chwilę bez ruchu, nasłuchując drżenia oddechu kota, który mimo bólu nie próbował już uciekać. Jego rude futro było przybrudzone, ale wciąż żywe — jak płomień, który odmówił zgaszenia.
Spojrzał na mech, który ledwo trzymał się przy łapie zwierzęcia.
— To nie wystarczy — mruknął do siebie. — Tu jest za zimno. Za mokro. I wilki tu czasem chodzą...
Pokręcił się w miejscu, nerwowo przygryzając wargę. Pomyślał o norze — swojej norze — wysoko ponad jaskinią rodziców. Było tam sucho, cicho i ciepło od porannego słońca. Nie pachniało mięsem jak jaskinia, tylko korą, ziołami i liśćmi. I nikt tam nie wchodził.
Delikatnie, bardzo ostrożnie, wsunął pysk pod brzuch kota i spróbował go podnieść. Zwierzę wydało cichy jęk, ale nie ugryzło, nie pazurzyło. Tylko zmrużyło oczy i pozwoliło się unieść.
— No dobra, jesteś cięższy, niż wyglądasz. To nie jest osąd, to po prostu… no, fakt.
Wysapując, z językiem na wierzchu, Opalit ruszył przez las z powrotem. Trzymał się krzaków, omijał ścieżki, a kiedy był już blisko jaskini, przylgnął do ziemi, nasłuchując. Żadnych nieznanych kroków. Żadnych nieswoich dźwięków poza szumem liści i jakimś śpiewem Saturna w oddali, który brzmiał jak improwizowany hymn na cześć jagód. Niósł go ostrożnie. Kiedy dotarli do wejścia jaskini, Opalit zawołał:
— Mama! Tata! Hej, muszę coś wam pokazać!
Z wnętrza jaskini najpierw wyłoniła się Oxide, z futrem jeszcze rozczochranym po drzemce i suszącą się nad ogniskiem gałązką z ziołami w zębach. Tuż za nią pojawił się Aiden, jak zwykle spięty, z uchem lekko drgającym, co zawsze oznaczało: znowu coś się dzieje i pewnie będę musiał naprawiać świat. Wadera spojrzała na kota i momentalnie zmarszczyła brwi z troską.
— Co to jest… skarbie?
— Znalazłem go w lesie. Jest ranny. Nie mówi naszym językiem, ale… ale czuje wszystko. Tak jak ja. Musimy mu pomóc.
Aiden spojrzał na kota, potem na Opalita i znów na kota. Jego twarz była z kamienia.
— Nie.
Młodzieniec zamarł.
— Co?
— Nie wnosimy dzikich, chorych zwierząt do domu. Nie wiemy, co to jest. Może być chore, niebezpieczne. Może ściągnąć drapieżniki. Albo coś gorszego.
— Ale on… on potrzebuje pomocy!
— A my nie jesteśmy schroniskiem dla każdego rudzielca z lasu — warknął Aiden, unosząc głos. — Oddasz go z powrotem. Teraz.
— Nie!
Słowo wyrwało się z gardła Opalita z siłą, która zaskoczyła nawet jego. Zrobił krok w tył, przytulając kota do piersi. — On nie ma nikogo! I nawet jeśli nie mówi, to… ja go rozumiem. A ty tylko patrzysz i od razu zakładasz, że to wróg. Jak zawsze!
Aiden zmrużył oczy.
— Nie wszystko, co czujesz, jest prawdą, Opalicie. Czasem świat to nie emocje. Czasem to zagrożenie. A twoje uczucia cię nie ochronią.
— A może właśnie ochronią! — syknął, oczy miał pełne złości i łez. — Może to, że coś czuję, znaczy, że jestem silniejszy niż ty myślisz. A skoro nie mogę przynieść go tutaj… to nie będę.
Odwrócił się na pięcie i zniknął wraz z kotem, zanim Oxide zdążyła choćby mruknąć. Jego nora była ciasna, pachniała żywicą i starymi liśćmi, a dostać się do niej wymagało wspięcia się po omszałej półce skalnej, na której nawet Saturn raz zrezygnował i zjechał na tyłku w dół. Ale on był zdeterminowany. Po kilku uciążliwych szarpnięciach, podrapanych łapach i jednym głośnym “AUH!” udało się. Wsunął kota do środka i ułożył go na miękkim gnieździe z paproci i futerka, które sam sobie kiedyś tam nanosił „na wszelki wypadek”.
— Tu nikt cię nie znajdzie ani nie będzie przeszkadzał. — szepnął, siadając obok.
Kot leżał cicho, oddychał płytko, ale już nie drżał. Opalit położył głowę na jego boku i zamknął oczy. Może nie był dorosły. Może nie był silny. Może nie mówił językiem rzeczywistości, jak jego ojciec. Ale jeśli to miejsce mogło być choć trochę ciepłe — to właśnie dlatego, że ktoś się uparł, by jednak czuć.
W jaskini na dole panowała cisza, przerywana tylko odgłosami skwierczącego drewna w ognisku i cichym stukotem, jakby ktoś co chwilę wbiegał i wybiegał przez wejście. Oxide westchnęła i przetarła pysk łapą, siadając na ziemi.
— On jest uparty jak cholera — mruknęła, patrząc na Aidena z mieszaniną zmęczenia i czułości. — Zgadnij, po kim to ma.
Aiden siedział bokiem do niej, z napiętymi łopatkami i spojrzeniem wbitym w ścianę. Nie odpowiedział.
— Aiden… — podjęła łagodniej. — On nie jest głupi. Ten kot go potrzebuje. Nie możemy mu pokazać, że jego serce jest wadą.
— To nie o serce chodzi — warknął cicho. — O bezpieczeństwo. Nie możemy brać do domu każdego poranionego stworzenia, tylko dlatego, że nasz syn ma duszę poety.
— A może właśnie to czyni go silniejszym niż myślisz? — Oxide przysunęła się bliżej. — On nie ucieka od cierpienia. Nie odwraca się. Patrzy mu w oczy. Wiesz, ilu dorosłych nawet tego nie potrafi?
Z zewnątrz dobiegło szybkie tup-tup-tup. Saturn zajrzał do jaskini z miną, która zdradzała, że był świadkiem przynajmniej połowy tej rozmowy.
— W ogóle wiecie, że on już czwarty raz przebiegł między jaskinią a tym swoim gniazdem? — mruknął, unosząc brew. — Widziałem, jak niesie całą gałąź dziurawca i coś, co wyglądało jak suchy chlebek ukradziony z karmnika jeleni. I chyba ukradł ci resztkę dziczyzny, tato.
Aiden sapnął, ale Saturn podniósł łapę z teatralną powagą.
— Zanim powiesz coś o kradzieży, przypominam, że mamy w domu dziecko, które robi z siebie most dla cierpiącego zwierzęcia. A to chyba ważniejsze niż porządek w spiżarni.
Oxide zachichotała, a Aiden westchnął głęboko.
— I co teraz? Mamy udawać, że nic się nie dzieje?
— Nie, — odparła cicho. — Mamy mu dać przestrzeń, by mógł być sobą. A jak będzie potrzebował pomocy, to mu ją damy, nie mimo tego, jaki jest. Ale właśnie dlatego.
Tymczasem z góry dobiegł cichy szelest i tupanie — Opalit zbiegał z powrotem po kolejny pomocniczy ładunek. W pysku niósł teraz zrolowaną korę brzozową z zawiniętym w środku mchem, a na grzbiecie miał uwieszoną, zrobioną z liści tobołkę z czymś pachnącym jak pokrzywa i mięta. Saturn wyszedł przed jaskinię i stanął na jego drodze, nie zatrzymując go, ale towarzysząc mu wzrokiem.
— Oplatany przez liście, pokryty leśnym futrem i pachnący jak herbata… wiesz, że wyglądasz jak zielony gremlin?
— To dla futrzaka — warknął Opalit, mijając go z miną pełną misji. — On nie może zejść. Więc ja muszę wejść. To logiczne.
Saturn uniósł łapę w geście „fair enough” i wrócił do środka.
— Tato? — powiedział chwilę później do Aidena. — Jeśli ten kot przeżyje, to tylko dlatego, że Opalit nie wstydzi się być miękki. Może to nie ty, ale… ja bym był z niego dumny.
Aiden milczał. Ale gdzieś w jego spojrzeniu coś drgnęło.
<Saturn? Aiden?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz