wtorek, 15 kwietnia 2025

Od Delty - "Na Dobre dni i Spokojne noce" cz. 7

    Zima przyszła z zapowiedzią dobrze każdemu znaną. Jesienią jeszcze, kiedy Sekretarz tak bacznie wypinał swoimi wypowiedziami pierś i niewiele w kierunku pomocy robił, a jedynie oczekiwaniami strzelał we wszystkie strony, chłód wkradał się w każdy kąt. Jeszcze latem, kiedy słońce wisiało nad światem jak zabójczy gigant, zielarze i Delta zebrali wszystko co mogli. Jeszcze przez słoneczną jesień wiele z ziół wisiało ponad polanką przed jaskinią medyczną, grube sznury przeciągnięte od drzewa do drzewa służąc za najlepszy sposób na suszenie czegokolwiek. Zima jednak w końcu musiała nadejść. Śnieg w tym roku wyprzedził siarczyste mrozy, przykrywając świat białym puchem i zaskakując część wilków, kiedy z dnia na dzień zimno weszło do ich domów. Wataha usnęła spokojnie, jednak to nie był spokój, który Delta mógłby nazwać chcianym. Jego serce czuło, że coś szykuje się w tym wiecznie żyjącym sercu watahy. Starszy samiec odetchnął, jego łapy zajęte przesuwaniem kolejnych fiolek. Na sali leżało parę wilków, woń świeżej słomy wcinając się pomiędzy oddechy zimy, która uparcie próbowała wejść w gościnę do środka. Jednak żywy i zadbany żywopłot, palące się ogniska i skóry wiszące na ścianach uporczywie odmawiały jej zabiegom, pozostawiając środek jaskini medycznej cieplejszy i bardziej dymny niż białą polanę w zasięgu wzroku.

    Delta do towarzystwa w tej coraz bardziej ponurej pogodzie miał Soheę, która marszcząc nos nad miętą mieszała ją do kolejnej maści. Był też i Puchacz, który niepewny co ze sobą począć plotkował i rozmawiał z chorymi, a nóż może w końcu wprawi się w określaniu co im dolega! I za rogiem też, tam w swoim gabinecie, Frezja zgrabnie sporządzała kolejne dokumenty monitorujące stan i zapasy jaskini medycznej. Każdy kto mógł włożył w przygotowania do tej parszywej pory roku co tylko mógł. Zielarze postarali się i Delta jednego był pewien, ziół to mu nie zabraknie. Czego się jednak obawiał to, że zabraknie mu sprawnych rąk do pracy. Sohea była szczeniakiem, co prawda na wyjściu w dorosłość, ale szczeniakiem. W jej krwi płynęło psotnictwo nie medycyna i to wyłaniało się z wadery dzień w dzień, kiedy myliła proste zapachy znanych jej już ziół. Starała się, Delta to wiedział, jego oczy śledząc każdy jej ruch i widział, że w jaskini medycznej jego adoptowana córka czuje się jak ptak zamknięty w klatce. Te wszystkie niewypowiedziane oczekiwania jakie ściany wokół nich nosiły, znamiona lat cierpień i chorób, śmierci i życia, niezrozumianych wydarzeń i przede wszystkich ciężaru na sercu, który każdy medyk nosi. I Sohea starała się to udźwignąć jak dzielny wilk, którym była, aczkolwiek Delta coraz częściej wysyłał ją tam gdzie wataha robiła rzeczy inne. I sama Sohea wracała często coraz później i coraz bardziej zafascynowana pracą bardziej polityczną. Szpieg. Tak chodziło jej to po myśli i Delta nie byłby sobą gdyby jej zakazał. Bo w medycynie nie ma gorszej tragedii niż medyk z całym asortymentem urazy i gniewu do własnej pracy. A Puchacz? Puchacz ledwo umiał zdiagnozować przeziębienie, o gorszych chorobach nic nie wspominając. Jego siła i masywność nadawały się do przekładania, tarcia czy wieszania ziół, ale jako medyk poległby bardzo szybko. To też nie tak, że chłopczyna się nie starał, ale los niektórych po prostu nie był przeznaczony do tej pracy. Czy była zbyt skomplikowana czy po prostu jej nie rozumiał, nie miało to znaczenia. Tak to w  życiu bywa że nie wszystko przylega do umysłu tak jakby tego wilk chciał. I Delta był tego przykładem. Matematyka, medycyna, nawet odrobina polityki, trzymały się jego serca, ale dać mu kartkę i papier i kazać pisać to jak skazanie go na tortury. A raczej nie jego, a tego kto będzie musiał czytać jego pismo potem. Nie ważne ile lat starał się naprawić swoje błędy wyuczone w młodości, nadal bazgrał jak ślepa kura pazurem po suchym piasku. Ale była jeszcze Frezja. I Frezja trochę krzątała się czasem z Deltą przy pacjentach, jednak i ona niewiele wiedzy ciągnęła o samej medycynie jako środka do leczenia. Jej skupienie było gdzie indziej. Żeby nie leczyć ciała, a umysł. I Delty zdaniem i to było potrzebne, bo on sam niewiele umiał w tym sensie. Oczywiście, jego słowa ciężkie i prawdziwe zawsze uderzały tam gdzie powinny, strachem lub dezaprobatą, czasem tylko uśmiechem. A Frezja tak wyrafinowanie z wilka potrafiła wyjąć co mu w głowie siedzi i w milczeniu przeanalizować i dość do jakiejś konkluzji, a nawet porady. Bez oceniania, bez plotek, zawsze cicha i milcząca niczym ściana, słucha i odpowiada lakonicznie. Wyrosła na dobrego psychologa, świetnego zarządcę acz beznadziejnego medyka. Więc Delta sam był. Sam jak palec. I nie jedyny był, który miał z tym problemy. WWN, co prawda miało medyka, ale młodego i jednego pomocnika. WSJ za to jedną medyczkę i zielarkę na podorędziu. A polityków? Wszyscy mają w brud i każdy z nich uważać będzie że lepiej wie jak zarządzać wszystkim wokół niż specjaliści. Ale tak to już bywa. Delta mógł tylko liczyć i modlić się do jakiś bogów, jakichkolwiek, o dobre zimowe sprawowanie.

    Ale bogowie milczą, o ile w ogóle istnieją. Delta czasem wątpił, bo ilekroć zwracał pysk do księżyca z cichymi prośbami, nic wiele się nie zmieniało. Ktokolwiek tam na górze osadzał nad władzą, albo go ignorował albo nie lubił, bo niewiele po tym jak jesień przepadła pod mrozem w progu jaskini medycznej zjawiła się Lato. Jej krok był wolny i ospały, jej oczy zamglone starością i powolnym ślepnięciem, jak to często bywa w jej tym wieku. Delta sam obawiał się tego kroku w jego życiu, momentu w którym jego przeznaczeniem będzie tylko krążyć w kółku, ślepy i bez węchu, z dala od medycyny. Chociaż kto wie, magia w jego krwi ma dziwne działania, podobnie jak i u wielu wilków z magią. Ciekawa to była zależność, że im bliższa magia twoim zmysłom, tym lepiej na starość dany zmysł się trzymał, razem z całością ciała, niż u wilka który magii nigdy nie zaznał.
—Lato… — Delcie wystarczyło jedno spojrzenie na waderę. — Co cię sprowadza? — żeby samemu odpowiedzieć na swoje pytanie.
—Nie wiem. — jej głos był zachrypiały, jej oczy oszklone świeżymi łzami. Ból? Smutek? Kto wie. Delta przyjazną łapą zaprowadził ją na dostępne łóżko, jedno z niewielu już. Wilki z WSJ chętnie korzystały z oferty Sekretarza i gościnności Delty. Chociaż wszyscy doskonale wiedzieli, że nie wolno im naciskać na odcisk starego medyka. Jeden z młodzików, któremu tylko katarek z noska cieknął za dużo powiedział i zbyt obraźliwie i ani z katarem się nie rozstał jak w śniegu na zewnątrz wylądował. Delta może i dwa razy mniejszy od większości wilków, ale w żadnym wypadku nie powinno się go bagatelizować. A obrażać tym bardziej! Lato ułożona na swoim miejscu tylko odetchnęła ciężko, jej łapy zdrętwiałe od mrozu, teraz powoli grzały się w przyjemnym cieple.
—Wyglądasz bardzo marnie. — Delta przysiadł obok niej, jego oczy uważnie obserwując jak jej pierś zadrżała pod nagłym atakiem kaszlu.
—Marnie i boleśnie. Zróbże coś z tym. — wadera mruknęła pod nosem.
—A co boli? —
—Kaszlę jak szalona, łeb mi pęka, żebra bolą jak diabli, do tego wszystkiego nos zatkany a cieknie jak rzeka, wiecznie mi zimno, a i duszno tak że oddechu nie da się wziąć. — poskarżyła się i Delta zmarszczył nos. Duszności, wysoka temperatura na pewno, patrząc na rozszerzone źrenice i ciepło bijące od wadery pomimo zimowego popołudnia. Do tego bóle w klatce piersiowej, nierówne oddechy.
—Pozwól że się przysłucham. Odkrztuszałaś coś przy kaszlu? —
—Tak. — Delta zacmokał słysząc chrapliwy oddech samicy. Niedobrze – pomyślał. Jego łapy powoli przesunęły po jej kręgosłupie w górę, do karku zaciskając się z delikatnością na bokach szyi. Wszystko wskazywało na zapalenie płuc. Poważne zapalenie płuc. Delcie się to nie podobało, bardzo. W tym wieku nawet katarek mógł by być zdradliwym powodem dla śmierci żeby zawitać w progi tego marnego światka jaki sobie stworzyli. Z wielkimi wątpliwościami Delta zabrał się za podawanie leków. Od naparów przeciwgorączkowych po wykrztuśne i maści na stawy.

    Tego samego dnia, pod wieczór do jaskini wszedł Mszczuj. Z ciężkim westchnięciem sam znalazł sobie drogę do pustego łóżka wykładając się na nim z trudem. Delta zerknął jednym okiem w jego kierunku. Basior wyglądał jakby zaraz łapy miały się pod nim zapaść na dobre, a kark ulec ciężarowi głowy. Jednak obowiązki wzywały go ze wszystkich stron i basior musiał zakończyć pracę, którą aktualnie miał na ręku. Wilk z WSJ, Bidegrud leżał przed nim, stan gorączkowy uciekający spod kontroli i przekraczający zdrowe granice rozsądku na jakie natura powinna pozwalać. Jeszcze chwila a ten nieszczęśnik by się mu ugotował. Puchacz cierpliwie pracował razem z Deltą na nim już od 10 minut, stopniowo okładając go śniegiem i obniżając temperaturę. Gdy już się biedak ustabilizował i zmókł od roztapiającego się białego puchu medyk nakrył go kawałkiem skóry i powrócił do Mszczuja, który spoglądał na niego zniecierpliwionym wzrokiem.
—Co boli, przyjacielu?—
—Serce boli. — i u Delty włączyło się czerwone światełko w głowie. Wilk zmarszczył brwi i nachylił się przysłuchując się uważnie. Jego oczy zamknięte i skupione otworzyły się momentalnie. Z rozpędem przypadł do swojej własnej sypialni gdzie w małym schowku trzymali leki, które nie były tak łatwo dostępne. Przebierając przez kartoniki z dziwnymi napisami, w końcu dokopał się do tego czego chciał, ostatnia nadzieja. Kiedy sięga się po leki wyprodukowane przez ludzi wiadomo od razu, że sytuacja nie jest najlepsza dla nikogo. Delta nie cierpiał tego robić. Te leki były tak  nieprzewidywalne, obce i często szkodliwe, ale niekiedy były tez ostatnią deską ratunku. Mała kapsułka siedziała w jego łapie śmiejąc się, kiedy przeźroczysty płyn w środku przelewał się na boki z każdym jego ruchem. Jakby śmieszyła go każda kolejna próba Delty założenia strzykawki. Kiedy w końcu się mu udało chwycił ją z największą delikatnością w pysk i wrócił do starego wilka, który zestresowanym i nieco rozbitym wzrokiem mącił po sali. Delta bez wytłumaczenia czy zawahania zaczął swoją pracę. Kawałkiem ostrego noża ściął furto staruszka zaraz na boku jego szyi, do samej skóry i znalazł żyłę, której szukał. Dokładne wbicie strzykawki i aplikacja leku wymagała od niego zawołania sobie pomocy. Puchacz zestresowany trzymał swoimi niezdarnymi i za dużymi palcami skórę na szyi Mszczuja oczekując dalszych rozkazów. Ale Delta skupiony na tym niezgrabnym narzędziu skupiał się wyłącznie na trafieniu w żyłę. I na szczęście udało mu się już za drugim razem. Niestety ludzie nie pomyśleli że wilki będą używać ich przedmiotów i nie przystosowali ich pod zwierzęta z ograniczoną ilością kciuków. Oczywiście, nie żeby to jakoś znowu im teraz przeszkadzało. Wszystko się dało zrobić nawet z dwiema lewymi łapami. Delta zakleił ranę i jeszcze chwilę z nadzieją słuchał serca Mszczuja. Wszystko zdawało się na chwilę uspokoić aby potem znowu zwolnić i uniesprawnić. Delta mógł tylko ciężko odetchnąć i z żalem zajrzeć na swojego przyjaciela, który pod jego łapami właśnie tracił życie.
–Przyjacielu…— szepnął, jego głos załamując się pod ciężarem pewnej wieści. — Zawał serca… — i tyle wystarczyło żeby Mszczuj zmarszczył nos i z trudem wyszeptał pewną prośbę. I już Puchacz rozpędzał się do wyjścia, jego łapy przedzierając się przez grubą warstwę świeżego śniegu, pędząc na złamanie karku pomimo zimnego powietrza duszącego jego płuca. Delta za to mógł tylko siedzieć przy swoim przyjacielu i ze swoją łapą na karku towarzyszyć mu w tym ciężkim momencie. Co innego Delta mógłby zrobić? Za daleko aby biec po pomoc ludzi , a czy też to odpowiedzialne? Leki, które nie raz zadziałały na ten konkretny problem, a przynajmniej na jego część. Ataki serca to wyjątkowo parszywa przypadłość do wyleczenia, a raczej zatrzymania. Cokolwiek zostanie dokonane zanim zatrzyma się ten atak. Każda konsekwencja pozostaje z wilkiem do końca życia, do końca świata, ciągnąc się jak czarna duszący dym za każdym kolejnym krokiem. Niezatrzymany atak to po prostu oczywista śmierć, a że Delta ma tylko jeden sposób i to z ludzkich leków, które niekoniecznie przeznaczone są dla wilków, to nie ma co sobie nawet obiecywać, że by mu się to udało za każdym razem nieomylnie.
—Czy to znaczy… — Mszczuj w końcu wychrapał smutno, niedokończone zdanie zawisło między nimi niczym gilotyna wisząca nad ich szyjami. Delta tylko odetchnął, odpowiedź jasna i klarowna. Ostrze śmierci zabłyszczało nad nimi aż zbyt widocznie, chociaż może to tylko błysk światła księżyca, które zatańczyło na śniegu, kiedy do środka wpadł Puchacz ze starą Konstancją na plecach. Delta rzucił jej smutne spojrzenie, a one tylko skuliła się przy mężu. Łzy i rozpacz nagle zadusiły całe ciepło jakie biło od skór i ognia w jaskini medycznej.
—Zostawię was sobie. — i Delta odszedł powoli, jego krok wyjątkowo smutny.

    Żal i smutek o poranku były już w każdym krańcu jaskini wdzierając się między kamień i dusząc wszystkie słowa w gardłach. Konstancja trwała u boku swojego męża do ostatniego oddechu, ciężkiego oddechu, który rwał się i pojawiał całą noc. Serce Mszczuja walczyło do ostatka oddechu, jednak wraz z porannym słońcem i ono poddało się. Delta w tym czasie krzątał się przy Lato, jego nos marszcząc się i kręcąc nad jej pogarszającym się stanem. Niewiele pomagał też Bidegrud, który załamywał się co chwilę pod ich łapami. Puchacz płakliwie starał się nadążać nad wszystkim co się tu dzieje, jednak zamieszanie i narastająca liczba problemów mu w tym nie pomagała. Nie pomagało to też Delcie, który co chwilę latał od wilka do wilka.
—Martwy. Zawołać Mino, niech wykopie grób. Pucha… Nie… FREZJA! — Delta już tylko szczekał rozkazy, miał dość tego zamieszania. Frezja, urocza pani psycholog wyściubiła nos zza zasłonki, jej oczy szeroko otwarte. — Frezja. Moja droga. Skocz po Szklankę i Szalkę i po Mino po drodze. I… nie wiem. Nie wiem kogo jeszcze! Idź. Szybko. Żwawo! — pogonił ją. Potrzebował łap do roboty, a te łapy były wszędzie tylko nie tu. Masując szybko i przelotnie swoje skronie ruszył do dalszej pracy.

    Lato się nie polepszało, Bidegrud prawie padał pod  swoją gorączką, koce i skóry na jego ciele, pysk ułożony na śniegu, który Szklanka dzielnie co chwilę dokładała i ścierała roztopione pozostałości białego towarzysza udręki biednego pacjenta. Dodatkowo w łapy Delty trafiła Sahara, jej kości poustawiane w strony, w które nie powinny być ustawione. Ze słów Dante, który ją przyniósł, spadła z klifu przy porannym patrolu, do którego została przyznana. Nie wiadomo czy nie był to jakiś zamach czy tego podobne, jednak to nie miało znaczenia dla Delty. Dla niego liczyło się czy uda mu się nastawić ją tak żeby znowu chodziła. Jakby miał mało problemów w łapach, mało! Ta zima wyjątkowo jak na złość doskwierała mu bardziej niż jakakolwiek inna. Chociaż, jakby cofnąć się myślami do pewnej wojny i okupacji jego miejsca zamieszkania to mogłoby się okazać, że poprzez porównanie ta zima wcale nie była taka zła. A jednak, to była przeszłość. Przeszłość daleka, której winno nie zapomnieć, ale nie rozpominać. Niczym rany zaskrzepłe starą krwią, strupy, blizny, które już spłowiały. Tego się nie rozdrapuje niepotrzebnie, a zwłaszcza nie do marnego porównania.
—Puchacz… Oli, Oliwka… — Delta stanął nad Saharą, jego wzrok pewny i stanowczy. — Przytrzymać ją. Delikatnie, ale mocno! Niech się nie rusza. — po czym wsunął jej między zęby kawałek szmatki, nos zakrywając bardzo silnie pachnącą szmatką, dosłownie na chwilę. Wadera zadrżała, nadal nieprzytomna, jednak teraz nieco bardziej bezruchu. Puchacz i bliźnięta syjamskie przycisnęły ją do posłania, kiedy Delta z wprawą naprawiał jej kolejne złamania i określał stan. Dwie przednie łapy, jedna tylna, trzy złamane żebra z prawej cztery z lewej, rana cięta na boku, nadal krwawiąca. Oznaki walki jasno widoczne na jej biodrach, które wypadły ze swoich miejsc. Łopatka zszargana, kark… niepewny. Delta dwa razy musiał upewnić się, że jej kość ogonowa była w całości. Ilość uszkodzęń na jej ciele była wielka, a każde następne nastawienie coraz boleśniejsze. Sahara wyrwała się z nieprzytomności dwa razy, wpadając w jej objęcia niemal od razu, jej krzyk przeszywając ciszę jaskini medycznej. Dante spoglądał na nią smutnym wzrokiem, łzy zbierając się w kącikach, żal w sercu. Zdawało się że tak właśnie zakończyła się młoda miłość. Chociaż czy zakończyła się? Delta nie miał jeszcze pewności. Nie wyglądało to kolorowo, w żadnym wypadku. Wadera była w stanie… pod znakiem zapytania. Delta nie był pewien co dokładnie w jej środku się działo. Słuchanie jej oddechu wskazywało na niewielkie uszkodzenia w środku ciała, jednak nie wszystko dało się tak łatwo usłyszeć. Resztki jego magii co prawda pozwalały mu jeszcze na lepsze diagnozowanie tego co lubiło chować się przed wzrokiem i słuchem. Jednak nic nie wykrywał.
—Nie ma co płakać. — Delta wyszeptał , jakby sam do siebie. — Jeszcze nie ma co płakać.— nad własnym losem oczywiście. To nad sobą na razie miał ochotę załkać, jak szczenię. Frustracja na sytuację rosła w nim z każdą sekundą. Ledwie o poranku stracił przyjaciela. Za nim gdzieś umierał młodzik, położony gorączką tak parszywą, że Delta miał ochotę załamać nad nim łapy i tylko się modlić. Do tego Lato, ta parszywa Lato, która tak zaszła mu za skórę za czasów wojennych, sama nie radziła sobie najlepiej ze swoim zapaleniem płuc. Prawda, jej wiek już robił swoje, ale to nie znaczyło że pierwsza lepsza choroba ma cię zdmuchnąć do  grobu.
—Jeszcze nie? Nie płakać?— Głos Dante był ochrypły i pełen nadziei.
—Nad nią, jeszcze nie. Nad innymi…— Delta zerknął na Bidegruda, jego wzrok wyjątkowo ponury.
—Rozumiem. Ja… Cieszę się. I nie…— Dante zamieszał się w swoich słowach, jego pysk krzywiąc się w grymasie niepewności. Delta tylko zatrzepał uszami, jego oczy momentalnie wbijając się w następną osobę, która wkroczyła przez wejście. Noai’de stał tam chwilę, nieruchomy jak skała po czym podszedł bliżej i przysiadł przy Dante bez słowa. Medyk nie przepadał za tym basiorem. Samiec za dużo babrał się w czarnej magii i nieprzewidywalnych zaklęciach, ale przynajmniej nie machał ozorem jak niektórzy goście tego przybytku. Z nieufnością i ostrożnością Delta zabrał się za opatrywanie ran Sahary, jego skupienie ograniczając się do okazjonalnego zerknięcia na Bidegruda i wsłuchanie się w kaszel Lato, który pogorszał się z każdą godziną bez względu na leki jej podane. Kiwając głową basior załatał młodą szeregową jak tylko mógł, jego nieprzychylne spojrzenie od razu też uciszyło Ry, który wpadł niewiele przed skończoną pracą. Wilk musiał poczekać. I czekał. Z jakiegoś powodu humor Delty dało się wręcz wyczuć w powietrzu. Czy to jego oczy? Czy może skrzywiony pysk? Może po prostu wszyscy już znali go na tyle dobrze żeby nie mówić nieproszeni, a może po prostu sytuacja była tak zła że widoczna gołym okiem zamykała słowa w gardle zanim zdążyły odbić się od ścian jaskini.
—Co cię sprowadza? — Delta w końcu zagadnął do niego, nakładając kolejną porcję leków do prowizorycznej strzykawki do karmienia do gardła. Zrobiona była z drewna przez Bleu. Mała wyskrobana rurka zakończona zwężeniem do której wsuwało się kawałek jej wnętrza aby przepchnąć lekarstwo. Delta sprawnym ruchem wsadził urządzenie do gardła Bidegruda i podał mu potrzebne płyny. W ten sposób też go karmili i nawadniali od jakiegoś czasu. Odkąd się tego dorobił znacznie prościej było utrzymać przy życiu wilki, które padły niefortunnym szponom nieprzytomności. Naprawdę zacne caceńko. I to do tego proste w wykonaniu gdyż Delta miał ich całkiem sporo, w razie gdyby jakieś miały być zepsute, uszkodzone lub używane tylko i wyłącznie w jednym celu
—Co do Sahary…—
—Atak. Na jej ciele są widoczne ślady walki o życie zanim została zrzucona. Wilk. Większy od niej. Jej biodra zostały wypchnięte z miejsca, na jej podbrzuszu widać gdzie zatrzymały się pazury napastnika. Tak w ogóle… Ry… Co ty tu robisz?—
—Je wiem… Wiem już na emeryturze jestem z Florcią. Ale Espoir zajmuje się czymś innym, więc Agrest ubłagał mnie o pomoc przy tej sprawie. Zresztą, czasem i na emeryturze nudno.—
—To prawda. Samemu nie marzy mi się jeszcze o tym losie. Mam nadzieję, że coś ci z tego wyjdzie.—
—Też mam taką nadzieję. — Ry odetchnął ciężko, jego oczy spoglądając jeszcze raz na leżącą na posłaniu Saharę, jej oczy zamknięte, pierś unoszącą się w nierównych obolałych oddechach.

    Sytuacja zdawała się polepszyć w nocy. Bidegrud stracił trochę gorączki, Lato w końcu usnęła, a Sahara otworzyła na chwilę ocz i coś zjadła. Wszystko pięknie ładnie. Można było posiedzieć na skraju wejścia do jaskini i spojrzeć w daleki las z myślą, jak długo to jeszcze potrwa? Ta cisza i spokój? Jaka burza na nich czeka i ile łap jeszcze więcej Delcie będzie potrzeba.  Chociaż czy to miało znaczenie. Medyk czasem patrzył w niebo i miał wrażenie, że jest w nich już zapisany los każdego, kto kroczył po tym świecie. W końcu jak inaczej wytłumaczyć sobie ten gorzki zawód kiedy traci się w łapach kogoś o kogo życie walczyło się całym sobą. Prościej jest zrzucić winę na coś poza swoim wpływem, niż szukać błędów w swojej moralności i wilczości. W końcu łapy Delta nie Bóg, swoje za skórą miał i swoje błędy na starych łapach popełniał. Ale kto by go winił? Kto by winił medyka, który tak wiele już robi dla wszystkich wokół? Nikt do tej pory niczego mu nie zarzucił. Jeszcze? A może po prostu Delta zbyt wiele wiedział i umiał żeby go rzucić ze stanowiska? Kto go zastąpi kiedy jego życie dojdzie do momentu, w którym będzie musiał odstawić swoje działanie medyczne. To będzie smutny i ciężki czas, chociaż kto wie. Może do ustanej śmierci będzie w grzebał w krwi innych i bawił się w boga przed jego oczami. Śmiał się śmierci w twarz. Przecież od tak dawna to robi!

    Wykrakane zostało głównie przez Puchacza to co nadeszło prawie o poranku. Biedak jak wstał to odetchnął ciężko i podziękował na głos hukowi za ten spokój. I oczywiście gromem by go Delta chciał cisnąc, ale akurat Lato rzuciła się do takiego kaszlu że Delta miał wrażenie że wdechu powrotem porządnego nie weźmie. I bardzo się nie mylił. Jej oddechy stały się sporadyczne i rozbite, jakby ostatnie. Delta zebrał leki jakie mu były potrzebne i podawał je kolejno waderze, ale zdawało mu się że na marne. Chociaż czy nie wszystko będzie wydawać na marne, skoro humory i morale spadły pod łapy i wdeptały się w ciepłe futra. Więc Delta próbował. Próbował jak mógł pozbierać swoje myśli i działania, chociaż nawet rozproszone oko medyka wiedziało, że Lato zwyczajnie się dusi. Nieprzyjemna to śmierć i czasem Delcie na myśl przychodziło żeby po prostu takiego duszącego się trzasnąć w łeb ażeby nie czuł za wiele. W końcu dwie najgorsze śmierci to utonąć i spłonąć. A duszenie się niewiele się różniło od wody. Kiedy twoje płuca i mózg tak desperacko szukają powietrza a to jest ci odmawiane. Ciało szaleje. Porównywalnie parszywa śmierć. Zgadywać by tylko można czy woda nie jest gorszym skazaniem, kiedy wżyna ci się ściany całego ciała i rozpiera je nieznośnie próbując poprzez skórę dołączyć się do reszty kropelek wokoło. Ale brak powietrza zadusza życie nie ważne w jaki sposób, zawsze jest bolesne, zwłaszcza kiedy umiera się w świadomości. Lato spojrzała na niego, jej oczy zamglone, ale jeszcze widzące, łzy polewając się po jej policzkach i znikając w sierści. Kropla krwi z jej nosa wyciekła w pogoni za resztą cieczy jakie uciekały z jej ciała. Oddech nie wracał do niej, jedynie uciekał, płuca nie chcąc przyjąć następnego pokładu pracy lub po prostu nie mając miejsca pośród szlamu jaki się wlewał do nich z oskrzeli. Gorąco uderzyło w Deltę jak w końcu zdał sobie sprawę, że Lato nie da się uratować. Jej oczy jeszcze wodziły za nim jak stanął przed nią i jeszcze ostatkiem nadziei wsunął długą metalową rurkę w jej gardło. Kaszel nie pomagał, uciekające łzy i ciągłe zaciskanie mięśni także. I wyjmując ją, pełną krwi i żółtej wydzieliny mógł tylko pochwycić jej pysk w łapy i wymówić niemą modlitwę do czegokolwiek co czuwało nad nimi wszystkimi. Gwiazdy? Huk? Bóg? Ludzki czy wilczy? A może legendy? Może to sama śmierć wisi nad nimi i boguje ze swojego tronu z czaszek i dusz. A może po prostu nic poza ciemnością wszechobecną nie ma po przejściu na tamtą stronę. A może… może, i to taka miła myśl, że wszyscy mają swoje niebo i każdy dostanie to czego jego serce i dusza pragną w odpoczynku wiecznym.
—Już Lato, już dobrze. Umieraj szybciej, niechaj ci cierpienia ulży.— szepnął nad nią posyłając ciarki wzdłuż kręgosłupa Puchacza, który biedny założył łapy na pysk jakby nigdy śmierci nie widział. Delta może nie powinien być zaskoczony. On sam śmierci się naoglądał. W każdej porze roku odkąd w jaskini medycznej łapę postawił, ktoś umierał. Dzieci, dorośli, starzy. Matka natura nie darowała nikomu i nad nikim łez nie pocierała. „Przeżyją najsilniejsi” i tak też było, bo kto chorobie uległ ten i jej polec może.
—Parszywa to śmierć. — rzekł jeszcze im bardziej ciało Lato w jego łapach robiło się ciężkie i nieruchome, resztki śliny i krwi z pyska brudząc jego furto. A jednak ją trzymał do końca. Do końca jak należało, aby samemu nie umierać. Bo samemu to smutna śmierć kiedy w to choroba na drugi kraniec tęczy cię przeprowadza. Co innego umierać samemu w spokoju duszy i zdrowiu ciała, wpatrzony w księżyc lub ogarnięty młodzieńczym światłem słońca, kontemplując to co za sobą pozostawia się w dalszej samotności. Tutaj, w jaskini medycznej nic takiego nadejść by nie mogło. U twego boku inny pacjent, u pyska medyk, więc może i nie żal umierać. Chociaż komu o tym decydować jak nie temu kto trafi dech. Łapy lato osunęły się beztrosko na posłanie, oczy przymknęły, całkowicie zamglone śmiercią. Jej mięśnie jeszcze ukrwione drgały w ostatnich spazmach życia, kiedy serce jeszcze nie gotowe tak desperacko próbowało pchać krew przez ciało. Tą samą krew, która już niewiele poza samą sobą mogła przenieść, a i powoli zatrzymywała się na sobie aby torować dalszą drogę. I tak, minuta po minucie Lato opadła z sił na dobre, jej dusza znikając z tego świata lub pozostając przy nim na wieki. Kto ich tam wie. Delta odetchnął układając jej pysk delikatnie na posłaniu i przymykając oczy. Puchacz obok niego wstał i wyszedł do wejścia u którego brzegu siedział Mino, jego ślepe oczy zamknięte i spokojne.

    Satomi wstąpił w progi jaskini medycznej z krwotokiem z nosa. Niby nic wielkiego, ale jednak po coś się zjawił. Od czasu śmierci Lato na chwilę wszystko zamilkło, cisza przed burzą jak to mówią. I Delta czuł to w kościach. A może to było po prostu zmęczenie? W końcu Bidegrud nie dawał mu zbyt wiele odsapnięcia od ciężkich stanów chorobowych nad którymi musi pracować. Biedak staczał się i wracał do siebie naprzemiennie. A do tego podrzucili Delcie jego młodszego brata, który wcale nie był w lepszym stanie. Oboje cierpieli na bardzo wysoką gorączkę, duszności i do tego wszystkiego ich krew przelewała się przez łapy jak woda.
—Co cię sprowadza? — Delta zagadnął, jego łapy uklepując poszuka ze śniegu pod pyskiem Jereguda., młodzik ledwie 5 lat, a już staczał walkę ze śmiercią.
—Krwotok. Zaczął się… Dwa dni temu. Z nosa, trochę z pyska. — Satomi wymruczał, jego wzrok chłodny i niejasny jak zawsze. Widocznie czuł się niezbyt dobrze.
—Krwotok z nosa może nie mieć problemu żeby dostać się do pyska. Jak dużo ciekło z tego pyska?—
—Trochę. Ciężko określić. —
—Dobra. Usiądź sobie gdzieś, zaraz na ciebie zerknę i ocenię czy w ogóle musisz tutaj zostać.  — odesłał go łapą poprawiając jeszcze biednego Jareguda i sprawdzając jego temperaturę. Zanim przeszedł do Satomiego musiał zaaplikować kolejną dawkę leków Saharze. Wadera nadal nie wróciła do siebie, jej stan podejrzenie nie poprawiając się. Nie pogarszał się, ale też się nie poprawiał. Delcie się to nie podobało. Bardzo nie podobało. Ale też nie mógł nic zrobić. Sahara musiała sama przejść przez swoją chorobę i pełne wygojenie się połamanych kości. Medyk za to mógł tylko kręcić głową i cmokać nieprzychylnie na samą sytuację.
—To opowiadaj. Czy coś jeszcze boli?— Delta w końcu i dotarł do Satomiego, który w ciszy i spokoju czekał niedaleko wejścia.
—Tak. Może odrobinę gardło od tego ciągłego krwawienia. — Delta pokiwał głową, jego oczy uważnie lustrując każdy kawałek ciała starego wilka. Wkrótce tez i łapy podążały po mięśniach i starych stawach, próbując nie przesuwać ich w razie bólu i dyskomfortu, ale jednocześnie szukając powodów. No cóż. Delta i ów powód znalazł dość szybko. Niby mała wypustka na potylicy, ale jednak wyraźnie wskazywała na coś niepokojącego.
—Wiele ci powiedzieć nie mogę. Mogę podejrzewać raka, mogę podejrzewać narośle czy guza. W każdym razie z łatwością mogę to przypisać do tego krwawiącego nosa. Pasuje do miejsca. Pasuje do stanu i gęstości krwi. Częsty objaw zapalenia opon mózgowych czy właśnie jakiegoś parszywego raka. Obolały jak wstajesz?—
—Czy na starość każdy nie jest obolały?—
—Osowiały? Ospały? — kiwnął głową. — Widzisz czasem podwójnie? Widzisz. Okej. Co z dusznościami? Po biegach. Czemu ty jeszcze biegasz powiedz mi? Albo wiesz co… lepiej mi nie mów. Wystarczająco mi ciśnienie wszyscy wokół podnoszą.— Delta jeszcze chwilę się nad nim pochylał i badał. Zajęło mu to dłużej niż przypuszczał.
—Jest bardzo nie tak? —
—Jest bardzo nie tak. Nie będę cię oszukiwał. To najprawdopodobniej rzeczywiście rak i w tym stadium nawet ja nic mu nie zrobię. Jakby też był w innym miejscu to może bym odważył się cię rozciąć i się go pozbyć, ale… nie na głowie. Zabiłbym cię, chociaż może szybciej i bezboleśniej niż to cię zbije. —
—Ciekawe czy zdąży. Moje lata się kończą. — Satomi zaśmiał się ponuro je go oczy wbite przed siebie.
—Żadne z nas już młódki. —
—Żadne. Chociaż ciebie to śmierć jeszcze omija. — Satomi odetchnął ciężko i smutno zarazem. Zdawało się, że czasem nawet i nieśmiertelnym życie jedno lub kolejne było bliskie.
—Nie łapie się, bo mnie lubi za bardzo. — Delta zażartował sobie pod nosem, jego łapy opadając na ciepłe skóry. — W każdym razie. Jeśli ci się pogorszy, miejsca dla ciebie tutaj zawsze się znajdzie. Zawsze. — podkreślił, a starszy basior jedynie przytaknął mu w milczeniu. I tak rozeszli się, ciemne chmury diagnozy zbierając się nad ich głowami.

    Śnieg szumiał i bił na zewnątrz, jego siła rzucając drzewami na boki. Wiatr wył i poruszał każdym ogniskiem. W jaskini  było w miarę ciepło chociaż zimno wdzierało się do środka uporczywie i bardzo chętnie. Żywopłot, zielony i utrzymywany w takim stanie pomimo zimy zrobił się z wrażenia nieco niebieski, jakby zaraz miał zamarznąć na kość. Delta rzucił tylko jedno spojrzenie na zewnątrz i odetchnął. Satomi leżał na posłaniu niedaleko, zmożony zaskakująco szybko postępującą chorobą, leki przeciwbólowe w jego systemie nieco tylko redukując cierpienie. Sahara sapała gdzieś w tle, jej sen niespokojny i coraz bardziej burzliwy, a jej stan gorszy z dnia na dzień. Bidegrud staczał się z każdą minutą i Szklanka pochylała się nad nim i robiła co tylko mogła z ogładami  jakie miała, Młodszy brat nieszczęśnika leżał martwy , przykryty jedynie białą płachtą, a Mino spoglądał na niego z niepokojem. Delta mógł tylko zawarczeć pod nosem, ściągnąć brwi i na kartce papieru, wielkimi niezgrabnymi literami zapisać : Zima krwawej rzezi. Ofiary: Lato – zapalenie płuc, Mszczuj – zwał serca, Jaregud – nieznana choroba niezakaźna. Po czym podnieść wzrok i zmierzyć resztę pacjentów  z niesmakiem w ustach. Co jeszcze pójdzie nie tak? Delta znał odpowiedź na to pytanie zbyt dobrze. WSZYSTKO.

    Zaskakująco ledwie tego wieczoru stan Sahary pogorszył się ponownie. Krew wylewała się z jej nosa, oddech zamierał w piersi, ale jednocześnie Delta nie mógł namierzyć konkretnego powodu tego pogarszania się. Nie pomagało też, że Dante, ten wiecznie zrównoważony szeregowiec wył ciągle jakieś pytania obok jej posłania. Delta uciszał go już wielokrotnie, jego zęby czasem kłapiąc na nieszczęśnika, myśli zbyt rozbiegane żeby dbać o to jak traktuje innych. Najważniejsze było dopilnować aby Sahara nie wykrwawiła się orz znaleźć element problemowy w tym całym naturalnym i pięknym mechanizmie.
—Jak nie zamkniesz mordy i nie dasz mi się skupić to gówno z tego będzie! — w końcu żachnął się na Dante, a ten tylko spuścił swoje uszy płasko do szyi, oczy pełne smutku i przerażenia. Delta nie maił czasu zbyt długo się temu wszystkiemu przyglądać, pod jego łapami Sahara drgała niespokojnie, jej ciało męczone dreszczami. Delta ponownie powąchał, posłuchał, ale nic… kompletnie nic. Jej serce biło jak należy, oddech, może trochę nierówny, ale jednak miarowy i pełny. Więc czemu z jej pyska z nagłym kaszlem wylatywała krew. Delta z wrażenia zarzucił łapami ponad głowę jego starania uciekając bez żadnego skutku. A jednak samiec nie chciał się poddawać. Nie mógł. Nie chciał, prawda? Może i chciał. Czasem chciał, ale potem sobie przypominał że te wili polegają na nim żeby przeżyć. Żeby czuć się dobrze. Łapy Delty nacisnęły ponownie na klatkę piersiową Sahary, jego starania na marne. Wadera charczała i prychała, płuca ubiegając się o powietrze.
—CHOLERA JASNA.— Delta przeklął, ściereczka której używał do wycierania kropelek krwi z miejsc, które potrzebował czyste wylądowała po drugiej stronie jaskini z nieprzyjemnym plaskiem. Dante i Szalka, którzy byli najbliżej podskoczyli z wrażenia. Wszyscy bowiem wiedzą, że wściekły Delta to niebezpieczny Delta i lepiej nie wchodzić mu pod łapy. Samiec zamachnął się łapą na powietrze i ponownie wrócił do prób ustalenia co zrobić z Saharą. Płuca, okej. Serce, okej. Chociaż oba coraz nabywały coraz to większe trudności do funkcjonowania. A jednak nic konkretnego Delta ani nie słyszał ani nie czuł. Jego moce, marne i może nieco zapomniane przez niego w czasach kiedy skupił się na leczeniu naturalnym, też nic nie wykrywały. Zepsuły się? Niemożliwe. Jeszcze przed paroma minutami, zanim Sahara zaczęła się staczać, Delta tą samą mocą znalazł wrzód na żołądku. Więc co było nie tak!? W żołądku Sahary nic nie było! Na jelitach nic! Delta sprawdził nawet kręgosłup i już kompletnie nie wiedział co ma zrobić z tą nieszczęsną waderą. Jej krew ulatywała, pomimo braku ran. W końcu Delta przysiadł sobie. Jego oczy ciemne, zamyślone. Jeśli to nie było nic naturalnego, nic co mógłby znaleźć, czy możliwe było aby to był powód zupełnie poza jego rozumieniem. Czy to możliwe, że Sahara umierała na chorobę spowodowaną niczym innym jak magią? Tym co czyniło wilki w watasze Srebrnego Chabra i nie tylko, wyjątkowymi, teraz przeżera się przez Saharę jak pasożyt. Czyja magia? Jaka magia?
—Zawołajcie… Em… — kogo? Właśnie. Kogo? Kto się na tym zna na tyle żeby wiedzieć co się tu dzieje? Prawie każdy w watasze miał jakąś moc. Ale kto by wiedział i rozpoznał tą konkretną, która wżerała się w ciało wadery jak parszywa choroba. Decyzja. Decyzja. Decyzja. Kolejna. Następna. Jak chmura duszącego dymu wdziera się w płuca i zasnuwa myśli. Decyzja. Właściwie o życie. I to nie jego. Decyzje. Jak zawsze. Jak zawsze wszystko na ramieniu Delty. Te same decyzje, które zabiły i ocaliły tyle wilków w jego łapach. Te same, które zakopały Kawkę w grobie. Może ktoś miałby mu to wtedy za złe, ale Delta wiedział dobrze, nawet teraz po tym czasie, że nawet jakby nie wybrał dzieci, Kawka miała marne szanse na przeżycie. A teraz. Sahara, jej zamknięte oczy, spokojne tylko pozornie, ciało drgające pod napięciem mięśni, liczyła na niego.
Rubid. Rubid rozpoznaje moce innych wilków. Ale czy rozpozna moc, która była użyta? Czy on nie rozpoznaje tylko tego co w wilku płynie z jego własnej zrodzonej natury? Cóż.
Nymeria? Samica alfa wiele wie. Jednak czy wie na tyle o samej magii aby rozwiedzieć się co dzieje się z nieszczęśniczką pod jego łapami? Czy to nie będzie tylko stracony trop w złudnej nadziei.
Oxide mogłaby być tropem, który gdzieś mógłby ich zaprowadzić. Wadera i jej umiejętności manipulacji umysłem mogły zdziałać… coś. Chociaż jak wiele jest w stanie uzyskać jeśli umysł Sahary jest niczym jak samotną pustynią bez wody jak bez myśli.
Agresta nie ma się co nawet pytać. Nawet pomimo wieku i wiedzy, sam wilk pewnie niewiele wie o magii i jej nieprzewidywalności. Chociaż to wie chyba każdy wilk. To co brane jest za pewne – magia we krwi – tak szybko obraca się w niewiadomą kiedy wszystko w starzejącym się ciele zmienia się na gorsze lub lepsze. Coś się traci, coś zdobywa. A magia pomimo że obecna z całą pewnością nie zawsze może być przewidywalną siłą. Kiedyś zgubi ten lud, który podąża za nią jak ślepcy – biorąc ją za gwarantowaną.
Delta spojrzał na Saharę, jej ciało słabe, łapy opadające w milczeniu na posłanie, bok poruszający się nierówno i z trudnością.
—Poślij po… Rubida i Nymerię. Na wczoraj! — wyszczekał wysyłając dwójkę swoich dzielnych pomocników. I potem mógł tylko czekać, a wiec zajął się innymi nieszczęśnikami.

    —Satomi.— jego głos był cichy, jakby atmosfera śmierci już wysiała nad nimi wszystkimi.
—Niezłe zamieszanie. — wilk podniósł na niego głowę. Jego oczy były zmęczone i targane bólem, który przebijał się przez jego ciało silniej i uporczywiej z każdym dniem.
—Zamieszanie zamieszaniem, ale twoje leki. — Delta przesunął mu pod nos miseczkę ze śmierdzącym naparem. Stary wilk ściągnął brwi, zwątpienie zawisło na jego pysku jak zwiastun złej myśli w głowie.
—Nie sądzę, że… potrzebuję ich już na ten moment. —
—Satomi… — Delta podirytowany zerknął na niego spode łba.
—Mówię serio. Już… dość. Biorę te leki i boli. Nie biorę to boli. Co za różnica. Podaj je komuś innemu, a ja sobie w spokoju umrę w bólu, jak matka natura mi przeznaczyła. —
—Cóż. Nie mam czasu się kłócić. Tu masz leki. Weźmiesz jak będziesz chciał.—

    Nymeria nie pomogła za wiele. Prawda, jej wiedza przekraczała tą Delty, jednak nie pozwalała na dokładną identyfikację problemu. Potwierdziła jedyni , że to magia. Bardzo parszywa na to wszystko. Bardzo… To wzbudzało wielki niepokój w Delcie. Co jeśli to się rozniesie? Jeśli ktoś żeruje na nieszczęśnikach pod jego opieką aby zyskiwać dusze lub inne magie na swoją własną korzyść?
—Nie sądzę jednak, że jest to zaraźliwe. Ale tak, niepokojące.— Nymeria przyznała rację jego zmęczonym oczom zadającym jej nieme pytanie. Delta odetchnął ciężko.— Nie jestem w stanie jednak nic zrobić. —
—Ja też nie… I to mnie martwi. — medyk spojrzał na waderę. Tą nieszczęśniczkę, która właśnie po raz kolejny dusiła się we własnej krwi płynącej przez jej gardło. Delta odetchnął. Dodałby więcej rurek, oczyścił jej płuca, ale na co? Wadera straciła już za dużo krwi i już tylko resztki jej życia uciekały w parszywy sposób. Tonąć. Jak to jest jednak utonąć? Kiedy woda naciska na klatkę piersiową i łamie żebra próbując wedrzeć się ze wszystkich stron  do płuc. Ale jak to jest tonąć we własnej krwi? Delta nie wiedział. Martwi w końcu nie przemawiają o tym, a topielców na dnie rzeki, spopielonych i zgolonych przez szorstkie fale, ciężko znaleźć. Woda daje życie i je zabiera z wielką radością.
—Musisz jej pomóc! — Dante załkał nad jej ciałem. Jego oczy wbijały się w Deltę, który tylko poprawił ogon na swoich łapach i odetchnął. —Musisz!—
—Nic nie muszę Dante. — Delta odparł chłodno, jego oddech wirując w powietrzu, ledwo widoczny pomimo wszechobecnego chłodu. — Ona już przepadła… Straciła za dużo krwi. Jestem medykiem, nie bogiem. Nie umiem czynić cudów. — wzrok jaki rzuciła mu Nymeria mógłby wzbudzać wątpliwości prawdziwości jego słow. Jednak Delta to był żaden bóg ani bożek. Wilki patrzyły na niego jak na cudotwórcę, kiedy kolejne wilki wracały do zdrowia, a ten niewielki i uparty wilk był niczym innym jak właśnie wilkiem. Tak samo wadliwym i kruchym jak cała reszta. Może tylko bardziej zapartym w swojej własnej głowie, żeby bez mrugnięcia okiem patrzeć jak wilki umierają i rodzą się. Przychodzą i odchodzą, jego przyjaciele. Bez łzy w jego dwukolorowych oczach.
—Nie…— Dante szepnął, jego głos złamany zbierającym się krzykiem.
—Pożegnaj się. Popłacz i pomóż Mino ją pogrzebać. FREZJA! — Delta wstał, a Nymeria mogła tylko podążyć za nim wzrokiem zanim sama udała się w jego ślady wychodząc z jaskini medycznej. Jej córka zastępując jej miejsce i zapisując skrupulatnie miejsce i datę śmierci w dziennikach jaskini medycznej, które teraz zamknięte były w twardych drewnianych oprawach. Piękna zasługa Bleu, która tylko okalała piękne pismo Frezji i uprzednie bazgroły Delty, które niby winne być słowami. A słowa nie były w stanie ująć jak sfrustrowany i zły Delta był na tą całą sytuację. Bezsilny, kiedy śmierć zabiera ci życie jeszcze młode prosto z łap. Bez uzasadnienia. W mękach. Cóż. Można było teraz tylko odetchnąć i nabrać w płuca powietrza pełnego zapachu krwi i iść dalej. Świat nie staje  w miejscu dla miłości ani dla śmierci. Żyć dalej. Żyć…

    Życie było takie kruche. Delcie przypominało o tym każde uderzenie serca odkąd tylko się urodził. Stracił rodzinę, przyjaciół, przeszedł pieszo pół tego świata, a śmierć zaraz za nim, krok za krokiem. Kiedy był młodszy i może nieco bardziej naiwny obiecał sobie, że nigdy już nie będzie patrzeć jak jego przyjaciele umierają i cierpią, a jednak… A jednak był tutaj. W jaskini, która przynosiła więcej nieszczęścia niż całe jego życie przed WSC, ciągle. Zaczął od uczenia… skończył, jak? Mityczny cudotwórca, który zawodzi oczekiwania kiedy wilkom przychodzi łkać nad ciałami swoich bliskich. Bezduszny i nieugięty, kiedy musi na głos ogłosić śmierć tych, których szanował i kochał, po swojemu. Kiedy jego uśmiechy, pocieszenie były niczym więcej jak tylko pustym głosem odbijającym się od zimnych ścian.
—Zapisz… Martwy. Zapaść płuc, zatrzymanie serca. — Delta przedyktował te właśnie zimne słowa, które Frezja przelała na kartkę, jej wzrok smutny i żałosny. Niegodny medyka. Ale ona nie była medykiem. Jak Delta mógłby trzymać kogoś tak delikatnego jak ona do standardów, które biły w jego sercu tej zimy? Tej krwawej zimy. Matka Biedegruda załkała nad jego ciałem, Mino stojąc całkiem niedaleko.
Delta odszedł od tej sytuacji żeby zająć się kolejnym pacjentem. Ufał swoim pomocnikom. Bez nich… wszystko posypałoby się tylko gorzej.  Gdyby Delta był sam… Ale nie był. I dobrze. Miał pomoc. Ta zima i tak już była jednym wielkim nieszczęściem.
Nieszczęściem, które przylgnęło do ścian jaskini medycznej niosąc ze sobą tylko szloch złamanych serc.
—Za mną nie będzie miał kto płakać. — Satomi zaśmiał się do niego ponuro. Jego łapy były coraz słabsze, już ledwo unosząc się do pyska aby przetrzeć zadrwione oczy.
— Zdziwiłbyś się. — Delta rzucił mu jedynie szybkie spojrzenie.
—Kto? Ty? —
—Ja? — tym razem medyk zaśmiał się szczerze i od serca. — Moje łzy dawno już przepadły. Mam wrażenie że wyschły. — przyznał. — Wyschły razem z cierpieniem. Oh.. Nieszczęsny ja. —
—Za tobą to będzie łkać cała wataha jak nie dwie. — Satomi dodał z uśmiechem. Chwila ciszy i pogodnego spokoju nastała pomiędzy nimi. Rzadka chwila ostatnimi czasy. Bardzo rzadka. Smutne to było jak rzadko w ciągu tej zimy spokój wdzierał się w swobodę z jaką śmierć bawiła się w ich umysłach. Świadoma i spokojna w głowie Delty, zaakceptowana w jego pracy i życiu, acz tak obca tym, którzy nie obcują z nią na co dzień.
—Jak nie trzy i całe niebo. Ale mi nigdzie nie spieszno jeszcze. Jeszcze muszę znaleźć dla siebie następcę… Zostawić was samych to myślę że szybko bym z grobu wstał . — zaśmiał się ponuro. Znaleźć kogoś na swojego następcę. Brzmi to prawie jak w jakimś królestwie, w hierarchii. Musi znaleźć syna aby oddać mu ląd. A jednak wiedza więcej warta niż jakikolwiek skrawek ziemi, trzymana jak największy skarb często pod kluczem. I tą wiedzę Delta musiał podać dalej. Zadbać o tych których kochał nawet kiedy jego ciało będzie ropnieć i rozkładać się pod ziemią.
—Nic tylko ci aureolkę nad głową postawić…—
—Już mnie do grobu wysyłasz? — Delta rzucił mu rozbawione spojrzenie.
—Nie śmiałbym. — Satomi zaśmiał się ponuro, spokój pryskając kiedy kaszel zabrał powietrze z jego płuc.
—Pij… — Delta podsunął mu swoją łapą napar. Kolejny napar, który miał mu ulżyć w stresie i cierpieniu, a jednak wiele nie dawał. Acz Satomi przyjął go z nieodczytywanym wyrazem pyska. Czy to była ulga czy już oczekiwanie? Wypił. Zakasłał. Dwie krople krwi ozdobiły jego białe futro na łapach. Oboje spojrzeli na nie ponuro. Dwie czerwone kropelki, dwa zabójcze ślady słabości i rany. Dwa ugryzienia śmierci.
— Zapowiada się że cię nie przeżyję. — Satomi oblizał łapę.
— Zdziwiłbyś się. Czasami życie zaskakuje nas na każdym kroku. — Delta uśmiechnął się do niego, bez żadnej radości ukrytej za jego oczami.

    —Delta?! — do jaskini medycznej wkroczyła żwawo Espoir. Jej białe futro zlewało się na tle zimowego poranka. Jej pysk otworzył się i zamknął, kiedy nabierała do zmachanych płuc ciepłego powietrza jaskini.
—Tu jestem. — Delta odłożył swoją robotę. Parę dni spokoju, może nawet już parę tygodni. Jednak nadal na łapach byłby w stanie zliczyć te wszystkie dni, które mógłby uznać za udane. Czy cokolwiek w tej jaskini właściwie może się udać?  — Coś wam potrzeba?—
—Potrzeba. — przyznała śledcza, błękit jej oczu zmęczony i zmartwiony. — Mamy martwego wilka na naszych łapach. Trzeba go określić zmarłym i nie wiem. Powiedzieć nam jak umarł? — wadera zmieszała się, a Delta odetchnął ciężko, ale ruszył. Jego łapy nie przebijały się już przez grube warstwy białego puchu. Zima dosięgała swojego szczytu i potem już tylko roztopy będę widziane w jej przyszłości. Jednak do tego jeszcze kawałek. Na ten moment medyk mógł z łatwością biec po twardym śniegu jak po wiosennej trawie. Espoir za to musiała przebijać się przez śnieg, kiedy ten zapadał się pod jej łapami. Szli tak kawałek, dopóki las nie ustąpił polanie. Polanie, która należała niegdyś do Lato, zanim ta zmieniła zawód na zielarza, z wielką przyjemnością. Teraz to miejsce zajmowane było przez Noai’de, pustelnika, który zmienił prace w mordercę. Jednak chyba nie na długo. Jego wielkie ciało, dwa razy masywniejsze od Delty, leżało na chłodnej kołdrze świata, jego krew wlewając się w biały puch i brudząc go posmakiem śmierci.
— Ah… — Basior zatrzymał się przed kolosem, którego pelerynka z sarniej skóry opadła na ziemię w bezruchu. Jego stara rana zaglądała na niego. Spalona, różowa skóra marszczyła się i błyszczała w świeżej dawce krwi jaka spływała po niej w dróżkach. Rany kłute zdobiły nierówno opadające boki basiora, którego oczy już dawno straciły jakąkolwiek dozę świadomości.
—Toż to jeszcze żywe. — Delta odetchnął ciężko, jego łapy okrążając ciężkie ciało, którego łapa poruszyła się niespokojnie. — Przynajmniej w ciele. — mruknął podnosząc powiekę wilka. Oko nie ruszyło się w żadnym kierunku, nadal opadnięte w kierunku wnętrza ciała, ich białka skalane krwią.
—Żywe? — Espoir odetchnęła, jej łapy zapisując coś na wolnej kartce u jej boku, jej słowa bardziej jak niezgrabne obrazki, niż czytelny tekst. Delta nie był lepszy w czytelności swojego bazgrania, więc nie zwrócił na nią większej uwagi.
—żywe. Nie długo. Hymm… — Delta wspiął się na tylne łapy aby obejrzeć dokładniej rany kłute na ciele basiora przed nim. Jego ciało przechyliło się na słabszej łapie, widok na szczyt zwalniającej klatki piersiowej wyraźniejszy niż ze śniegu. — Cokolwiek w niego uderzyło… musiało zrobić to z wielką siłą. — medyk oparł łapami na grubą skórę wilka. — przebić się przez masę tego futra, w tym miejscu. Z pewnością robota kogoś, albo wykwalifikowanego, albo silnego. — odetchnął. — Aczkolwiek, już widzę że nie ma co nawet starać się go ocalić. — odparł, żaden cień smutku w jego głosu. Tylko czysty profesjonalizm, tak zimny jak świat dookoła, który oblegał ich jak cień oblega ściany w nocy.
—Rozumiem. —
—No cóż. Noai’de… lat 10, zmarł...dzisiaj.   powód: wykrwawienie. — Delta opadł na śnieg, impakt jego łap przebijając się w końcu przez warstwę śniegu. Wilk zapadł się po szczyt swoich łap, miękki i mokry puch schowany pod ciężką warstwą zamarzniętej pokrywy przyległ do niego jak dziecko przylega do matki. Jego chłód przedarł się przez futro i doszedł do ciała. Dreszcz przeszedł przez całe plecy Delty kiedy ten wygrzebywał się ze swojego problemu. Powoli acz skutecznie, stary medyk wrócił na stabilną pokrywę otrzepując się intensywnie próbując strzepać z siebie ten przeszywający chłód.
— Moja praca jest skończona. — odparł, jego łapy nadal nieco niestabilne na nietrwałej powłoce pokrywającej ten świat. Oby go nie pochłonęła po raz drugi.
— Espoir!! O! Delta. — przez śnieg przebiła się Szalka, jej pysk spanikowany, oczy rozszerzone i płuca łapiące powietrze z wielką trudnością. — To Dante! Dante się powiesił! — oznajmiła, w kącikach jej oczu zbierały się już łzy. Delta odetchnął, jego oczy znudzone i nieczułe. Samobójstwo? Może. Najprawdopodobniej. Co to za świat i co to za zima, że nosi ze sobą tak intensywny zapach śmierci?
—Świeże? — spytał ponuro.
—Co? Co masz na myśli? — Szalka zawinęła ogon do góry, chroniąc go przed przemielonym prochem zrobionym z chłodu.
—Nieważne. — odparł medyk. Przecież oczywiście, że nie będzie wiedzieć. Szalka jest młoda, naiwna i jeszcze nie rozwinęła swoich skrzydeł w pełni. — Pokaż gdzie. — Delta rzucił wymowne spojrzenie do Eso i wkrótce cała trójka ruszyła w drogę. A droga nie była daleka. Delta uważnie obserwował swoje otoczenie, trzymając się kawałek dalej z boku większych wilków, aby nie spotkać się znowu z tym przeszywającym zimnem śniegu. A jednak mimo to medyk widział doskonale jak w kierunku w którym idą ciągną się smutne ślady łap i krople krwi, kapiące nierówno i wybijające się na białym i niewinnym puszku. I patrząc na wisielca Delta był w stanie łatwo stwierdzić, że ta krew nie należała do niego. Co prawda z nosa Dante sączyła się ciepła ciecz, już powoli lepka, już zastygająca na powoli ochładzającym się ciele. Wieszanie poszło mu całkiem dobrze – Delta musiał przyznać, zaglądając na Dante. Wilk złamał swój kark bardzo płynnie. I bardzo skutecznie. Krew spłynęła już do czubków jego palców wiszących w dół. Jego nos spłowiał, jego oczy zamglone i puste, bez życia spoglądały w dół, jakby piekło go witało z otwartymi rękoma.
—Spójrz Espoir! — Szalka załkała, jej łzy takie młode i niewinne. Obok drzewa, tak gdzie lina zginała puste gałęzie pod ciężarem ciała, oparty był nóż. Jego ostrze nie błyszczało się w tym kawałku słońca,  które towarzyszyło im tego dnia. Pokryte krwią po samą rękojeść, świadczyło o zajściach, które teraz tylko spekulacją mogli żywi za martwych uzupełnić.
—O nie… — Espoir odetchnęła ciężko.  Przynajmniej jej sprawa rozwiązała się przed oczami. Ścieżka z krwi wilka, który pozostawiony był pod jaskinią aby skonać do końca, nóż i trup wiszący bez ruchu jak księżyc na niebie. Przemijający. — Czyli co? Dante zadźgał swojego przyjaciela po czym się powiesił?—
—To tylko martwi wiedzą i martwi powiedzą, o ile jesteś w stanie sięgnąć za grób. Ale tak, Dante z pewnością ma na sobie krew, która nie jest jego. I z pewnością on sam powiesił się i sam przyniósł nóż. — żadnych więcej śladów na śniegu, a nie padało. Ciała jeszcze nawet dnia nie miały, może parę godzin, może mniej nawet niż jedna. — Świeże. Trupy są świeże, jeden jeszcze dogorywa. Nie ma śladów, nie ma odbić lekkich stóp ptaka ani lisa. Tylko oni dwaj drążący w śniegu. — Delta wypowiedział swoje myśli na głos, łeb zadarty w górę, nadal spoglądający na wiszącą kupę furta przed nim.
—Rozumiem. — Espoir odrzuciła już kartkę, jak niepotrzebny balast. I Delta rzucił z siebie niespokojne myśli. Przymknął swoje dwukolorowe oczka i w milczeniu chwilę siedział w ciszy, umysł nieskalany słowem ani obrazem. A gdy swoje oczy otworzył, trup nadal tam był, jak omen zesłany przez śmierć tylko dla niego. Tylko on i trup, niby tak różni a tacy sami. Bo czy jeśli serce bije, ale chłód i tak znajduje do niego drogę, to czy nie jest się w połowie martwym? Czy jego wybory , uczucia i podejście w ogóle czyniły go żywym? „Ja tylko wilk.” Takby mógł powiedzieć, ale czy to nie ubliża wilkom na świecie, które bez strachu i wyrzutów śmieją się i płaczą nad martwym i żywym? Może po prostu śmierć w jego oczach była normą po tylu latach spędzonych w jaskini w której ona ciągle się przetacza. Najgłupsze sposoby się zdarzają i te najnormalniejsze. Właśnie. Śmierć to norma. Norma, która tą swoją normalnością stłumiła już żałobę w sercu Delty. I może dobrze. Gdyby miał płakać i załamywać łapy nad każdym kto odszedł na jego oczach, może nigdy by się nie podniósł. Ale kiedy przyjaciele zbierają się nad grobem, a jemu nawet łza nie kapie z oka, czy to dobrze czy to źle? Może dobrze, może źle. Czy jemu winne to oceniać w taki sposób? „Ja tylko wilk.” Powtórzył sobie. Powtórzył jak osłonkę dla serca, które nieczule nawet nie załkało nad trupem ,którego niegdyś znał za życia.
—Wyślę Mino z łopatą. — odrzekł po prostu. — Niech zakopie, zanim zima pochłonie ziemię… Biedny. Musi się namęczyć żeby glebę przebić w tą zasraną pogodę. — i w ten sposób udał się w swoją stronę. Tylko śnieg i zimno na jego futrze wdzierające się w ciepłe ciało poświadczały, że on jeszcze żyw.

    Zdawałoby się, że zima nieco zatrzymała się w miejscu, bez śniegu, ale z chłodem tak przeszywającym, że nawet ogniska w jaskini medycznej nie były w stanie zatrzymać jego wejścia do środka. Delta zadrżał, łapą nakrywając Satomiego kawałkiem futra.
—Zima.— odparł tylko wilk.
—Zima, doprawdy. Zabiera życie za życiem, tylko po to żeby potem wepchnąć mi się w moje progi ze swoim wiatrem. Parszywa. — medyk skrzywił się. Jego łapy były wyjątkowo sztywne od samego rana, kiedy ta cała pogoda szalała po ścianach. Wesoła. Pozostawiając wilki wcale nie tak wesołymi.
— Życie za życiem, w tym moje. Wkrótce… — Satomi odetchnął, jego oczy nagle smutne, odległe.
— Czujesz? —
— Głęboko w kościach. — przyznał, jego oczy już przymknięte, pysk wystawiony w kierunku wpadającego do środka powietrza. Mierzwiło ono jego białą sierść i wdzierało się do lekko otwartego pyska, jakby chciało udusić go od środka swoim zimnem. Wilk zadrżał, jego obolałe mięśnie spinając się pod naciskiem chłodu. —Oby wkrótce. —
—Wkrótce… — Delta smętnie powtórzył po nim. Jego łapy krótko jeszcze opierając się o jego własny ogon i poprawiając swoje futro i zwiędłe kwiaty wplecione między błękit i siwiznę łapiącą jego ciało. Po czym wstał i przemieścił się do swojego własnego łóżka. Znikając w swoim w swoim małym gniazdku ułożył się na posłaniu. Noc pochłonęła wszystkich w głęboki sen, więc i on ułożył się do swojego odpoczynku. Ledwie dwie godziny minęły zanim jego oczy uchyliły się ponownie. Normalnie, pomimo że spania wcale nie potrzebował za wiele, starał się trzymać oczy zamknięte przez może cztery, może pięć godzin. A więc otwarcie oczu tak szybko było nie lada zaskoczeniem.
—Pewnie jest u siebie. — Głos Szalki odbił się od ścian niczym zapomniany szept uciekającego snu. Delta rozciągnął się i powoli wstał. Jego kroki były mozolne, jeszcze zaspane, ewidentnie stare i zmęczone życiem. Kiedy wychodził ze swojego małego zakątka Szalka mało nie wpadła w jego drobną osobę. Delta zadarł łeb do góry i odetchnął.
—Jestem. Tutaj. Co potrzeba? — szczeknął zmęczony, ziewnięcie zbierając się na jego pysku i zniekształcając go na chwilę. Siwizna jego pyska zabłyszczała w świetle ogniska palącego się przy wejściu.
—To Flora! — Szalka pisnęła. — Potrzebują lekarza w domu. Nie może wstać, a nie ma pod ręką nikogo kto mógłby mi pomóc go przenieść! — jej głos zadrżała. Ta wadera była niesamowicie spanikowana i delikatna, taka młoda – przeszło przez myśl Delcie. Czy był kiedyś czas kiedy on sam był tak naiwnie młody? Pewnie tak. Chociaż patrząc na jego życie, czy możliwe było że był naiwny? Naiwność zabiłaby go w tej parszywej walce o życie jaką toczył tak długo.
—Ruszajmy więc. — odetchnął ciężko i ruszył do legowiska Puchacza, który położył się wyjątkowo z Frezją w gabinecie psychologa.  —Ale najpierw… Puchaczu, Frezjo. Wstajemy. — dwa młode wilki uchyliły na niego oczy niechętnie. Puchacz rozciągnął łapy zaspany, sen na jego oczach sklejający jeszcze powieki. Frezja uniosła głowę, jej oczy otwarte i aktywne, ale za tą iluzją aktywności jej umysł jeszcze wstawał, łapiąc panicznie za linki świadomości.
—Poruszać się. Poruszać i wyjść na salę, dopóki nie wrócę. Muszę wyjść. —
—Za ile wracasz? — Puchacz wymamrotał, jego słabe łapy unosząc jego ciężkie ciało z widocznym drżeniem.
—Nie wiem. Okaże się. — odpowiedział, jego łapy łapiąc za dawno już przygotowaną torbę z materiałami. Bandaże, stare igły i nowe, trochę maści, leków, naparów. Wszystko zimne, wszystko gotowe na każdą ewentualność. —Idę do Flory. Tylko kawałek. Dacie radę. Nie uśnijcie. — po czym rzucił torbę na plecy szakli zapinając ją zgrabnie zębami na jej plecach, zamiast boku.
—Ja ją niosę?— zapytała zaskoczona.
—Tak. Jeśli ja będę ją niósł to będziemy tam iść godziny. — mruknął. Lekkość jego ciała jednak miała pewne zalety. Chude łapy wybiły się na wierzchnią warstwę śniegu. — Jednak ta torba waży. Zapadnę się po sam czubek głowy. —
—rozumiem, ale.. nic nie zepsuję? —
—Nic nie zepsujesz Szalko. Ta torba i wszystko w niej przeżyły więcej niż ty w swoim krótkim życiu. Nic się nie stanie jeśli coś pęknie. Nie pierwszy nie ostatni raz. —
—Okej… — odpowiedziała niepewnie, jej ciało dzielnie przedzierając się przez śnieg. Delta truchtem pędził przed nią, omijając zapadliny , które wilki pozostawiły w śniegu. z trudem przeskakiwał przez część z nich, jego tylna łapa pulsując starym i zdrętwiałym bólem, który dawno już został zapomniany. Dotarli do Flory stanowczo za późno. Latem byłoby prościej, latem nie ma śniegu, który spowalnia krok nawet kogoś tak lekkiego jak Delta.
—Jesteśmy! — Delta zanurzył się w miękkim śniegu przed jaskinią Flory, jego łapy tracąc grunt i ciało na chwile znikając w morzu bieli. Medyk zadrżał krótko aby potem wypaść ze swojej pułapki chłodu i szaleńczo otrzepując sierść do cichego chichotu Ry. Ry, którego siwiejący pysk tylko na chwilę złapał odrobinę radości. Zmartwienie i strach wróciły do jego oczu prawie od razu. —Co się dzieje?— Delta spytał się wilka mijając go i bez zaproszenia wchodząc do ich jaskini.
—Nie wiem. Jest słaba, jej oczy takie zamglone. Ciężko jej się oddycha. Obudziła mnie żeby wysłać po ciebie. — Ry odetchnął ciężko, jego sierść zjeżona w natłoku uczuć jakie w nim krążyły. Jaskinia nie była wielka, niska i niezbyt przestrzenna ale przytulna. Z pewnością prostsza do ocieplenia i izolacji. Flora leżała na mchu i paru futrach, w cieple gasnącego w wejściu ogniska. Delta zaprosił Szalkę bliżej, jego łapa wędkując w torbie, stara, żółta świeczka lądując w jego łapie, krzesiwo zaraz obok niego. Wilk odpalił sobie tą świeczkę i mdławe światło opadło na ściany i ciało Flory. Wadera oddychała bardzo powoli, jej oczy przesuwając się po formach innych wilków prawie nieprzytomnie.
—Ry. — jej głos był słaby, łapy zdrętwiałe kiedy wysuwała je w kierunku ukochanego. Ry nachylił się nad nią, jego pysk czule dotykając jej. Delta odetchnął, jego oczy pełne zrozumienia i nagłego smutku. Dawno już, dawno, nie czuł żalu w takiej sytuacji. Dobrze wiedział, widział w oczach Flory, co się dzieje. Wiedział też, że Florka zdawała sobie doskonale sprawę z całej tej sytuacji.
—Jesteś pewien, że to ona wysłała cię po mnie? — Delta odetchnął. Jego głos ciężki, jak ostrze przerywające cieszę. Ry zastygł, jego ogon tylko raz drżąc w powietrzu, nerwowo. — to nie była wola Flory, czy się mylę? —
—Nie mylisz się… To ja. Ja wołałem. Przepraszam. — Ry westchnął ciężko. — Nie jestem gotowy żeby mnie opuściła. —
—Nigdy nie jesteśmy na to gotowi. Ale… Ry — Delta ułożył łapę na jego ramieniu. Wilk podniósł na niego swoje dwukolorowe oczy. Te same, które były odbiciem tych Delty. Tak samo żółte i niebieskie, pełne bólu i żalu. — Nadszedł czas. —
—Nie! Nie zgadzam się. —
—Wiem… ale nawet ja nie mam tu nic do gadania. Na nic tu moja obecność. Zgłoś się rano… zgłoś się rano do Mino. Zgłoś się i… Ry… — Delta nie umiał dobrać dobrych słów. Nic nie jest dobre na nazwanie śmierci na głos. Samo imię Mino w tym zdaniu, przewidywanie poranka bez swojej ukochanej osoby. Co to za przyszłość z pyska medyka? Prawdziwa, acz bolesna. I ten ból było już słychać, jak z oczu Ry polały się łzy, z jego gardła krzyk pełen rozpaczy. Tracimy część siebie kiedy tracimy miłość. Czy to prawda? Czy nie? Kto wie. Może tylko śmierć ich obdarzy kiedyś tą odpowiedzią, kiedy to właśnie nasze ciała będą opłakiwać Ci co nas kochają. Delta nigdy nie myślał czy ktoś będzie płakał nad nim. Czy ktoś będzie? Pewnie tak. I to czyni umieranie tak ciężkim. To dla medyka nawet nie odchodzenie jest ciężkim, tylko świadomość zostawienia wszystkich za sobą. Czy to zła myśl? Zostawić i odejść do spokoju zamiast męczyć się z niektórymi idiotami. Chociaż czy to nie jest też część życia, która w sekrecie poprawia Delcie humor? Może. Ciężko powiedzieć. Monotonne życie też ma swoje zalety. Dla Delty zwłaszcza. Śmierć i życie. Monotonia.
—Pożegnaj się. — medyk odetchnął, zerkając po raz ostatni na swoją starą przyjaciółkę i znajdując że smutek wcale nie pożera jego duszy. Czy to już ta monotonia, która wyżarła z niego te uczucia? Czy to już nieczułość na śmierć? Za dużo jej widział? Za dużo polizał? A może to po prostu ulga, że flora odchodzi tak spokojnie. Takie brzydkie śmierci widział ostatnio Delta. I mógł odetchnąć, że Florę zabiera wiek, w spokojnym śnie przy duchu którego kocha. Powoli. Bez pośpiechu. Samemu Delta życzył sobie śmierci takiej jak ta. Spokojnej.

    Dzień przywitał ich spokojnym świtem. Puchacz zachrapał, owinięty wokoło Delty, który wyłożył łeb na jego spokojnie opadającym boku. Nie usnął już, jego myśli krążąc po świecie rozmyślań, a uszy słuchając kaszlu i nawoływań. Nikt nic nie chciał. Nastał spokój. Mino zniknął sprzed wejścia do jaskini medycznej, gdzie zima zapędziła go na jakiś czas. Nie mieszkał tu, spał gdzie chciał, ale tej nocy ułożył się w jednym z łóżek dla pacjentów. Zima odstąpiła nieco chłodu, wiatr niósł wiosnę w ich stronę. Jeszcze nie było jej widać, ale już dało się ją poczuć. Słońce jasno świeciło na ziemię, śnieg pokrywający ją jak kołderka, błyszczał i lśnił w promieniach. Delta uniósł ucho słysząc jak ktoś poruszył się we wnętrzu jaskini, jednak nie ruszył się. Odrobina odpoczynku przydaje się każdemu, a ciepło przybranego szczeniaka pod nim z pewnością był miejscem przyjemniejszym niż zimna podłoga przy stanowisku medyka. A i tak słyszał wszystko co potrzebował. Tak więc słyszał też kroki jakie weszły do jaskini przerywając cieszę poranka.  Nie były paniczne, ale nie były też miarowe. Ktoś się zataczał. Delta podniósł się ze swojego miejsca, zgrabnie na starych nogach przeszedł nad ciałem Puchacza. Wilk tylko skulił się na sobie mocniej, jego sen nadal mocny. Medyk wyszedł ze swojego małego kąta. W wejściu do jaskini zachwiał się Romeo. Jego krok był prawie pijany i sam wilk też tak pachniał, acz jego oczy wyrażały sam ból. Delta odetchnął ciężko i podszedł.
—Pijany jesteś. — stwierdził. Delta nie lubił pijaków w swojej jaskini. Zawsze były z nimi problemy.
—Boli. — Romeo załkał, jego ciało zginając się w nienaturalnej pozycji. Delta zmarszczył brwi.
—Bo trzeźwiejesz? — sam teraz nawet nie był pewien. Jego świadomość podpowiadała mu – dramaturgia, ale medyk wewnątrz – coś jest nie tak. — Co boli? — więc spytał.
—Wszystko…— odjęknął.
—To nie wystarczy. Gdzie najbardziej? —
—… Tu. — wilk wskazał na swoje pod brzusze. Bardzo spuchnięte i miękkie podbrzusze. Delta zmarszczył nos w dodatku do swoich brwi. Czerwone lampki paliły się w jego głowie, flagi machając na wszelkie strony. — I tu. — jego bok nie wyglądał najlepiej. Delta przeszedł wokół i obrócił wilka pyskiem do słońca. Jego oczy… nie białe, nawet nie przekrwione, a żółte. Żółte. Cholera.
—Całe życie pijesz? — medyk szczeknął krótko.
—Całe. Od wieku może dwóch czy trzech lat. — odsapnął, jego nogi załamując się pod nim powoli/ Delta posłał go na posłanie, samemu szykując się do badania. Wyjmował zioła i napary, aż tylko głośne charknięcie przerwało jego stukającą słoikami ciszę. Delta w pośpiechu przeniósł tam wszystkiego co potrzebował. Romeo nie doszedł na łóżko, padając w przejściu do salki z leżankami, jego pysk pokryty zwymiotowaną krwią, a oddech nierówny. Czyżby… Delta zmarszczył brwi ponownie.

    Puchacz przytargał go do izolatki. Nie było co ryzykować. Jego krew dawno już wyczyścili, a Delta zakręcił się wokół Romeo i odetchnął. Nic zaraźliwego, przynajmniej nie dla innych wilków. Alkoholizmem w teorii zarazić się nie można.
—I co z nim? — Sohea przysiadła sobie u boku Delty, jej oczy ciekawe chociaż umysł pewnie niezbyt łapiący najprostsze objawy. Romeo miał podbrzusze pełne płynu, oczy żółte, żylaki w krtani i niektórych kończynach. Historia picia, całe życie. Wiek… 12 lat. Starszy – pijak. Wymiotowanie krwią, żółtaczka. Wilk był chudy, niepokojąco chudy, jakby tracił wagę już jakiś czas i nie jadł za wiele.
—Wątroba, jak to co. — Delta mruknął pod nosem. — Patrząc na to ,że nie raczył pojawić wcześniej to teraz zdycha na własny alkoholizm. —
—To na to da się umrzeć? — Sohea zamrugała dwa razy . Delta tylko zaśmiał się pod nosem.
—Tak. Za dużo alkoholu codziennie powoduje obumarłość wielu części ciała. Mózgu… Wątroby… Żołądka. Ogółem, co za dużo to nie zdrowo, jeśli chodzi o wszystko. — medyk wstał i zaczął po sobie sprzątać.
—Co teraz? —
—Jak to co? Ja wiele zrobić nie mogę na martwą wątrobę. Wątroby nie rosną na drzewach. Umiera. Parę godzin i Mino znowu będzie miał zabawę w kopanie grobu w zamarzniętej ziemi. —
—Cudownie… — jak na zawołanie wilk zjawił się w wejściu jaskini. — Kolejny?—
—Zapowiada się. Może nawet dwóch… — Delta szepnął, jego wzrok śledząc powoli opadający bok Satomeigo. — Może. —
—Dużo to… ta zima. Ta zima zabrała dużo wilków. — Mino odetchnął, chmurka jego oddechu wbijając się w powietrze.
—Tak. Ale tak to bywa z zimą. Ta była wyjątkowo zła, ale to może nam się tak zdawać tylko. Tu umiera wilk za wilkiem ,a nasza zima długa. Latem umiera drugie tyle, i drugie tyle się rodzi. Czas nadchodzi po każdego. —
—Po mnie też… —
—Po mnie też… Nikt tylko nie wie kiedy. Ich czas się… po prostu skumulował. — Delta odetchnął. Jego sierść zjeżyła się nieco, ale zaraz opadła. Niech ten flet gra i nuci. Może kiedyś zagra i dla niego. Na razie odprowadza każdego, kto wokół niego odchodzi. Zarówno zdrowy przez drzwi jak i w grób, w zaświaty. Miło. Czyż nie?

    Delta odetchnął. Jego krok był wolny i spokojny. Nigdzie się nie spieszył. Jaskinia medyczna leżała w łapach jego drogich pomocników. Świeży śnieg pod jego łapami chrupał, jak kolejny dzień i kolejna noc przepadła wraz z tą piękną zimą. Wszystko wokół było tak ciche. Drzewa chyliły się ku ziemi, ich korony puste i może nieco smutne, ale wypoczęte. Powietrze pachniało wiosną, a dni sobie mijały. Śnieg wracał i przemijał, nadal obecny wszędzie i wdzierający się chłodem do płuc, jednak powoli opadając w kierunku temperatur znośnych i przyjemnych. Ten dzień sam w sobie nie był najgorszy, w porównaniu do innych. Romeo w końcu przepadł we śnie, który pochłonął go parę dni temu. W końcu. Biedak męczył się i ledwo dychał, ale łapał się życia jak tonący drzazgi. Delta odetchnął ciężko. Był już zmęczony. Wszyscy tylko umierali i już nie mógł się doczekać wiosny. Chociaż wtedy będzie można pooglądać jak małe sarenki i młode niedźwiedzie grasują po równie świeżym jak one lesie. Jednak do tego był jeszcze kawałek, jeszcze odrobina.
—Niechaj ta zima już mija. — szepnął sam do siebie, chmurka jego oddechu zabrana przez delikatny wiatr. Słońce zaświeciło zza chmur na sekundę, jasne światło błyszcząc się kryształkami w bieli poranka. Jego krok w końcu przekroczył granicę lasu wstępując w Skryty Las. Jego oczy skupiły się wyłącznie na przemieszczaniu się wprost ignorując długie cienie drzew, rzucane na śnieg przez puste i wysokie drzewa. To był nie pierwszy nie ostatni raz kiedy przechodził przez te terany. I nie pierwszy i nie ostatni jego kroki zdawały się echem wracać do niego jakby to miejsce było jedną wielką, zamkniętą jaskinią. Delta szybko przeszedł ten kawałek Lasu, który musiał przejść, zatrzymując się dopiero nad niskimi klifami, które górowały nad morzem. Gdzieś w dole fale morza burzyły się, już przebite przez ciężki lód, który spoczywał na jego ciele przez większość zimy. Siadając na jego brzegu spojrzał w dół, gdzie piana uderzała w skałę z niezłomną siłą. Tutaj mróz pachniał mocniej i groźniej, jak by krzycząc na medyka aby wycofał się, uciekał. Jednak ten nie ruszył nawet mięśniem, kiedy zimny wiatr muskał jego pysk.
— Brakuje cię tu przyjacielu. — rzucił te słowa naprzeciw wodzie, która runęła akurat z hukiem. Kawałek klifu odłamał się gdzieś dalej, jego plusk ogłuszający kiedy echo uderzyło w niebo. — Brakuje mi. Obu was, obu. — jednak nawet łza nie spłynęła po jego psyku. W końcu obiecał sobie pamiętać tylko dobre czasy. —Tyle razy umarłeś i wróciłeś… Czemu nie raz jeszcze? — mruknął. — Chociaż może to dobrze. Śpij spokojnie… Ten świat popsuł się trochę. Szary jest. Smutny. Już nie nasz. Nie nasza wataha, nie ta sama. — odetchnął ciężko. Jego ogon osłonił jego łapy kiedy kolejny powiew wiatru buchnął w jego ciało. Zamknął oczy pozwalając aby chłód tulił go jak kołderka małych noży wbijających się w jego nos.
—Okropnie smutne czasy. Chociaż lepsze niż wojna. Chociaż Szkliwo zniknął, poszedł w NIKL. Daleko. I jak go nie lubię, życzę żaby mu się udało. — mówił dalej. — Kombinator jak on powinien dać radę, prawda? Oby. Konsekwencje NIKLU tak blisko nas… Stary Las nie rozumiejący naszych zasad. Stary i zapomniany, nie idący z duchem życia. Parszywcy. Gorsi niż aktualni politycy. Chociaż… wszyscy politycy są… jacy są. Kłamcy… Kombinatorzy. Sekretarz podlizuje się, a nie wie. Nie wie czego potrzeba. Może sobie siano w dupę wsadzić. — zmarszczył nos i oburzony nawet warknął. — W każdym razie. Tęskno mi czasem do was. Śpijcie dobrze, razem… — odetchnął i wstał. — Czas mi wracać do obowiązków. —

    Wracając echo Skrytego Lasu zniknęło, morze w tle zagłuszając dźwięk całego świata. Oddalając się od klifów Delta nadal czuł ten chłód wdzierający się do jego serca. Samotne zimno, które otoczyło jego wnętrze i umysł rzucając cienie na cały świat, szarość którą trudno było przebić. Kiedy wszystko w przeszłości było malowane jak na pięknym sielankowym obrazku, a przyszłość wyglądała jak niepewny krok na linie nad przepaścią śmierci… wilkowi aż odechciewa się żyć. Nic tylko rzucić się w tą przepaść, nie dbać o nic, o nikogo. Zamknąć się na świat i nie dbać. Ale jak nie dbać, kiedy te dwie jedyne łapy medyka działały jeszcze. Jeszcze trochę. Może świat się nie zapadnie…

    Tej nocy jeszcze, wiatr i śnieg wtrąciły się w spokój tego świata. Śnieżyca pochylała drzewa i uginała noc w swoją własną wolę. Nieprzyjemny chłód i śnieg wdzierały się do środka, zasypując powoli wejście. Wróg tego świata największy nie byłby w stanie go zobaczyć dalej niż własny nos, a nawet nie to. Delta siedział i spoglądał w pędzący śnieg. Obok Satomi spoglądał na niego.
—Aniele… — mruknął, uwaga Delty zmieniając się na jego słabnące ciało. Ich oczy spotkały się na sekundę, Deltowe, jasne i wyrozumiałe oraz jego, płonące zaćmieniem — Czas mi iść… Może się jeszcze zobaczymy… —
—Oby… Oby Satomi.. Oby… — odpowiedział mu tylko Delta, jego ciało w bezruchu na tle białego śniegu, czarne w cieniach ogniska.

A śnieg huczał i hulał. A flet grał i grał.

<CDN>


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz