一
Każda wataha chce uszczknąć stąd coś dla siebie.
Każdą kusi nasza moc.
Każda próbuje umieścić tu własnych informatorów,
którzy mają poznać tajemnice NIKL-u.
一
Purpurowa gwiazda dnia wznosiła się ponad rozległą równiną. Czerwień wpłynęła do oczu Szkliwa przez zaciśnięte powieki.
Nie mogło być inaczej: spał, a potem zbudził się. Choć noc poskąpiła mu snu.
Nie pamiętał dokładnie, kiedy wyszedł z domu i jak znalazł się na ulicy. Może zrobił to, zanim zdążył się ocknąć. Nieprzemożone zmęczenie dawało się we znaki mimo wytężonej uwagi, jaką zachowywał w nowym miejscu, w którym mógł liczyć tylko na siebie. Powinien porządnie się wyspać, ale pierwsza noc minęła bezpowrotnie, a nie wyobrażał sobie prosić o wolne jeszcze przed rozpoczęciem pracy. Pozostało liczyć, że rozbudzi się w ciągu dnia. Zaczął dreptać z powrotem do domu, by sprawdzić, czy współpracownicy już wstali.
Gdy tylko podniósł wzrok, zamarł w bezruchu.
Posłaniec z WSC zjawił się wcześniej, niż można było przypuszczać. Szkliwo nie zdążył nawet jeszcze napisać żadnego listu, a oto on, Koyaanisqatsi, stał pośrodku drogi. Z niewymuszoną satysfakcją wymalowaną na oczach, w kościstych palcach ściskał pistolet skierowany w ordynarnie jednoznacznym kierunku. Przez moment panowała cisza, która czasem zwiastuje nagłe i nieodwracalne wydarzenia. Szkliwo poczuł, jak świdrujący dreszcz przechodzi przez całe jego ciało. W pyszałkowatych ślepiach Kaja było coś takiego, że chciało się je lewym sierpowym naprostować względem dzioba.
- Wątpiłeś we mnie, wyblakła jagódko. - Tymczasem złotopióry odezwał się wreszcie. - A teraz tylko maleńki kawałek metalu dzieli mnie od zajęcia twojego miejsca. - Jak zawsze niecierpliwy, nie lubił długo czekać na wyjaśnienie kłopotliwych sytuacji. Jednak zamiast zakończyć swoje zadanie, wciąż patrzył w milczeniu. Czy tylko napawał się chwilą zwycięstwa, czy czekał na jakąś odpowiedź? Trudno orzec.
Niespodziewanie pochylił głowę, by krótkim ruchem wyciągnąć coś spod przyciśniętego do boku skrzydła. W jego dziobie błysnęła srebrzysta moneta.
- Jak wypadnie reszka, twoje nerki zmieniają właściciela - wyseplenił, a jego wesołość zmieszała się z subtelnym rozgorączkowaniem.
- Dlaczego tak? - Szkliwo wreszcie zdobył się na głos. Wciąż stał i obserwował niczym wrośnięty w ziemię.
- No bo pomyśl. Mogę albo pozbyć się gnidy bronią skradzioną z jej własnego domu, albo nadal korzystać ze szczodrości Agresta, jako jego osobisty listonosz. Jedno i drugie ma oczywiste plusy. Niech ślepy los zdecyduje.
Jedno i drugie miało plusy. Rzeczywiście miało, jeśli rozpatrywać to w podobnych kategoriach. A jednak Szkliwu wydawało się, że ów jegomość nigdy wcześniej tego nie robił. Myślał inaczej. Nie kłopotał się dalekosiężnymi planami. Zadania wykonywał tylko, jeśli został do tego zmuszony, a jego zyski i straty liczyły się tylko, dopóki miał je w zasięgu skrzydła. Gdy uciekały zbyt daleko, po prostu czekał, aż pojawią się kolejne. Szkliwu to podejście było zupełnie obce. Czy jednak skreślało je to w każdym przypadku?
- Nie zajmiesz mojego miejsca - wtrącił, nie zważając na oburzenie eksplodujące w ślepiach Kaja. Dopiero w tamtej chwili poczuł, jak spięte są jego skrzydła. Poruszył nimi, a następnie opuścił wzdłuż boków. - Stać cię na własne.
- A może to właśnie twoje sobie upatrzyłem?
- Było głupie, w ogóle rozpatrywać taką możliwość. - Szary ptak pokręcił głową i uśmiechnął się słabo. Horyzont zatarł się. Zostali tylko oni dwaj, wśród zawieszonych w pustce, murowanych budynków. Światło przestało wskazywać porę dnia.
Przestał więc bać się śmierci. Oczekiwał tylko na ból; ten, który wciąż dościgał go we własnych snach. Już dawno pogodziłby się z tym conocnym umieraniem, gdyby mógł nie czuć tak mocno. Wytłumaczyłby to sobie, powstrzymał lęk... gdyby tylko nie bolało naprawdę.
Koyaanisqatsi beztrosko podrzucił kawałek metalu. Pozwolił sobie zmierzyć rozmówcę jeszcze jednym, rozbawionym spojrzeniem, zanim jego wzrok powędrował na ziemię. Przez chwilę przyglądał się jej wzrokiem bez wyrazu.
Wtem, bez ostrzeżenia wycelował pistolet w górę. Strzał rozległ się niemal natychmiast.
Szkliwo drgnął, na chwilę zamykając oczy. Od dawna nie czuł się tak żywy.
- Spadaj - usłyszał. Niepewnie cofnął się o krok, nadal uważnie śledząc broń w ręku przeciwnika.
Nie czekał dłużej. Zanim zniknął, opuścił wzrok na przedmiot połyskujący we wstającym słońcu. Na srebrnej tarczy widniały dwie gałązki okalające niepozorną cyfrę.
Wyciągnął zesztywniałe nogi tak daleko, jak tylko mógł, by trochę je rozprostować. Źdźbła suchej trawy z siennika drapały go w kark.
Długo leżał, patrząc w sufit. Głos złotego ptaka nikłym echem krążył po jego głowie jak natrętna melodia pozbawiona słów. Jednak dopóki choć trochę przypominała o domu, nie opędzał się od niej. Pozwalał grać.
Tego poranka Rasz i Hapenir obudzili się o wiele później, niż przypuszczał, choć nie wykluczał, że po prostu czas okropnie mu się dłużył. Gdy tylko dobiegły go ich pierwsze głosy, o wiele cichsze i bardziej znużone niż ubiegłej nocy, stawił się na dole, gotów do wymarszu. Rasz ziewnął na powitanie.
- Oj, kocie. Mówisz językiem, którego nie rozumiem i nie zamierzam się uczyć - wymamrotał, przecierając oczy. Zrobił długą pauzę, ziewnął ponownie i prawdopodobnie wymówił coś jedynie w myślach, bo gdy wreszcie odnalazł w sobie głos, padło tylko jedno zdanie. - Musimy to jak najszybciej załatwić.
- Co załatwić? - Szkliwo nieznacznie zmarszczył brwi.
- Twoje stanowisko. - Hapenir przeciągnął się, uzupełniając słowa przyjaciela. - Bo cię bardzo dużo omija.
Tego poranka wybrali się do budynku urzędu już we trzech. Tym razem zarówno ulica jak i miejsce ich pracy wrzało od podniesionych głosów oraz pośpiesznych kroków. Mijali dziesiątki wilków, z jednymi wymieniając powitania, inne ignorując. Rasz, podobnie jak poprzedniego dnia, otworzył drzwi do gabinetu inspektora, ale nie zatrzymywał się już przed progiem.
- Stary zaraz przyjdzie - oświadczył i rozsiadł się w miejscu otoczonym stertami dokumentów. - Zobaczmy, co my tu mamy. Hap, łap! - Związany cienkim sznurkiem plik niespodziewanie poszybował w stronę drugiego wilka. Ten odbił się od ziemi przednimi łapami i chwycił go z godnym podziwu refleksem.
- Idę - wyseplenił przez papier w pysku. - Wyslij Szliwo na rekrutację i przychoś.
- Tak, tak - odmruknął Rasz, wczytując się już w inny dokument, który następnie odłożył na bok. Wziął kolejny i kolejny, już niebawem tworząc nowy stosik. Dopiero dynamiczne kroki zbliżające się do drzwi oderwały go od pracy.
- Kogo my tu mamy? A więc to jest nasz nowy pracownik. - Basior, który stanął w wejściu, zmierzył rzeczonego uważnym spojrzeniem, mrużąc przy tym oczy, jakby niedowidział. Ponieważ zaraz po tym obejrzał swojego starego znajomego w dokładnie ten sam sposób, Szkliwo uznał jego wadę wzroku za fakt.
- W rzeczy samej. Świeżutki, jeszcze ciepły. - Rasz dźwignął się na nogi. - Pozwolę sobie przedstawić. To jest Szkliwo, którego jeszcze nie znamy, ale poznamy, a wtedy wymyślę mu jakiś trafny opis. A oto Birast, nasz wyśmienity, znamienity Inspektor Ziem Wschodnich. Wilk, którego sława sięga dalej niż do końca korytarza, prawie tak daleko, jak sława wrednej Żamichy.
- Ech, więc tak. Na stare lata przyjedzie mi się uczyć nowego gatunku. - Inspektor, który, choć może i nie pierwszej młodości, tym bardziej jednak nie sędziwy, podrapał się w nos tak gwałtownie, że jego palce zatrzymały się dopiero na czole. - Chwileczkę. - Zbliżył się do wciśniętej w ścianę komody i wyciągnął z szuflady błyszczące okulary. Wyćwiczonym gestem umieścił je na swoim nosie. Zanim odezwał się ponownie, jego łapa znów zanurkowała wśród szpargałów. Wreszcie wróciła na powierzchnię, trzymając granatową wstążkę ze złotym kółkiem, która od razu dumnie zawisła na szyi basiora. - No dobrze. Rasz, zaprowadź go do pokoju, w którym sam miałeś rozmowę kwalifikacyjną.
- Lecę. Chodźmy. - Wilk, wstając, zatkał sobie pysk ułożoną przed chwilą kupką dokumentów i więcej nie odezwał się ani słowem. Dopiero w korytarzu pokrzepiająco poklepał Szkliwo po ramieniu i zamaszystym gestem pokazał mu zamknięte drzwi małego pokoiku, przylegającego do sali obrad.
Trójka wilków, która przebywała w środku, najwyraźniej nie spodziewała się gościa, jednak gdy tylko dało się słyszeć nieśmiałe pukanie, a do środka zajrzały rozbiegane, szeroko otwarte oczy, wszyscy troje natychmiast przybrali kamienne oblicza, porzucili ożywioną rozmowę przy kubkach białego płynu i usiedli w równym rzędzie, naprzeciwko drzwi.
- Zapraszamy - oznajmiła wilczyca, krótkim spojrzeniem sprawdzając, czy jej towarzysze są gotowi do rozmowy.
- Jak mniemam, nasz nowy kandydat z Ziem Wschodnich - stwierdził basior, który usadowił się pośrodku. Nie zważając na jakiś papier, położony przed nim właśnie zgrabną łapą wadery, popatrzył ptakowi prosto w oczy. - Nazywam się Jaźwicz. Wykonawczy przewodniczący Najwyższej Izby Kontroli Leśnej. To koleżanka Żamicha i kolega Irosył, którzy zajmują się rekrutacją. Twoje imię?
- Szkliwo.
- Usiądź, proszę. Twoje poprzednie stanowisko?
- Asystent alfy Watahy Srebrnego Chabra.
- Ładnie. Żamicho... - Skinąwszy na waderę, wczytał się w leżący przed sobą dokument. Podczas gdy wilczyca usiłowała wygrzebać coś ze stosu kartek, basior czytał, z lekka kiwając głową. Nagle zachichotał, na co jego towarzyszka najpierw zamarła, potem chrząknęła, pośpiesznie wracając do swojego zajęcia. Już po chwili wyciągnęła pustą kartkę.
Trzeci wilk po raz pierwszy zabrał głos.
- Dobrze, pierwsze istotne pytanie. Umiesz czytać i pisać?
- Umiem.
- Pisz - polecił, wręczając mu kartkę i gęsie pióro, które sam zamoczył w słoiku z bursztynową cieczą. - „Wilki, które sieją zamęt i nieprawość wśród innych, podburzają ich do buntu przeciw prawu, zajmą haniebne stanowisko omegi, zostaną wygnane lub zabite”.
- Pierwszy punkt prawa wszechwatah - mruknął Szkliwo, zabierając się do pracy.
- W rzeczy samej. - Do rozmowy ponownie włączył się Jaźwicz, przekazawszy przeczytany dokument z powrotem w łapy Żamichy. - Od dawna żyjesz między wilkami?
Szkliwo skończył pisać, zanim podniósł wzrok, pozwalając, by ich spojrzenia ponownie się spotkały. Miał nadzieję, że pauza na zastanowienie nie była uchwytna.
- Tak.
- Tak - powtórzył basior. Nie wiedzieć czemu uniósł brwi i na chwilę przymknął oczy. - Często zmieniałeś stanowiska?
- Czy często? - Tym razem ptak zawahał się wyraźnie. - Nie wydaje mi się, ale każdy przywódca potrzebuje pomocy na trochę innej płaszczyźnie. Tak więc czasem się przebranżawiam.
- Dobrze. To mamy z głowy. Trzecia rzecz. W naszych strukturach nie pracuje obecnie nikt z waszej watahy. Czy mimo to znasz tu kogoś?
- Nie - odparł niepewnie. - Nic mi o tym nie wiadomo.
- Rozumiem. A cała rodzina została w watasze.
- Można... tak powiedzieć.
- Bo masz pewnie jakąś rodzinę. Jak każdy z nas.
- Mam - odparł Szkliwo lakonicznie. Z pysków siedzących przed nim wilków nie wyczytał wskazówki, czy powinien coś jeszcze dodać. Najbezpieczniejsze wydawało się milczenie.
Jaźwicz nie odpowiedział, tylko w zamyśleniu ponownie pokiwał głową. Niewinnie wzruszył ramionami, a jego wzrok zapytał pozostałą dwójkę, czy są jeszcze jakieś pytania.
- Świetnie. Zatem ten etap możemy uznać za zamknięty - oświadczył wreszcie, uzyskując milczącą zgodę. - Jeśli rozmowa z psychologiem pójdzie dobrze, zostaniesz przyjęty na stanowisko asystenta Inspektora Ziem Wschodnich. Mamy nadzieję, że dobrze poczujesz się w naszej rodzinie i przyniesiesz jej pożytek. Tak. Północne, Południowe, Zachodnie i Wschodnie Ziemie to jedna, wielka rodzina. Co właściwie skłoniło cię do przeniesienia się do głównej siedziby NIKL-u?
- Spokój w ojczyźnie - odparł Szkliwo, tym razem bez namysłu. - Przestałem być tam potrzebny. Dostałem czas na odpoczynek i na naukę od tych, których nasz przywódca uważa za wzór.
- Ach, jak miło. - Głos Jaźwicza był spokojny, niemal obojętny. Jego wzrok również spłynął już z rozmówcy. - Każda wataha chce uszczknąć stąd coś dla siebie. Każdą kusi nasza moc. Każda próbuje umieścić tu własnych informatorów, którzy mają poznać tajemnice NIKL-u. Może i ty jesteś jednym z nich, Szkliwo? - Basior zaśmiał się. - Nieistotne. Każdy ma prawo do własnych planów i marzeń. Psychologa znajdziesz w pokoju obok. Żamicho, wydaj mu, proszę, zgodę na badanie.
Wilczyca wręczyła ptakowi wcześniej przygotowany papierek.
Jego wzrok jakoś odruchowo spoczął na ich trzecim towarzyszu. Ten tylko uśmiechnął się, delikatnie i pokrzepiająco. Szkliwo nie był pewien, jak rozumieć ów pierwszy życzliwy gest i czy w ogóle przypisywać mu szczególne znaczenie wśród setek wystudiowanych manewrów i wyważonych słów. Grzecznie skinął im głową i wyszedł.
W pokoju, do którego następnie go skierowano, pachniało suszoną lawendą, ale wnętrze, surowe i niezbyt zadbane, było podobne do innych. Może tylko kafelki z drobnym wzorem niezapominajek, które pokrywały jedną ze ścian i część podłogi, nadawały mu nieco przyjaźniejszy wygląd. Psycholog, wilk o potężnej masie i ciele równie szerokim, co miękkim, widząc nowego gościa, rozsiadł się wygodnie. Ziewnął. Przetasował jakieś kartki z miejscami gotowymi do wypełnienia i odłożył je na bok, by Szkliwo nie widział tego, co nie było konieczne.
- Nowy kandydat. Już myślałem, że ściągnęli mnie tu dziś bez powodu i zanudzę się na śmierć. Nie obawiaj się. To zwykła rozmowa. Powiedz coś o sobie. - Bez wahania zadał to najtrudniejsze zadanie, które nigdy nie wiadomo, z jakiej strony ugryźć. Szkliwo przysiadł naprzeciwko niego.
- Byłem asystentem alf Watahy Srebrnego Chabra. - W końcu wygłosił najprawdziwszą i najbezpieczniejszą z prawd. - Ze Wschodnich Ziem NIKL-u.
- Mhm. I coś więcej? - Basior westchnął, wyginając kręgosłup, by pokreślić kilka niedbałych znaków na leżącej obok stronie. Skrzydlaty wpatrywał się w niego oczyma tęskniącymi za rozumem. „Co więcej? Co jeszcze jest istotne? Czego oczekuje?”. Mógł o sobie powiedzieć masę rzeczy, ale wszystkie wydawały się nieważne.
Niecierpliwość w spojrzeniu psychologa była tylko złudzeniem; nakładał presję w pełni świadomie. Wreszcie sam przerwał ciszę.
- No dobrze. Rozumiem, że nie chcesz, byśmy wchodzili w sferę życia prywatnego. Uważasz ją za nieistotną?
„Jakby mi w myślach przeczytał...”.
- Nie mam wiele do opowiadania.
- Nie masz rodziny? - Osadzona na grubej szyi głowa, która wydawała się nieproporcjonalnie mała do reszty ciała, przekrzywiła się znacząco.
- Mam, ale... - „W sumie sam nie jestem pewien”. - Daleko. Nie mam z nią bliskiego kontaktu.
- Rozumiem. - Jego głos zwolnił, jakby celowo zostawiając przestrzeń na ewentualne dopowiedzenie. - Więc czym zazwyczaj zajmujesz się w wolnym czasie?
- Odpoczywam. Chodzę po lesie, patrzę w niebo. Ja chyba... najlepiej spełniam się w pracy.
- Co najbardziej w niej lubisz?
- Widzieć efekty.
- Popraw mnie, jeśli się mylę, ale praca asystenta alfy wydaje mi się dość nudna.
- Mi tam się nie nudzi - stwierdził ptak pogodnie, uznając przy tym, że nie warto zagłębiać się w temat, którego basior i tak nie zna. Jego opinia nie miała żadnego znaczenia.
- Ach tak. - Psycholog zerknął bokiem na swoje notatki. - Podejrzewam, że pobyt tutaj tym bardziej dostarczy ci zajęcia. Jak się czułeś w tamtej pracy? Czy zdarzały się sytuacje, gdy wykonywanie twoich obowiązków utrudniały niejednoznaczne polecenia przełożonych lub przepisy prawa?
- Nie wydaje mi się. Nie dostawałem aż tak skomplikowanych zadań - odparł Szkliwo ostrożnie. Choć wyczuł w pytaniu pułapkę, trudniej było ominąć ją z biegu.
- Na pewno? To rzadkość, by nigdy nic takiego nie zdarzyło. Może to była jakaś błahostka? - Wilk pochylił się, podparł podbródek łapą, jakby znudzony, ale jego oczy lśniły niczym ślepia drapieżnika, który właśnie złapał trop. Mózg Szkliwa, godząc się z niemożnością uniknięcia odpowiedzi, obudził się i otrząsnął.
- Nie jestem pewny. Po prostu nie pamiętam takiej sytuacji. Niemniej potrafię sobie wyobrazić, że coś stoi w sprzeczności z naszą Księgą Praw. Wtedy przypominam o tym szefowi.
- A jeśli nadal naciska? - W jego oczach znów mignął chytry błysk.
- Przydałby się konkretny przykład. Prawo istnieje dla dobra społeczeństwa. Ale... nie odwrotnie.
- Prawda. - Odpowiedź chyba go zadowoliła, choć Szkliwo nie był pewien, czy to dobra wiadomość. Wilk zanotował coś w swoim formularzu i przestał drążyć temat. - Jeśli jesteśmy już przy tym temacie, spotykałeś się z przejawami nieuczciwości względem siebie?
Szary ptak uśmiechnął się w duchu.
- Ostatecznie wszyscy jesteśmy omylni. Staram się rozmawiać z wilkami otwarcie. Zazwyczaj w końcu odpowiadają tym samym. Bardzo cenię szczerość.
- Ułatwia poznanie danej osoby, prawda?
- Pomaga ją zrozumieć.
- Ty to wszystko mówisz zupełnie szczerze - mruknął półgębkiem, notując dalej. Tak go to zajęło, że podniósł kartkę ze stosiku i wreszcie położył ją prosto, przed sobą.
- Dlaczego miałbym być nieszczery?
- To już zależy od ciebie. - Basior zawiesił głos, pozwalając, by w powietrzu wybrzmiała nutka sugestii. - Do brzegu. Co sądzisz o pracy w grupie?
- Dobra rzecz pod okiem silnego przewodnika.
- Jest coś, czego nie lubisz w takiej pracy?
- Gdy wilki zapominają, że wataha bez alfy to tylko sfora zagubionych psowatych.
- Stykałeś się już z taką postawą?
- Jest ktoś, kto się z nią nie zetknął? - zapytał w końcu, choć obaj wiedzieli, że to nie on tu zadaje pytania. - A jeśli nie, to zetknie się prędzej czy później.
- Jesteś chyba dość przewidujący.
- Wciąż się uczę.
- Miałeś na to sporo czasu. - Wilk popatrzył na niego z namysłem. Wyraz jego ślepiów wskazywał, że myśli zmieniły tory. - Ile lat wy żyjecie? Siedemdziesiąt, osiemdziesiąt? A my: często dziesięć i do piachu, o ile wcześniej nie przytrafi się wypadek. Za krótko, żeby zobaczyć, jak nasze wnuki zmieniają świat. Czy na lepsze.
Basior westchnął, po czym pozwolił ciszy zapaść i okrzepnąć. Czy oczekiwał odpowiedzi, czy sam układał solidny mostek do kolejnych kwestii, trudno stwierdzić. Dość, że wreszcie poszedł po rozum do głowy, pokręcił nosem i znów zabrał głos.
- Twoje oczy przełączają się między emocjami tak łatwo, jakbyś wcale ich nie odczuwał. Może nawet mógłbym podejrzewać psychopatię, gdyby nie twój poziom lęku.
- Wysoki? - Szkliwo opuścił wzrok na swoje pazury. Jeden z nich skrobnął podłogę.
- Nad wyraz. - Psycholog odchylił się nieco do tyłu, przyglądając się pacjentowi z pyskiem wprawionego pokerzysty. - Lęk łatwo wyczuć. Osobnicy lękowi są przeźroczyści. Jacyś tacy nijacy. Dokładnie jak ty. - Zrobił krótką przerwę, być może licząc na reakcję, która jednak nie nadeszła. - Ale trudno nie żyć w lęku, będąc kimś takim, jak ty, w takim środowisku, jak to. Za to nijakość jest zawsze mile widziana na stanowisku kogoś, kto nie ma być nikim ważnym. - To powiedziawszy, ujął pomiędzy palce gęsie pióro i znów zaczął notować coś na jednej ze swoich kartek.
- To znaczy, opinia jest pozytywna?
- Pozytywna. Ptaku, ja sam byłbym pozytywny, gdybym miał przed sobą tyle życia, co ty. - Z basowym, ponurym śmiechem, tylko pokręcił głową. Postawił fantazyjny podpis na świstku papieru, który następnie oddał Szkliwu wraz z karteczką od komisji rekrutacyjnej. - Idź z tym do swojego nowego przełożonego.
Więc Szkliwo poszedł. Inspektor siedział samotnie w swoim gabinecie. Gdy przed jego nosem legły dwie podpisane zgody, z oszczędnym zadowoleniem kiwnął głową i poprawił swoje za duże okulary.
- Witamy w naszym zespole. Od jutra zaczniesz pracę. Pozostali asystenci we wszystko cię wprowadzą. Ustalmy: trzymasz się ich, a wszyscy razem trzymacie się mnie. Wspieramy się tutaj, bo wszyscy jedziemy na jednym wózku. Nie ma żadnej konkurencji czy wyścigu szczurów. Nie toleruję tego. - Szkliwo tylko kiwnął głową, uznając za zbyteczne werbalizowanie swojej zgody. Birast może to zauważył, może nie, nie dbając jednak o odzew, mówił dalej. - Jutro po pracy przyjdziesz razem z Raszem i Hapenirem do remizy. Musimy trochę lepiej się poznać.
- Do remizy - powtórzył ptak, próbując odszukać w głowie wspomniane miejsce lub przynajmniej jego lokalizację. Nie wiedział niczego o remizie.
- Odbieramy tam nasze codzienne wynagrodzenie - wyjaśnił lakonicznie basior. Wzrok Szkliwa okrążył pokój i zatrzymał się na stojącej wśród stert papierów buteleczce o bursztynowej zawartości.
- Oczywiście, tak zrobię. Przepraszam, czy... można gdzieś zaopatrzyć się w atrament?
- Pisujesz listy? - wychwycił basior.
- Czas zacząć.
- Dostaniesz go na stróżówce. Wielu z nas pisze listy do bliskich. Muszą zostać dostarczone do budynku poczty. Tam kierowani są posłańcy ze wszystkich stron. Odbierają je, a potem roznoszą na swoje ziemie. Tak jest najłatwiej dla wszystkich.
Szkliwo z niejaką ulgą przyjął fakt, że nie będzie musiał osobiście spotykać się z posłańcem, którego wyznaczył Agrest. Poprawa stosunków z Koyaanisqatsim nie była jego towarem pierwszej potrzeby. Musiał zająć się innymi rzeczami.
Było już po południu, gdy opuścił budynek urzędu. Do wieczora miał jeszcze trochę czasu, który postanowił wykorzystać na spacer. Przywilej odkrywania był największym, jaki los ofiarował mu, wyrzucając do tego dziwnego miejsca. Szkliwo nie zdążył jeszcze poznać go nawet w małej części.
Szeroki, piaskowy gościniec wił się pomiędzy budynkami. Kilka niewysokich drzew rosnących w zasięgu wzroku potraciło już liście, które walały się teraz po trawie, wzdłuż drogi. Trasa, mijana już po raz trzeci w ciągu doby, wyglądała zwyczajniej niż wcześniej. Była jakby mocniej osadzona w rzeczywistości Szkliwa. A może to raczej Szkliwo mocniej osadził się już w jej rzeczywistości? Wszystko jedno. Najważniejsze, że serce zgodziło się wreszcie trochę zwolnić.
Dzień był całkiem ładny, choć pochmurny. Jeszcze milszy zdawał się na myśl, że rekrutacja stała się już tylko wspomnieniem. Pierwszy punkt planu został wprowadzony w życie. Przyszła pora na kolejne. Tylko jak się za nie zabrać? W umyśle Szkliwa przyszłość była zupełnie szara i mętna.
- Młodzieńcze, pomóż mi, proszę - z tyłu dobiegł dostojny głos. Gdy odruchowo skierował wzrok ku jego źródłu, zobaczył małą, okrąglutką, wilczą staruszkę. Stała na drodze i wpatrywała się w niego niezbyt subtelnie. O jedną z łap oparła spory, lniany worek.
Nie namyślał się długo, zanim ruszył w jej stronę. Bez słowa podniósł jej umiarkowanie ciężki pakunek, zarzucił go sobie na kark, przytrzymał dziobem i w milczeniu zerknął na nią pytająco. Ruszyła przodem. Po chwili odwróciła ku niemu pysk, drobiąc kroczki.
- Jesteś u nas od niedawna, prawda? - zagadnęła. - Przyjdź do mnie na łyczek koziego mleka. Masz takie smutne oczy.
Kiwnął głową, połowicznie dziękując za zaproszenie i je przyjmując. Jakoś głupio byłoby odmówić.
Niepozorny domek, do którego doprowadziła, nie miał drzwi, ale wejście ukryte było w cieniu dorodnej czeremchy. Krótka sień kończyła się maleńkim, lecz całkiem przytulnym pokoikiem. Jego wnętrze wyglądało zupełnie inaczej niż wszystkie inne, które do tej pory widział. Podłoga, ściany oraz każdy kąt pokryte były wielobarwnymi, wzorzystymi szmatkami.
Gdy tylko przekroczyli próg, wadera chwyciła worek i ściągnęła go z grzbietu Szkliwa. Wyjęła ze środka metalowy pojemniczek, owinięty w kolejny kolorowy gałganek. Tymczasem skrzydlaty w milczeniu wodził wzrokiem po pokoju. Nietrudno było zauważyć, że wszystkie wzory, choć różniły się barwą, strukturą nici i kształtami, wykazywały wiele podobieństw, jakby wyszły spod jednej łapy.
- Widzę, że moje kilimki cię zaciekawiły. Bardzo lubię wyszywać takie głupstwa. - Wilczyca zachichotała czule. Jej otwartość, a może raczej uwaga, którą skupiała na oczach gościa, nie dała dużego pola do domysłów, ale i nie zmuszała do wspinania się na wyżyny sztuki prowadzenia rozmowy. Całkiem mu to odpowiadało. - Odkąd przestałam pracować, nie mam wielu zajęć. Jak ci na imię?
- Szkliwo - odezwał się po raz pierwszy. Mrugnął, by rozluźnić spięte czoło i przynajmniej częściowo odwzajemnić pogodę, która widniała na pysku gospodyni.
- Pasuje do ciebie.
- Jest przeźroczyste?
Staruszka znowu zaśmiała się serdecznie.
- Jest takie... wschodnie. Nie gniewaj się na babcię Cispesję.
- Nie mam powodu, by się gniewać - odrzekł bez namysłu, obserwując, jak wilczyca wykopuje spod swoich gałganków dwa gliniane kubeczki, a następnie napełnia je zawartością metalowej bańki wyciągniętej z worka, który chwilę wcześniej przytargał do chatki.
- Jesteś nowym urzędnikiem? - zapytała, stawiając kubek w miejscu, w którym zapewne planowała posadzić gościa. Szkliwo zrobił kilka niepewnych kroków po jej haftowanym dywanie i zajął wyznaczoną pozycję. - Jak tu trafiłeś? - pytała dalej, jakby już same jego oczy dały jej czytelną odpowiedź na poprzednie pytanie.
- Alfa naszej watahy chyba miał mnie już dosyć - zażartował smętnie.
- I jak ci się tu podoba?
- W porządku. Poznam nowe miejsce, nowe prawa.
- Nie wierzysz w to, prawda? - Jej bezpośredniość była nieoczekiwana, a jej słowa miękkie, jakby przed użyciem wymoczyła je w occie. Mówiła tak łagodnie i pogodnie, tak inaczej od jego nowych, urzędowych współpracowników, że Szkliwo z samego zaskoczenia poczuł pustkę w głowie. - Jeśli powiesz, że wierzysz, nie uwierzę ci - zamknęła pytanie rozbrajająco szczerze. Ujęła swój kubek w obie łapy i wzięła łyk, oblizując pysk z mlecznej powłoczki. Owa słodka babcia zdążyła już zadać mu więcej pytań, niż usłyszał przez całą rozmowę rekrutacyjną. A jednak na jej kolorowych szmatkach siedziało się o wiele wygodniej niż na urzędowym betonie.
- Może i nie wierzę. - Idąc za jej przykładem, delikatnie podniósł kubek. Na powierzchni białego płynu pojawiły się drobne fale.
Lekki wiaterek poruszył gałęziami rosnącego tuż pod oknem krzewu i postukał nimi o ścianę. Poza tym w pokoiku było zupełnie cicho. Staruszka przymrużyła oczy z niewinną satysfakcją, niczym kot usypiający w fałdach koca.
- Wiem, że jest trudno. Każdy z nas został kiedyś wyrwany z lasu. Musisz tylko przetrwać. Już niedługo będzie lepiej. Szybko nauczysz się tu żyć. Spróbuj uwierzyć w swoje słowa, Szkliwo.
Dawno nie spotkał nikogo tak ciepłego. Mówiła, potem powtarzała, a on słuchał jak zaczarowany. Tylko na moment pod jego oczy podeszła nerwowa wilgoć. Mrugnął, by wyostrzyć wzrok.
Chwilę ciszy przerwało ciche stukanie w ścianę na zewnątrz, jednak nawet niedoświadczone ucho mogło wychwycić, że to nie gałęzie drażnią puste oczodoły okien. Szkliwo odruchowo zerknął w tamtą stronę, wyczuwając, że odgłos wychodzi spod łap zwierzęcia.
Zanim jednak zorientował się, co za stworzenie próbuje sforsować mury chatki, dostrzegł, że z zawrotną prędkością zbliża się ku niemu mała kulka futra. Ledwo zdążył uchylić się, by uniknąć zderzenia. Zwierzątko z piskiem gruchnęło w ścianę.
- Och, farmazonie paskudny! - Cispesja ile sił w nogach skoczyła ku bezwzględnemu napastnikowi. - To jest nowy pan urzędnik, zachowuj się chociaż trochę! - Ścisnęła zwierzątko w łapach i dopiero gdy to nastąpiło, Szkliwo zyskał chwilę, by przyjrzeć się mu dokładniej. Śniada, błyszcząca sierść, pod nią sporo tłuszczyku, z przodu czarne ślepka i rozchylony pyszczek, a z tyłu szczurzy ogon.
- To mój przyjaciel, Dunio. Czasem jest trochę nierozgarnięty, więc jak przychodzą goście, trzymam go na sznurku - ciągnęła tymczasem wadera, znikając wraz ze swoim przyjacielem w sieni. Zza ściany dobiegł jej stłumiony głos. - On tak z radości! Każdego nieznajomego musi powąchać i skosztować. Czy możesz dać mu jedno swoje pióro, drogi Szkliwo?
Uśmiechnął się krzywo. Wyrywanie sobie piór było jedną z rzeczy, których wolałby uniknąć na miłym spotkaniu przy kubeczku mleka. Nie żeby były mu one jakoś bardzo potrzebne. W końcu i tak prawdopodobnie nieprędko miał wzbić się w powietrze.
Jednak, tak czy inaczej, jednego musiał się pozbyć. Nie miał czym pisać. Wybrał więc jedną, długą lotkę, chwycił ją dziobem i zanim w pełni uświadomił sobie, co robi, szarpnął z całej siły.
Gdy Cispesja wróciła, trzymając sznurek, którego koniec opasał szczurzą szyję, ptak zdążył już ukręcić pióru koniec chorągiewki. Położył ją na ziemi, w bezpiecznej odległości od siebie, a pozostałą część schował do kieszeni płaszcza. Przez chwilę przyglądał się, jak błyszczący nosek gryzonia sunie w kierunku gładkiej powierzchni sztywno złączonych jeden z drugim promieni.
Wziął łyk mleka. Pachniało jak koza. Było niesmaczne. Miało mdławy zapach i przypominało trochę rozcieńczone mięso w płynie. Wypił duszkiem, by nie męczyć się z nim dłużej, ale i nie zostawiać ani kropli niedopitego poczęstunku. Nie chciał sprawić przykrości tej przemiłej osobie. Tej dziwnie wyjątkowej osobie, którą los właśnie postawił na jego drodze w miejscu pełnym pokerowych pysków maźniętych polityczną nieszczerością. Ponieważ w samym urzędzie NIKL-u również popijało się mleko, stwierdził, że napój ten prawdopodobnie jest w tym środowisku lubiany.
Nie siedzieli długo. Wadera przestała wypytywać, a zamiast tego zaczęła opowiadać, jak to z Duniem żyją we dwoje, jak to czasem bywa jej samotno, gdy szczurek zniknie na cały dzień, ale tym weselej wieczorami, gdy wraca.
- Nie macie... to znaczy, nie ma pani...
- Możesz mi mówić, „babciu Cispesjo”. Mówią tak wszyscy, których lubię.
- Dobrze... - Zawahał się. Trudno znosił tak nagłą poufałość. Nie był do niej przyzwyczajony. - Nie ma babcia żadnej rodziny?
Wilczyca z delikatnym, lecz dziwnie bezradnym westchnieniem, bujnęła się w przód i w tył.
- Tak mi się złożyło, jak tu zamieszkałam. Wszyscy zostali w dawnej watasze. Ale co poradzę, teraz, jak już wszyscy nie żyją?
Umilkł i tylko kiwnął głową ze zrozumieniem. Mógłby mówić dalej; dopytywać o krewnych lub tamtą poprzednią watahę. Rzucić, że bardzo mu przykro. Ale po co? Nastrój do rozmowy jakoś rozpłynął mu się w wilgotnym powietrzu.
- Dziękuję za gościnę. - Grzecznie skinął głową, wstając.
- To ja dziękuję za pomoc! Odwiedzisz mnie jeszcze? - Zapytała, a w jej oczach błysnęła nadzieja, która pokonywała wszelkie wątpliwości. Uśmiechnął się spolegliwie. Całkiem miło było mieć w tym nowym miejscu jakąś przyjazną duszę. Nigdy nie wiadomo, kiedy taka znajomość może się przydać.
- Chętnie.
Zmierzchało. Lekki wiaterek przeobraził się w mroźny wicher zwiastujący gwałtowne ochłodzenie. Hulał po ulicy, targał płaszczem i próbował wśliznąć się między pióra. Szkliwo zadrżał. Przyspieszył kroku.
Ścieżką biegnącą pomiędzy budynkami szedł wilczy cień. W pysku trzymał długi kij. Gdy przystanął u winkla jednej z chałup, żarzący się koniec narzędzia wyrósł w stabilny płomień. Oświetlił latarnika, ścianę domu i drogę. Już po chwili mocniejszym światłem rozbłysła również tkwiąca w żeliwnym kinkiecie pochodnia. A latarnik szedł w ciszy i zapalał kolejne. Szkliwo naliczył ich siedem przy tej ulicy, od zakrętu do zakrętu. Powiódł za wilkiem wzrokiem, a gdy ten zniknął, ptak przypatrzył się jeszcze raz temu jakby odnowionemu miejscu. Ciepłe, falujące światło sprawiało, że siedziba NIKL-u jeszcze mocniej przypominała ludzką wioskę. Przeszedł go odruchowy dreszcz.
Gdy nasycił oczy ciepłem pochodni, zjawiska nie tylko niespotykanego, ale wręcz abstrakcyjnego w WSC, doszedł do wniosku, że tego wieczora na uliczce nie ma już nic więcej do oglądania. Nawet wiatr, choć nadal lodowaty, zaczął wiać jakoś ciszej, odleglej, jakby sam szykował się do snu. Szkliwo podreptał więc do domu.
Wewnątrz było jeszcze ciszej i ciemniej.
Wszystko poza tym kawałkiem ziemi nagle wydało się snem; urojeniem. Wataha Srebrnego Chabra, Agrest i dwa małe szczeniaki, które stawiały pierwsze kroki pod jego okiem. Berberysowa Polanka i porastające ją, patynowe trawy. Szorstki głos Delty i jego gniewne ślepia, błyskające w mroku jaskini medycznej. Cisza jaskini wojskowej, gdy wszyscy jej pracownicy rozeszli się już do domów w zwykły dzień pokoju. Wataha Wielkich Nadziei, zagadkowy uśmiech sekretarza i zebrania, na których śpiewano doniosłe pieśni.
Myślał, że tęskni. Tylko do czego naprawdę tęsknił? Do Agresta, czy do wylegiwania się pod jego jaskinią w promieniach letniego słońca? Do szczeniąt, których wcale nie znał? Do sekretarza? Wolne żarty.
A jednak własna ziemia szeptała do niego z mroku. Słyszał jęki traw więdnących na zimę, układających się do snu na polance skrytej wśród berberysów. Serce wyrywało mu się do drogi z powrotem, na wschód.
Wyciągnął korek buteleczki. Obrócił w palcach pióro. Pomyślał, że przydałoby się więcej światła. Pisanie w świetle pochodni wpadającym przez okno było męczące.
„Od czego zacząć?”, milczące pytanie nie nakierowało go na żadną ścieżkę. Nadal miał wrażenie, że ledwo nadąża za tym, co dzieje się wokół niego. Cóż miał napisać: że jest zagubiony jak porzucone szczenię?
„A może... niech to Agrest opowie mi, co dzieje się w miejscu, w którym nadal toczy się życie. Jeśli będzie go ciekawił mój los, sam zapyta”.
Dzień dobry, Agrest.
Mam nadzieję, że wszystko u Was w porządku. Ledwie zostawiłem WSC, a już mam ochotę rzucić wszystko i wracać. Bardzo nie lubię tracić jej z oczu.
Dzieci zdrowe? Docierają do Ciebie wieści z WWN? Czy nic złego się nie dzieje?
Te kilka zdań wydało mu się banalne, pozbawione serca. Postanowił jednak podejść wyrozumiale do swojego pierwszego tworu, jako że nigdy wcześniej nie pisał listów. Zwyczajnie nie umiał tego robić i właśnie przekonał się, że porozumiewanie się za pomocą przelewania myśli na papier tylko wyglądało na proste. W rzeczywistości nie ustępowało zwykłej rozmowie.
W namyśle potrząsnął trzymanym w palcach piórem. Nadal czegoś mu brakowało.
U mnie spokój. Przyjęli mnie, zaczynam pracę. Nie zdążyłem się jeszcze rozejrzeć po tym miejscu, ale już wiem, że pod żadnym względem nie może równać się z naszym lasem.
Zawahał się, lecz nie na długo. Miał szukać; szukał. Nawet, jeśli po omacku.
Wczoraj inni urzędnicy wspomnieli mi coś o delegatach. Rzeczywiście nie wysyłaliśmy ich ostatnio do Najwyższej Izby. Może warto to rozważyć? Nie wiem, czy to może mieć związek z tym, co mówi się o planach NIKL-u w kontekście Wschodnich Ziem, ale mimo wszystko myślę, że wybranie delegatów na kolejne obrady by nie zaszkodziło. Jeśli o nasze prawa nikt się nie upomni, będą decydować za nas.
Szkliwo
Darował sobie rozmyślanie nad ładnym zakończeniem. Przebiegłszy wzrokiem po ostatnim akapicie, kiwnął głową i z westchnieniem ulgi nakreślił na kartce swój podpis. Nawet głos prosto z nieba nie zmusiłby go chyba do napisania choć słowa więcej. Złożył i zaadresował list, by nazajutrz odnieść go na pocztę. Nie spodziewał się szybkiej odpowiedzi. Kto jak kto, ale wybrany przez Agresta posłaniec nie lubił się przemęczać.
Załatwiwszy sprawę listu, Szkliwo zwinął się w kłębek na sienniku. Pustka, która go otoczyła, była prowokująca. Myśli same układały się w jednej linii.
„Od czego zacząć?”. To pytanie dręczyło go z każdą godziną coraz mocniej, a gdy tylko zetknęło się w jego głowie ze wspomnieniem domu, wywoływało niemal fizyczny ból. Przypominało, że czasu nie da się zatrzymać; że będzie wciąż płynął, odmierzając dni spędzone poza swoim światem. To pytanie było ważne nie tylko podczas pisania listów. Szło za nim wiele innych.
Czy wszystko przyjdzie z czasem, gdy wdroży się w swoją pracę? Sekretarz twierdził, że ma już swoje wilki w siedzibie Najwyższej Izby. Czy liczyć na to, że same się ujawnią? Czy czekać na polecenia, czy zacząć rozglądać się samodzielnie? Ale czego szukać... Do jakich istotnych informacji może być dopuszczony urzędnik najniższej rangi?
„Jutro. Tak”, przytaknął sam sobie. „Noc nie jest dobrym doradcą. Niech choć zdążę zobaczyć na własne oczy dokumenty, z którymi będę mieć do czynienia. Niechże poznam najpierw więcej nowych miejsc i pracowników Izby. W końcu przyjdzie czas, że będę wiedział, co robić”.
I, choć nadal niczego nie był pewien, czuł w kościach, że pierwsze niewiadome mogą wyjaśnić się podczas spotkania w remizie, na którym kazano mu się stawić razem z innymi urzędnikami. Za wiele mówili o wieczornych spotkaniach jego nowi współpracownicy, by mogły one nie mieć najmniejszego znaczenia.
A może tylko mu się wydawało.
Cdn.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz