Ich futra zdążyły już wyschnąć po zabawie w wodzie, choć wciąż pachniały wilgocią i liśćmi. Słońce sączyło się przez koronę drzew, rzucając na ściółkę złote smugi światła, które tańczyły na ich grzbietach przy każdym kroku. Leśne powietrze pachniało żywicą, chłodem porannej rosy i czymś jeszcze – obietnicą zbliżającego się wieczoru. Szli wolno, nieśpiesznie, ścieżką wydeptaną przez dzikie zwierzęta, gdzieś w kierunku terenów watahy Chabrów. Aiden szedł przodem, jego łapy stąpały pewnie po miękkim mchu, kiedy nagle z jego brzucha wyrwał się głęboki, przeciągły warkot – niski, surowy, niemal pierwotny, jakby nie był zwykłym wilkiem, lecz uśpionym od wieków potworem budzącym się do życia. Oxide aż podskoczyła, zaskoczona tym dźwiękiem. Jej fioletowe oczy rozszerzyły się lekko, pełne niedowierzania, zanim i jej brzuch nie dał o sobie znać – tyle że z jeszcze większym zapałem. Echem odbiło się to w ciszy, która jakby nagle zgęstniała między drzewami.
— No tego to się nie spodziewałem — mruknął Aiden, unosząc nieznacznie łuk brwi i zerkając wokół z czujnością godną drapieżnika. Jego zielone oczy lśniły, jakby mogły dostrzec więcej niż tylko to, co widać.
Zamilkli na moment. Las wydawał się zbyt cichy.
— Zapomniałam ci wspomnieć, że po tym ziole zawsze... — zaczęła, ale urwała, kiedy jego łapa delikatnie, acz stanowczo zakryła jej pysk.
Nie zbeształ jej, nie spojrzał karcąco. Po prostu zniżył łeb ku ziemi, skupiając się. Jego nozdrza zadrżały.
Sarna? Nie. Zapach był cięższy, bardziej głęboki. Samica jelenia – może młoda, może osłabiona. Cokolwiek to było, było blisko. Głód podsycał jego zmysły, jakby nagle każdy liść, każdy powiew wiatru niósł ze sobą jakąś tajemnicę. Aiden uniósł nieco pysk, uśmiechnął się pod nosem i rzucił krótkie, gardłowe:
— Chyba coś mam.
Brzmiał prawie jakby zapraszał do tańca. Ruszył w stronę zapachu, płynnie, bezszelestnie, jak cień przesuwający się między pniami. Oxide nie potrzebowała słów, by wiedzieć, że ma iść za nim.
Szła dokładnie w jego ślady, łapa w łapę, niosąc się lekko, niemal jak cień przyklejony do jego boku. Z przodu – masywny basior, wielki niczym skała, zdolny osłonić ją całym sobą. Z tyłu – ona, cicha i czujna, gotowa na wszystko. Gdyby spojrzeć na nich z przodu, dostrzegłoby się tylko jego sylwetkę, jakby sam maszerował przez las.
Ale przecież było ich dwoje.
Las wokół zdawał się wstrzymywać oddech. Gdzieś w oddali zakrakała wrona, a gałązka trzasnęła pod łapą zająca, który przemykał tuż pod paprociami, nieświadomy obecności drapieżników. Liście szeptały coś w języku wiatru, a mech pod łapami sprężynował miękko, nie zdradzając żadnego z ich kroków. Wadera zmarszczyła nieznacznie pysk, zbliżając się jeszcze bardziej do Aidena. Jej spojrzenie spoczęło na nim, jakby chciała przebić się przez tę powłokę milczenia i ciszy, która zawsze go otaczała. Przesłała mu myśl – delikatną, miękką, niemal szeptem:
"Co to jest? Sarna? Zając? Będzie kolacja?"
Przez krótką chwilę Aiden nie odpowiedział. Zatrzymał się, unosząc głowę nieco wyżej, jakby coś analizował. W jego oczach pojawił się ten znajomy błysk – ten, który zdradzał, że usłyszał wszystko, choć nie musiał nic mówić. Kącik jego pyska uniósł się ledwo zauważalnie w kpiącym, ale łagodnym uśmiechu.
"Skup się, Oxide."
Jej uszy zadrgały nieznacznie. To nie było karcenie – raczej zachęta. Jego głos w jej głowie był chropawy, ciepły i z jakiegoś powodu – uspokajający. Podobnie jak sposób, w jaki zbliżył się do niej bokiem, ocierając się futrem o jej bok jakby przypadkiem. Ciepło jego ciała było niemal namacalne, żywe.
Zamknęła na chwilę oczy.
I wtedy to poczuła.
Wilgotna ziemia. Gnijące liście. Ślady racic, jeszcze ciepłe, głęboko wciśnięte w miękką darń. I ten zapach – słodki, lekko gryzący nozdrza... Samica jelenia, młoda, być może ranna. Zgubiła się? A może oderwała od stada. Była niedaleko, bardzo niedaleko.
Oxide otworzyła oczy, zaskoczona intensywnością doznań. Spojrzała na Aidena, który już na nią patrzył. W jego oczach zatańczyło coś pomiędzy rozbawieniem i czymś jeszcze.
— No i? — zapytał cicho, tym razem na głos.
Oxide nie odpowiedziała od razu. Uśmiechnęła się, jakby właśnie rozwiązała jakąś zagadkę i dumnie uniosła pysk.
— Będzie kolacja.
Aiden skinął głową, a potem znów ruszył przed siebie – cicho, płynnie, jak blask księżyca przemykający po powierzchni jeziora. Oxide podążyła za nim, z nosem blisko ziemi, tym razem czując już wszystko sama.
Zbliżali się do swojej zdobyczy. Cicho. Bez pośpiechu.
Dotarli na polanę, gdzie mech ustępował miejsca trawie, a zroszone liście błyszczały w nocnym, delikatnym świetle niczym płatki szkła. Aiden zatrzymał się tuż przy linii drzew. Powietrze było napięte, ciężkie od zapachu zdobyczy. Jelenica pasła się niespiesznie, od czasu do czasu zadzierając łeb i strzygąc uszami. Była młoda, czujna, ale nieświadoma tego, że śmierć już na nią patrzy.
Oxide znieruchomiała i obserwowała Aidena.
Był jak cień. I to było najlepsze określenie. Jak wilk utkany z mgły i cieni, bezgłośny i nieuchwytny. Każdy jego krok miał znaczenie, każde napięcie mięśni pod grubym futrem przypominało taniec pradawnej siły. Widziała, jak jego oczy błyszczały zielenią, a ogon uniósł się lekko, gotów do sygnału.
Podziwiała go. Nie tylko za precyzję, instynkt, opanowanie… ale za to, kim był. Zazwyczaj cichy, stanowczy, nieprzenikniony – i jednocześnie obecny. Nawet teraz, pochłonięty tropem, nie czuła się przy nim samotna.
Zadrżała lekko, czując, jak jej serce zaczyna bić szybciej – nie tylko z podniecenia polowaniem.
Aiden spojrzał na nią przez ramię. Ich spojrzenia się spotkały. Nie potrzebował słów. Ona już wiedziała. Czas.
Jak na niewidzialny sygnał, ruszył naprzód – nie sprintem, a pełnym gracji, złowrogim ruchem drapieżcy, który już wie, że wygrał. Jelenica zadrżała, podniosła łeb, ale zanim zdążyła zareagować, Aiden był już niemal przy niej – jego łapy niemal nie dotykały ziemi.
Oxide wystrzeliła za nim, zaskakująco lekka, niemal równie szybka. Działała instynktownie, zgrabnie skracając dystans od boku. Jelenica rzuciła się do ucieczki, ale było za późno – pułapka się zamknęła. Basior wyskoczył pierwszy, uderzając ciężarem ciała i zębami w bok zwierzęcia. Upadli razem z tępym, mokrym dźwiękiem. a wilczyca dopełniła dzieła – dopadła szyi jelenicy, kończąc jej bieg czystym, szybkim ruchem.
Przez chwilę panowała tylko cisza. Prawdziwa, głęboka, przesiąknięta zapachem krwi i pary unoszącej się z ciepłego ciała. A potem ciężki oddech Aidena. Jej własny, nierówny. Spojrzała na niego – jego pysk był umazany czerwienią, oczy świeciły jak ogień.
On też na nią spojrzał.
I w tym spojrzeniu była więcej niż tylko duma ze wspólnego polowania. Było coś jeszcze – coś, co rozgrzało ją od środka. Może to było krótkie spojrzenie. Może ledwie uchylenie pyska, jakby chciał coś powiedzieć. Ale Oxide to poczuła. Całą sobą.
Stanęła obok niego, ich futra niemal się dotykały, a serca biły w tym samym rytmie – szybszym, żywszym, dzikim.
— Dobrze poszło — szepnęła cicho, ledwo słyszalnie. Ale wiedziała, że usłyszy. On zawsze słyszał.
୧‿̩͙ ˖︵ ꕀ⠀ ♱⠀ ꕀ ︵˖ ‿̩͙୨
Czas zatarł ostre kontury polowania, zostawiając po nim tylko zszarpane mięśnie, krwawe plamy w trawie i bielące się kości jelenicy. Oxide leżała na boku, z pyskiem opartym o przednie łapy, zadowolona, syta, zmęczona w tym najlepszym znaczeniu. Jej brzuch unosił się w rytmie spokojnego oddechu, a na pysku błąkał się półuśmiech.
Aiden siedział niedaleko, plecami do niej, spoglądając gdzieś w ciemniejący las. W świetle księżyca jego sylwetka zdawała się większa, bardziej nierealna. Na futrze osiadała cicha, niemal niezauważalna mgła — ciemna, jakby utkano ją z cieni. Wirowała leniwie, niegroźna, miękka, otulająca jego kark i łapy jak delikatna poświata koszmaru. Oxide spojrzała na to z milczącym zdumieniem, ale nie z przerażeniem. Ta ciemność nie wydawała się jej straszna. Była częścią niego.
— Często tak się dzieje? — zapytała cicho, przerywając ciszę.
Aiden nie odwrócił się od razu. Westchnął cicho, niemal niezauważalnie.
— Od jakiegoś czasu. To koszmary. — odpowiedział, jakby to była rzecz oczywista. — Dzieje się tak przy silnych emocjach. Jak jestem bardzo spokojny, bardzo zły, albo... — urwał, wzruszając ramionami.
— Albo? — podjęła z delikatnym uśmiechem.
Spojrzał przez ramię, zielone oczy spotkały się z jej spojrzeniem.
— Albo, gdy jestem z kimś, kto sprawia, że przestaję myśleć o wszystkim innym — powiedział wolno. — Wtedy to się dzieje. Mgła.
Przez chwilę trwało między nimi tylko ciche cykanie świerszczy i szept poruszanych liści. Oxide przysunęła się bliżej, nie naruszając tej delikatnej atmosfery, tylko pozwalając, by ich łapy lekko się zetknęły.
— Czyli to moja wina, że wyglądasz teraz jak sen o demonie? — zażartowała szeptem.
Aiden parsknął krótkim, gardłowym śmiechem.
— Może — rzucił cicho, nie patrząc już na nią, ale wyraźnie rozbawiony.
Mgła zatańczyła wokół jego karku, oplatając go jak cień, który nie chciał odejść.
— Kolacja była dobra — dodała Oxide, wpatrując się w świecące niebo. — Ale to, co po niej, chyba jeszcze lepsze.
— Mówisz o tej mgiełce czy o moim towarzystwie?
— O tym, że czuję się… spokojna. — Spojrzała na niego kątem oka. — Z tobą.
Aiden nie odpowiedział od razu. Po prostu przysunął się nieco bliżej. W jego obecności wszystko wydawało się bardziej... prawdziwe. Cisza nie była ciężarem. A księżyc — obserwatorem czegoś, co dopiero zaczynało się dziać. Westchnął lekko, przesuwając wzrok z księżyca na nią.
— Nie zawsze to kontroluję. Ta mgła... pojawia się, kiedy czuję więcej, niż jestem w stanie powiedzieć.
Zamilkł na chwilę, jakby ważył słowa.
— Przy tobie jest inaczej, Oxide. — dodał. — Jakby coś w moim wnętrzu przestawało się bronić. Jakbym wreszcie... oddychał.
Jej spojrzenie zeszło na jego łapy. Czuła, jak jej serce zaczyna bić szybciej, zupełnie bez powodu. Albo właśnie z bardzo ważnego powodu. Podszedł jeszcze bliżej, aż ich futra się zetknęły. Delikatnie, bez nachalności.
— Nie wiem, kiedy to się stało. — Jego głos był cichy, ale wyraźny. — Ale myśl o tym, że mogłabyś znowu odejść, stała się gorsza niż jakikolwiek koszmar, który kiedykolwiek widziałem.
Jej oczy zaiskrzyły się w świetle księżyca. I przez długą chwilę nie odpowiedziała. Po prostu wpatrywała się w ziemię, jakby jego słowa nie miały prawa się wydarzyć.
— Aiden... — zaczęła cicho, a potem pokręciła głową. — Nie możesz tak mówić.
— Dlaczego?
— Bo to się nie uda — powiedziała nagle, z nutą gorzkiej determinacji w głosie. — Bo ja... nie jestem tym, czego szukasz. Jestem bałaganem, cieniem po kimś, kto kiedyś może był wart zaufania. I... nikt mnie nie wybiera. Nigdy.
Zamilkła. Księżyc wspiął się wyżej, a światło wokół nich nabrało chłodnego, srebrzystego odcienia. Mgła wokół Aidena zawirowała mocniej, jakby jego emocje przesiąkały do powietrza.
Nie zrobił kroku w tył. Ani nie zaprzeczył. Po prostu siedział naprzeciwko niej,.
— Może właśnie dlatego cię wybrałem. — odrzekł łagodnie.
Oxide odsunęła się o krok, jakby jego słowa oparzyły ją w miejscu, w które nie byłoby już opatrunku.
— Nie mów tak — rzuciła zbyt szybko, zbyt gwałtownie. Jej łapy drżały lekko, choć starała się tego nie okazać. — Ty jesteś... ty jesteś spokojny. Silny. Wiesz, czego chcesz. A ja? Ja jestem... chaosem, Aiden.
Przestępowała z łapy na łapę, szukając ucieczki, choć nie było żadnego zagrożenia.
— To się nie uda. Jesteśmy zbyt różni. My...
Aiden przyglądał się jej uważnie, bez osądu. Zrobił krok w jej stronę. Potem drugi, aż przerwał jej i nie dał dokończyć zdania.
— Jesteśmy jak yin i yang, Oxide. I dlatego uważam, że do siebie pasujemy.
Oxide zadrżała, wciąż nie patrząc mu w oczy.
— Ale co, jeśli cię zawiodę? Co, jeśli... zniknę?
— Wtedy cię znajdę — odparł bez wahania.
Cisza, jaka zapadła po tych słowach, była inna. Nie już nie lękliwa. Była ciężka od znaczeń, od powietrza naładowanego czymś, co dopiero się rodziło. Uniosła głowę powoli, a jej fioletowe oczy wreszcie odnalazły jego.
— Dlaczego? — zapytała tylko.
— Bo chcę mieć cię przy sobie, zbudować na tym przyszłość. Oxide, widzę, że myślisz o tym ponownie, chciałbym, abyś dopuściła to do siebie.
Aiden zniżył pysk, jakby jego słowa były zbyt kruche, zbyt prawdziwe, by wypowiedzieć je z pełną siłą.
— Nie chcę wywierać na tobie presji, tylko chcę do ciebie dotrzeć. Też mam chaos w głowie, Oxide. — Jego głos brzmiał cicho, ale głęboko. — I ty zrobiłaś mi w nim mały nieporządek.
Zatrzymała się. Zaskoczona. Zdezorientowana. Jakby ktoś rzucił kamień prosto w taflę jeziora jej niepewności.
— Po tym, jak zniknęłaś bez słowa... — kontynuował, patrząc w ogień jej spojrzenia — ...nie mogłem przestać myśleć, czy wszystko u ciebie w porządku.
Jej uszy drgnęły. Powoli przestawała walczyć.
— Zajęło mi to sporo czasu, żeby zrozumieć, dlaczego to aż tak bardzo mnie ruszyło.
Westchnął, spuszczając wzrok na ziemię, na rozrzucone kości, na plamę zaschniętej krwi.
— Mam ochotę cię do siebie przywiązać. Żebyś już nigdy mi tak nie znikała.
Przerwał. Cisza zadrżała. A potem, równie cicho, dodał:
— A z drugiej strony… chcę ci dawać tę wolność, której - mam wrażenie - pragniesz najbardziej na świecie.
Oxide patrzyła na niego długo. W jej oczach szkliste światełka księżyca topiły się powoli w czymś, czego sama nie umiała nazwać. Jej serce biło szybko, nierówno.
— Dlaczego ty... — urwała, zamykając na chwilę oczy, jakby szukała słów. — Dlaczego ty mnie tak widzisz?
Aiden zbliżył się jeszcze bardziej, tak że niemal czuła ciepło jego futra.
— Bo już cię trochę znam i każda cząstka ciebie wkrada mi się do głowy. To twoja sylwetka pojawia mi się w głowie kiedy śnię koszmary i nie mogę z nich się uwolnić. To ty mnie z nich wyciągasz, to nie może być przypadek.
Oxide nie odpowiedziała od razu. Stała tylko, patrząc na niego, a jej oddech stawał się płytszy, jakby bała się, że każdy dźwięk zepsuje to co się między nimi budowało. Cholera, po paleniu te emocje były ławiejsze do zniesienia, a teraz... czuła, że ma lekki zjazd.
W świetle księżyca jej fioletowe oczy połyskiwały, jakby nosiły w sobie burzę, której nie mogła już dłużej ukrywać. Aiden zrobił jeszcze jeden krok — bliski, lecz nie nachalny. Jego postawa, choć potężna, była spokojna, łagodna… prawie ostrożna.
Delikatnie, z szacunkiem, pochylił głowę i musnął jej nos swoim nosem — krótko, prawie nieuchwytnie. Tak subtelnie, że mogłaby pomyśleć, że to był tylko powiew wiatru… gdyby nie ciepło, które po sobie zostawił.
— Chciałbym wiedzieć jak ty mnie widzisz. — wyszeptał.
Jego głos był niski, trochę ochrypły, jakby bał się, że to pytanie coś zmieni. Że ją spłoszy. Że to, co powie, rozpadnie się pod ciężarem prawdy. Ale musiał to wiedzieć.
Oxide wciąż milczała, lecz jej łapy przesunęły się odruchowo o krok bliżej, zostawiając między nimi zaledwie oddech. Jej serce waliło jak oszalałe, a w głowie kłębiły się myśli — wszystkie za głośne.
Czy chciałaby mu odpowiedzieć? Czy potrafiłaby?
Czy chciałaby mu się oddać — tak, jak jeszcze nikomu?
Stała w milczeniu, jej serce biło mocniej, a oddech stał się płytki. Zadrżała, nie z zimna, ale z tej intensywności chwili. Zatrzymała się na moment, jakby próbując zrozumieć, co się właśnie dzieje, czując ten dziwny niepokój w sobie. Nigdy nie pozwalała sobie na zbliżenie, na coś, co by mogło wyjść poza zwykłą przyjaźń czy więź. A jednak coś w tej chwili sprawiało, że nie mogła tego zignorować.
Basior był blisko niej, jego obecność napełniała ją czymś, co było jednocześnie nieznane i dziwnie kojące. Kiedy musnął jej nos, poczuła jakby coś w niej drgnęło, jakby ten gest zamienił coś w jej wnętrzu. To było jakby przypomnienie o czymś, co kiedyś w niej było, o emocjach, które tak długo starała się trzymać na dystans.
— Jak... jak cię widzę? — Zaczęła niepewnie, w jej głosie było coś, co brzmiało jak strach, ale też delikatna ciekawość. Zacięła się na chwilę, nie wiedząc, czy potrafi wyrazić to, co czuje.
Patrzyła na niego, jego zielone oczy były pełne czegoś, czego nie potrafiła opisać, ale co czuła coraz wyraźniej.
— Widzę cię... — Zastanowiła się przez chwilę, szukając odpowiednich słów. — Jako kogoś, kto nie pasuje do tego, co znam.
Aiden patrzył na nią uważnie, nie przerywając jej.
— Kogoś, kto… sprawia, że czuję się inaczej. Ale nie wiem, czy jestem gotowa, żeby to wszystko zaakceptować — dodała z wahaniem, jej oczy unikały jego spojrzenia.
Milczał przez chwilę, a potem jego głos zabrzmiał cicho, pełen ciepła, ale i zdecydowania.
— Przepraszam, że namieszałem ci w głowie... Ale nie musisz się bać.
Oxide poczuła, jak coś w jej piersi staje się cięższe, ale jednocześnie bardziej lekkie.
— Co jeśli to wszystko się rozpadnie? — zapytała z wahaniem, jej głos drżał, jakby nie była pewna, czy chce usłyszeć odpowiedź. — Co jeśli to, co jest między nami, nie wystarczy?
Delikatnie wstrzymał oddech, jakby dając jej przestrzeń, by poczuła to, co mówił.
— Chciałbym ci pokazać, że pasujemy do siebie. — Jego głos był ciepły i spokojny, ale pełen pewności.
Spojrzała na niego znowu, czując jak jej dudniące serce powoli zaczynało zwalniać. Była to mieszanka strachu i nadziei, ale mimo to... poczuła, że zaczyna w nią wstępować coś nowego. Coś, co pozwoli jej spróbować.
— Naprawdę myślisz, że pasujemy? — zapytała w końcu, czując, jak jej serce bije szybciej.
Aiden odpowiedział jej tylko uśmiechem, delikatnym i szczerym, jakby wiedział, że to wszystko zaczyna nabierać sensu.
— Tak, właśnie dlatego, że jesteś tym bałaganem, którego potrzebuję. I wiem, że razem możemy to wszystko ogarnąć. Zaufaj mi.
Wzięła głęboki oddech, czując jak lęk zaczyna z niej opadać, a na jego miejsce wchodzi ta nowa siła, nowe poczucie... że może być inaczej. I że może to zadziałać. Zamiast odpowiedzi, po prostu spojrzała na niego, a jej oczy mówiły to, czego słowa nie potrafiły uchwycić.
Coś w nim, w jego słowach, w sposobie, w jaki ją traktował, rozbrajało ją i sprawiało, że czuła się bardziej... bezpieczna. Zanim zdążyła pomyśleć, oparła głowę na jego boku, a potem wcisnęła się pod jego szyję, czując jego ciepło. Zamknęła oczy, czując, jak jego zapach wypełnia ją, jakby był czymś, czego potrzebowała od zawsze, choć nie potrafiła tego wcześniej rozpoznać. Nie wiedziała, co dokładnie sprawia, że tak się czuje, ale to było... jakby zderzenie dwóch światów, dwóch żywiołów. Czuła jego obecność, silną i pewną, a jednocześnie jakby była z nim w przestrzeni, której nie rozumiała, ale którą chciała zgłębiać. Aiden delikatnie położył łapę na jej plecach, przyciągając ją jeszcze bliżej, jakby chcąc jej dać jeszcze większą pewność, że wszystko będzie w porządku.
— Nie pozwolę, żeby ktokolwiek cię skrzywdził — szepnął, jego głos był niskim, miękkim szeptem, który rozbrzmiewał w jej uszach, jak obietnica.
Oxide uniosła głowę, spojrzała na niego z lekkim uśmiechem, ale jej oczy były pełne tej samej mieszanki niepokoju i... absurdalnego spokoju, które czuła w jego obecności.
— Potrafię o siebie zadbać — odpowiedziała cicho, nie chcąc wydawać się słabą, ale nie potrafiła powstrzymać tej drobnej niepewności w głosie.
Zaśmiał się cicho, a ten dźwięk był ciepły i pełen zrozumienia.
— Doskonale o tym wiem — odpowiedział, jego głos niósł lekką nutę żartu. — Ale wiesz, każdy z nas potrzebuje kogoś, kto będzie na niego czekał. Kogoś, kto sprawi, że świat nie wydaje się aż tak bezlitosny. A ty, Oxide... Jesteś dla mnie tym kimś.
Oxide milczała przez chwilę, przyglądając się mu z mieszanymi uczuciami. Zbliżyła się do niego jeszcze bardziej, szukając ciepła w jego bliskości, nie wiedząc, co z tym wszystkim zrobić. Wszystko w niej mówiło, że to jest właśnie to, czego potrzebuje, ale też miała wrażenie, jakby wciąż stawiała pierwsze kroki na nieznanym terytorium.
— Nie musisz się martwić — powiedział spokojnie, czując, jak w jego sercu zaczyna rosnąć ta sama pewność, którą próbował jej przekazać. — Ja będę tu, Oxide. I nigdy cię nie zostawię.
Była mu wdzięczna za to, że był obok, za to, że jej zaufał i pozwolił, by coś w niej się zmieniło. Uśmiechnęła się lekko, po czym ponownie schowała twarz w jego futrze, czując, jak wszystko wokół niej staje się spokojniejsze, chociaż chaos w jej głowie wciąż istniał. Jednak teraz miał dla niej inne znaczenie — nie był już tylko czymś, co ją przytłaczało, ale stał się częścią tej dziwnej, ale szczerej relacji.
<Oxide?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz