środa, 30 kwietnia 2025

Podsumowanie kwietnia!

Moi Drodzy!
Nadchodzi wszyscy wiemy co i wszyscy wiemy, co się z tym wiąże! Oto do naszej przytulnej watahy wkracza miesiąc maj. Wspaniały, cieplutki, długodzienny. W końcu w WSC to już drugi miesiąc letni. Dziś jednak minutą podsumowania uczcijmy ten, który już nigdy nie wróci, a zwie się: ubiegły kwiecień.

Na miejscu pierwszym naszego podsumowania miesiąca stoi Aiden z aż 4 opowiadaniami,
Tuż za nim Oxide z 3 opowiadaniami,
A na miejscu trzecim Delta i Hiekka oraz ich 2 opowiadania.
Oprócz nich opowiadania w tym miesiącu napisali YrsaAgrestBleuVariaishika i Opalit.

Innymi postaciami, które pojawiły się w naszych opowiadaniach, byli MezulariaMiodełkaEilertMisungKoyaanisqatsi i Szkliwo.

Dla wszystkich gratulacje wyników i wytrwałości! Byle tak dalej! Plan majowy czeka na biurku! Ku chwale WSC!

                                                                      Wasz samiec alfa,
                                                                         Agrest

Od Bleu (Kaja) - "Pijany na koniec miesiąca" cz. 7

Pić, żyć i nie umierać.

Wierszem białym pisać żeycie.

Czy ja wiem czy nie wiem, pytania do świata…

Nieodpowiedziane do  snu.

 

I tak spojrzałem sobie po niebie. Wczoraj rozmawiałem z Misungiem i jego podejście zostało mi jeszcze do dzisiaj mi zostało, chociaż poeta to ze mnie marny, naprawę. Jak niewiele mam wad i w ogóle jak perfekcyjny jestem to jednak poetyckość  nie moja silna strona. Misung mówi że białe wiersze też są pięknie, ale jednak ja widzę więcej słodyczy w rymowaniu, którego kompletnie nie ogarniam w życiu.  Ale co tam u nas? Miodełka lata gdzieś na południe czy tam północ, kto ją tam wie.  Mezularia dostała nowego ucznia ze skrzydłami i spędza z nią godziny, ucząc latać po czym wieczorami spacerkiem widuję ją ze swoim wilkiem. Aż tęskno mi do Kawki w takich momentach. A jej szczeniaki, ładne. Widzę je jak odbieram listy od Agresta i jak przychodzę po spirytus za zapłatę. Tak to bywa. Bywa że i Eilert ostatnio do mnie zagadał. Okazuje się że wcale nie taki głupi i banalny wiecie. Coś wie, może tylko trochę ale coś zawsze.  Ah… Ale plaża mnie teraz wzywa.

Morze nie odpowie na zapomniane sny

Wierszem zapomni jak kochało

Ukołysze na wieki

Utopi we łzach…

 

Chyba muszę przestać pić…

 

<CDN?


Nowi członkowie!

Dalia - uczeń

Talia - uczeń

Od Opalita - "Sinusoida" - cz. 1

Wiosna pachniała żywicą i wilgotną korą. Świat znów się budził — nieznośnie zielony, pełen świergotu i trzepotu skrzydeł. Dla Opalita była to pora roku najbardziej irytująca i najbardziej zachwycająca zarazem. Wszystko pachniało zbyt mocno, kwiaty rozkwitały zbyt szybko, a mech łaskotał łapy tak intensywnie, że aż chciało się w niego wtulić jak w futro matki. A mimo to… nie dało się oprzeć temu całemu zamieszaniu. To było coś więcej niż tylko nowy sezon — to był nowy początek. 

Tego poranka Opal znów wdrapywał się na swój ulubiony punkt — norę tuż nad wejściem do rodzinnej jaskini. Wdrapywał się jak kot, ostrożnie stawiając łapy na wąskich półkach skalnych, z gracją zupełnie nieprzystającą do jego wieku i roztrzepania. Rodzice kręcili głowami, gdy to widzieli. Oxide westchnęła tylko cicho, a Aiden mruknął coś pod nosem o „dziwnych upodobaniach młodych”. 

— Znowu? — dobiegł z dołu spokojny głos Saturna. Brat stał przy wejściu do jaskini, mrużąc oczy od światła. — Zaraz zlecisz i zrobisz z siebie placka. 

Opalit już był u celu, układając się w usłanym własnymi łapami gnieździe z miękkiego mchu i kilku piór, które znalazł w lesie. Spojrzał w dół, rozbawiony. 

— Tylko placki nie mają wizji, braciszku! — odkrzyknął z dumą. — A ja mam. Widać stąd cały las. I ten głaz, co wygląda jak nos. 

Saturn pokręcił głową, ale na jego pysku pojawił się cień uśmiechu. 

— Wszystko dla twojej dramatycznej samotności, co? 

— To nie samotność. To kontemplacja — odpowiedział z powagą Opalit, spoglądając w niebo. — Poza tym, tylko tu mogę naprawdę pomyśleć. Słychać liście, nie rozmowy. 

Z dołu dobiegł cichy głos Oxide, czuły, ale z lekką nutą zmartwienia.

— Tylko nie zasypiaj tam znowu. Ostatnio spałeś pół dnia i omal nie stoczyłeś się na Aidena, jak wyszedł na patrol.

 — To było zamierzone! — pisnął z uśmiechem, chowając pysk w łapach. 

Prawda była jednak taka, że właśnie to miejsce — wyżej niż inni, w swoim własnym świecie zapachu kory i śpiewu ptaków — pozwalało mu jakoś uporządkować myśli. Świat był ogromny, dziwny, momentami zbyt intensywny, a on sam — jakby zbyt wiele czuł. Nawet jak na wilcze szczenię. Ale tutaj, na granicy skały, pod poduszkami czuł puls życia, a w sercu kiełkowała pewność, że pewnego dnia wszystko ułoży się tak, jak powinno. Gdy słońce wspięło się wyżej i światło zaczęło zaglądać Opalitowi prosto w oczy, młody wilk przeciągnął się jak leniwy kociak, po czym zwinął się z powrotem w kulkę. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie udawać martwego, żeby przestraszyć Saturna, ale uznał, że brat znów tylko westchnie i powie coś o „dramatyzmie na poziomie młodego lisa z zapędami artystycznymi”. 

Zresztą, w dole zaczęło się robić głośno. 

— Aiden, NIE wkłada się patyka tam, gdzie wcześniej było jedzenie! — rozległ się zirytowany głos ich matki. 

— Ale to był eksperyment kulinarny — tłumaczył się, trzymając w pysku coś, co jeszcze chwilę temu mogło być jagodowym plackiem… lub czymś, co przypominało spalony mech. — A ten twój… Placek, to był kawałek drewna z lisim śladem. Ty jesteś szamanem, nie kucharzem! 

— Właśnie dlatego próbuję się rozwijać! 

Opalit zachichotał, zsunął się z krawędzi nory i zeskoczył z gracją na niższą półkę, z której już łatwo można było zejść na ziemię. Saturn spojrzał na niego ze zdumieniem. 

— Znowu podsłuchiwałeś? 

— Nie podsłuchiwałem. Słuchałem z wyczuciem. — uśmiechnął się, otrzepując futro. 

Jego brat westchnął głośno. 

— Dokąd teraz?

— Na spacer. Sam. — powiedział Opalit, unosząc nos z dumą. — Muszę poczuć las. Pomyśleć. Wiesz… być sam wśród liści i ptaków. I innych rzeczy, które nie robią z siebie placków.

— Bądź ostrożny — mruknął Saturn, ale bez prawdziwej troski — wiedział, że jego brat zawsze znajdzie drogę z powrotem, nawet jeśli po drodze zakocha się w jakimś mchu albo zacznie gadać z żukiem. 

Oxide podniosła łeb znad drewnianej miski i spojrzała czujnie. 

— Tylko nie idź nad morze! Po ostatnim razie dalej pachniesz jak wodorosty!

— To był rytuał oczyszczenia! — zawołał malec, znikając między drzewami. — Woda mnie wybrała! 

— Woda cię zatopiła! 

Aiden parsknął śmiechem, ale zaraz dodał:

— Tylko wróć przed zmierzchem. Nie chcemy, żeby mama znowu odprawiała rytuał szukania twojego ducha, bo się ukryłeś pod korzeniem i zasnąłeś. 

— TO BYŁ MEDYTACYJNY SEN! 

I tak z głową pełną myśli, śmiechu i echa rodzinnej krzątaniny, Opalit zanurzył się w leśne gęstwiny. Pachniało świeżym mchem, wilgotną ziemią i rozkwitającą przygodą. Był sam — ale nie samotny. Z każdej strony czuł obecność świata, który powoli zaczynał rozumieć, ale jeszcze częściej zadziwiał. A dzisiaj… miał wrażenie, że czeka go coś nowego. Gdy echo kroków Opala zniknęło w lesie, a poranna wrzawa opadła, Oxide pozbierała liście porozrzucane przez Aidena i rzuciła mu krótkie spojrzenie spod zmrużonych powiek. 

— Ty naprawdę nie widzisz, co się z nim dzieje, prawda? — Aiden uniósł brew, oblizując łapę, którą wcześniej nieopatrznie wpakował do jakiejś podejrzanej mikstury. — Z nim zawsze się coś dzieje. Albo rozmawia z ptakiem, albo się drapie o korę jakby był porośnięty mchem. Nie da się go ogarnąć. 

Oxide wyprostowała się, nagle dużo wyżej, niż zazwyczaj. 

— On nie potrzebuje ogarnięcia. On potrzebuje zrozumienia. On po prostu czuje więcej. 

Basior prychnął. 

— Czuje więcej, bo zamiast trenować jak normalny młody wilk, leży na skałach i wącha chmury. Jakby to miało go obronić przed prawdziwym zagrożeniem. Świat nie działa na emocje, Oxide. 

— A co jeśli właśnie tak działa? — rzuciła ostro. — Może nie wszystko musi być praktyczne, twarde, logiczne. On jest… połączeniem. Ziemi. Nieba. Lasu. On słyszy rzeczy, których my nie słyszymy. I nie, to nie znaczy, że jest pieprzonym problemem. 

Aiden zmarszczył brwi, ale milczał. Oxide kontynuowała, nie dając mu przerwać.

— Nie każdy wilk musi stąpać jak ty. Nie każdy musi trzymać się ziemi, żeby nie odlecieć. 

Aiden westchnął i przetarł pysk łapą. Usiadł ciężko, jakby nagle zrozumiał, że to nie jest zwykła sprzeczka o to, czy syn zjadł śniadanie. 

— Nie chcę, żeby się pogubił, — powiedział cicho. — Świat… nie jest łaskawy dla takich jak on. 

— Wiem. Ale jeśli nie pozwolimy mu być sobą, to pogubi się jeszcze bardziej. 

Zapadła cisza. Tylko wiatr poruszał liśćmi, a gdzieś daleko kruk zakrakał, jakby przytakując. 

— Dobra, — mruknął w końcu Aiden, — ale jeśli wróci do domu z rybą i powie, że został przez nią pobłogosławiony, to ty go kąpiesz. 

Oxide uśmiechnęła się pod nosem, chociaż oczy miała dalej poważne. 

— Deal. 

Las przyjął Opalita jak starego przyjaciela — cicho, miękko, z szelestem młodych liści, które szeptały nad jego grzbietem. Światło filtrowane przez gałęzie tańczyło na jego futrze, a on szedł wolno, nie spiesząc się nigdzie, z nosem blisko ziemi, jakby każde źdźbło trawy mogło opowiedzieć mu historię.

 — Cześć, — mruknął do starego dębu, którego pień był popękany niczym skóra bardzo starego i mądrego wilka. — Wyglądasz dziś na zmęczonego. Te nowe liście ci służą? 

Drzewo milczało, oczywiście. Ale Opalit i tak wiedział, co odpowiedziałoby, gdyby mogło. Coś w rodzaju: „Zawsze jestem zmęczony, młody, ale jeszcze się nie przewróciłem, więc idź i ucz się świata”.

 — Wiem, wiem. Nie marudzę, — dodał, przeciągając się i otulając ogonem jak szalem. — Po prostu… czasem chciałbym nie czuć wszystkiego tak naraz. Jakby wszystko mówiło, krzyczało, płakało… nawet te głupie mrówki. Czemu nawet mrówki mają emocje? 

Zatrzymał się przy małej kępie stokrotek i usiadł obok. Przechylił głowę, patrząc, jak lekko poruszają się na wietrze. 

— Wy to macie dobrze. Nie musicie podejmować decyzji. Nie krzyczą na was, że jesteście dziwne, bo lubicie mech albo bo chcecie zbudować dom na skale. Po prostu… jesteście. 

Nad jego głową zaskrzeczała sójka i sfrunęła niżej, lądując na gałęzi tuż obok. 

— Nie mam nic do jedzenia, — uprzedził ją Opalit, nie ruszając się. — Ale możesz zostać. Przynajmniej ty nie pytasz, czemu nie mam przyjaciół wśród innych rówieśników. 

Sójka przechyliła głowę, jakby rozważała coś bardzo poważnego, a potem parsknęła… albo kichnęła, trudno było stwierdzić. Szczeniak zaśmiał się cicho. Ciepło rozlało mu się po piersi. To była ta część dnia, ta część życia, w której nie musiał się tłumaczyć, ani dostosowywać. Tylko słuchać. I być. Dotknął łapą mchu, który rósł między korzeniami i zanurzył nos w jego zapachu. 

— Ty rozumiesz, prawda? — szepnął. — Cisza nie musi być samotna. Tylko… nie wszyscy to łapią. Nawet tata. Myśli, że trzeba być twardym, żeby przetrwać. Może ma rację. Ale co, jeśli miękkość też jest siłą? 

Na te słowa zadrżał nagły podmuch wiatru i wszystkie liście zaszumiały, jakby odpowiadały: Tak. Tak. Tak. 

Opalit westchnął głęboko. Było mu dobrze. Nawet jeśli nikt tego nie rozumiał — on to czuł. Czuł, że nie jest sam. Że świat nie musi być logiczny, ani prosty, żeby był prawdziwy. A wtedy — coś poruszyło się w krzakach. delikatnie, z ledwo słyszalnym szelestem, jakby sama trawa wstrzymała oddech. Młodziak napiął uszy, podniósł łeb i ostrożnie podszedł bliżej. Pachniało… dziwnie. Nie jak wilk, nie jak sarna, nie jak żaden ptak, którego znał. Zadrżał. Nie z lęku — z ciekawości. I wtedy go zobaczył. Był tam — skulony, rudawy kształt pomiędzy paprociami. Futro w odcieniu ognia, ale dziwnie posklejane i brudne. Małe ciało drżało z każdym oddechem, a jedno z tylnych łap wyglądało nienaturalnie… jakby zgięte w zły sposób. Zwierzę uniosło głowę, a jego żółte oczy spotkały się ze spojrzeniem Opalita. 

Kot. 

Ale Opalit nie wiedział, co to kot. 

— …o rany… — szepnął. — Co ty jesteś? 

Zwierzę syknęło cicho i próbowało się odsunąć, ale tylko zawarczało bezsilnie. Nie powiedziało nic — nie w wilczym języku. Jego pysk był inny, jego zapach dziwny, nawet sposób, w jaki patrzył — był zupełnie obcy. Ale to spojrzenie… to nie był gniew. To był strach i ból. I coś jeszcze — coś, co Opi znał bardzo dobrze. Samotność. 

— Nie rozumiesz mnie, prawda? — zapytał, zbliżając się powoli, nisko przy ziemi. — To jest okej. Ja też czasem nie rozumiem samego siebie. 

Kot pisnął ostrzegawczo, ale nie próbował już uciekać. 

— Nie zrobię ci krzywdy, — powiedział miękko, siadając w pewnej odległości. — Obiecuję. Po prostu… jesteś ranny. I jesteś sam. A ja nie lubię, jak ktoś jest sam. Zwłaszcza w lesie. Las powinien być dobry. Las… to mój dom. 

Zwierzę zmrużyło oczy, jakby rozumiało ton, jeśli nie słowa. Oddychał ciężko, drżał z bólu. Opalit rozejrzał się, zmysły już pracowały intensywnie. Widział niedaleko mech, który Oxide kiedyś przykładała do rany Saturna. Pamiętał też liście, które Aiden żuł, kiedy bolał go bok — nie żeby akurat jemu ufał w sprawie ziół, ale jednak. 

— Zaraz wrócę, — obiecał kotu. — Nie ruszaj się, okej? I nie umieraj, to by było bardzo nie na miejscu.

Zerwał się na łapy i ruszył przez las, zbierając wszystko, co kojarzył z opieką. Po drodze zapytał nawet paprocie — bo czemu nie? — które liście chłodzą, a które gryzą. Wracając, niemal wpadł na wróbla, który oburzył się, że ktoś mu psuje dzień. Kot dalej leżał tam, gdzie go zostawił, ale jego oddech był spokojniejszy. Może… może czekał. Białowłosy usiadł obok i delikatnie położył mech przy zranionej łapie. 

— To będzie trochę mokre. Ale ponoć działa. Nie wiem, nie jestem szamanem. Tylko… kimś, kto nie może patrzeć, jak ktoś cierpi. 

Kot nie odpowiedział. Ale nie syknął. Nie odsunął się. I to wystarczyło. Opalit położył się obok, zostawiając między nimi bezpieczną przestrzeń. Patrzył w niebo przez liście. 

— Nie wiem, skąd jesteś. Nie wiem, jak się tu znalazłeś. Ale skoro już tu jesteś… to może nie musisz być sam. 

Wiatr przemykał łagodnie przez korony drzew, a słońce igrało na jego śnieżnym futrze, ogrzewając je niczym matczyna łapa. Siedział jeszcze chwilę bez ruchu, nasłuchując drżenia oddechu kota, który mimo bólu nie próbował już uciekać. Jego rude futro było przybrudzone, ale wciąż żywe — jak płomień, który odmówił zgaszenia.

Spojrzał na mech, który ledwo trzymał się przy łapie zwierzęcia.

To nie wystarczy — mruknął do siebie. — Tu jest za zimno. Za mokro. I wilki tu czasem chodzą... 

Pokręcił się w miejscu, nerwowo przygryzając wargę. Pomyślał o norze — swojej norze — wysoko ponad jaskinią rodziców. Było tam sucho, cicho i ciepło od porannego słońca. Nie pachniało mięsem jak jaskinia, tylko korą, ziołami i liśćmi. I nikt tam nie wchodził. 

Delikatnie, bardzo ostrożnie, wsunął pysk pod brzuch kota i spróbował go podnieść. Zwierzę wydało cichy jęk, ale nie ugryzło, nie pazurzyło. Tylko zmrużyło oczy i pozwoliło się unieść.

No dobra, jesteś cięższy, niż wyglądasz. To nie jest osąd, to po prostu… no, fakt.

Wysapując, z językiem na wierzchu, Opalit ruszył przez las z powrotem. Trzymał się krzaków, omijał ścieżki, a kiedy był już blisko jaskini, przylgnął do ziemi, nasłuchując. Żadnych nieznanych kroków. Żadnych nieswoich dźwięków poza szumem liści i jakimś śpiewem Saturna w oddali, który brzmiał jak improwizowany hymn na cześć jagód. Niósł go ostrożnie. Kiedy dotarli do wejścia jaskini, Opalit zawołał: 

— Mama! Tata! Hej, muszę coś wam pokazać! 

Z wnętrza jaskini najpierw wyłoniła się Oxide, z futrem jeszcze rozczochranym po drzemce i suszącą się nad ogniskiem gałązką z ziołami w zębach. Tuż za nią pojawił się Aiden, jak zwykle spięty, z uchem lekko drgającym, co zawsze oznaczało: znowu coś się dzieje i pewnie będę musiał naprawiać świat. Wadera spojrzała na kota i momentalnie zmarszczyła brwi z troską. 

— Co to jest… skarbie? 

— Znalazłem go w lesie. Jest ranny. Nie mówi naszym językiem, ale… ale czuje wszystko. Tak jak ja. Musimy mu pomóc. 

Aiden spojrzał na kota, potem na Opalita i znów na kota. Jego twarz była z kamienia. 

— Nie. 

Młodzieniec zamarł. 

— Co? 

— Nie wnosimy dzikich, chorych zwierząt do domu. Nie wiemy, co to jest. Może być chore, niebezpieczne. Może ściągnąć drapieżniki. Albo coś gorszego. 

— Ale on… on potrzebuje pomocy! 

— A my nie jesteśmy schroniskiem dla każdego rudzielca z lasu — warknął Aiden, unosząc głos. — Oddasz go z powrotem. Teraz. 

— Nie! 

Słowo wyrwało się z gardła Opalita z siłą, która zaskoczyła nawet jego. Zrobił krok w tył, przytulając kota do piersi. — On nie ma nikogo! I nawet jeśli nie mówi, to… ja go rozumiem. A ty tylko patrzysz i od razu zakładasz, że to wróg. Jak zawsze! 

Aiden zmrużył oczy. 

— Nie wszystko, co czujesz, jest prawdą, Opalicie. Czasem świat to nie emocje. Czasem to zagrożenie. A twoje uczucia cię nie ochronią. 

— A może właśnie ochronią! — syknął, oczy miał pełne złości i łez. — Może to, że coś czuję, znaczy, że jestem silniejszy niż ty myślisz. A skoro nie mogę przynieść go tutaj… to nie będę. 

Odwrócił się na pięcie i zniknął wraz z kotem, zanim Oxide zdążyła choćby mruknąć. Jego nora była ciasna, pachniała żywicą i starymi liśćmi, a dostać się do niej wymagało wspięcia się po omszałej półce skalnej, na której nawet Saturn raz zrezygnował i zjechał na tyłku w dół. Ale on był zdeterminowany. Po kilku uciążliwych szarpnięciach, podrapanych łapach i jednym głośnym “AUH!” udało się. Wsunął kota do środka i ułożył go na miękkim gnieździe z paproci i futerka, które sam sobie kiedyś tam nanosił „na wszelki wypadek”. 

— Tu nikt cię nie znajdzie ani nie będzie przeszkadzał. — szepnął, siadając obok. 

Kot leżał cicho, oddychał płytko, ale już nie drżał. Opalit położył głowę na jego boku i zamknął oczy. Może nie był dorosły. Może nie był silny. Może nie mówił językiem rzeczywistości, jak jego ojciec. Ale jeśli to miejsce mogło być choć trochę ciepłe — to właśnie dlatego, że ktoś się uparł, by jednak czuć. 

W jaskini na dole panowała cisza, przerywana tylko odgłosami skwierczącego drewna w ognisku i cichym stukotem, jakby ktoś co chwilę wbiegał i wybiegał przez wejście. Oxide westchnęła i przetarła pysk łapą, siadając na ziemi. 

— On jest uparty jak cholera — mruknęła, patrząc na Aidena z mieszaniną zmęczenia i czułości. — Zgadnij, po kim to ma. 

Aiden siedział bokiem do niej, z napiętymi łopatkami i spojrzeniem wbitym w ścianę. Nie odpowiedział. 

— Aiden… — podjęła łagodniej. — On nie jest głupi. Ten kot go potrzebuje. Nie możemy mu pokazać, że jego serce jest wadą. 

— To nie o serce chodzi — warknął cicho. — O bezpieczeństwo. Nie możemy brać do domu każdego poranionego stworzenia, tylko dlatego, że nasz syn ma duszę poety. 

— A może właśnie to czyni go silniejszym niż myślisz? — Oxide przysunęła się bliżej. — On nie ucieka od cierpienia. Nie odwraca się. Patrzy mu w oczy. Wiesz, ilu dorosłych nawet tego nie potrafi? 

Z zewnątrz dobiegło szybkie tup-tup-tup. Saturn zajrzał do jaskini z miną, która zdradzała, że był świadkiem przynajmniej połowy tej rozmowy. 

— W ogóle wiecie, że on już czwarty raz przebiegł między jaskinią a tym swoim gniazdem? — mruknął, unosząc brew. — Widziałem, jak niesie całą gałąź dziurawca i coś, co wyglądało jak suchy chlebek ukradziony z karmnika jeleni. I chyba ukradł ci resztkę dziczyzny, tato. 

Aiden sapnął, ale Saturn podniósł łapę z teatralną powagą. 

— Zanim powiesz coś o kradzieży, przypominam, że mamy w domu dziecko, które robi z siebie most dla cierpiącego zwierzęcia. A to chyba ważniejsze niż porządek w spiżarni. 

Oxide zachichotała, a Aiden westchnął głęboko. 

— I co teraz? Mamy udawać, że nic się nie dzieje? 

— Nie, — odparła cicho. — Mamy mu dać przestrzeń, by mógł być sobą. A jak będzie potrzebował pomocy, to mu ją damy, nie mimo tego, jaki jest. Ale właśnie dlatego.

Tymczasem z góry dobiegł cichy szelest i tupanie — Opalit zbiegał z powrotem po kolejny pomocniczy ładunek. W pysku niósł teraz zrolowaną korę brzozową z zawiniętym w środku mchem, a na grzbiecie miał uwieszoną, zrobioną z liści tobołkę z czymś pachnącym jak pokrzywa i mięta. Saturn wyszedł przed jaskinię i stanął na jego drodze, nie zatrzymując go, ale towarzysząc mu wzrokiem. 

— Oplatany przez liście, pokryty leśnym futrem i pachnący jak herbata… wiesz, że wyglądasz jak zielony gremlin? 

— To dla futrzaka — warknął Opalit, mijając go z miną pełną misji. — On nie może zejść. Więc ja muszę wejść. To logiczne. 

Saturn uniósł łapę w geście „fair enough” i wrócił do środka. 

— Tato? — powiedział chwilę później do Aidena. — Jeśli ten kot przeżyje, to tylko dlatego, że Opalit nie wstydzi się być miękki. Może to nie ty, ale… ja bym był z niego dumny. 

Aiden milczał. Ale gdzieś w jego spojrzeniu coś drgnęło.


<Saturn? Aiden?>


Od Delty - "Na Dobre dni i Spokojne noce - Listy" cz. 8

Drogi Sekretarzu,

Moja droga Frezja pisze me słowa do Ciebie, toż żeby one były chociaż raz czytelne. Piszę, bo zima tragedią jedną i drugą nas potraktowała. Jako Sekretarz chyba bardzo interesuje cię co się dzieje w naszym małym kawałku ziemi, o której gówno wiesz i na której się nie znasz. Więc ci wytłumaczę, jako medyk, który wie lepiej uświadomię cię, że przesilenie wilków w jaskini medycznej z jednym medykiem, pomysłem nie było dobrym .Zima zabrała wiele wilków. Lato, Mszczuja, Satomiego, Romeo, ale to nasze wilki, z dala od Twojego zainteresowania, skoro żeś podjął decyzję bez konsultacji ze mną, wysyłając wilki z prawej i lewej pod moje łapy, płać teraz świadomością, że przesiliłeś moje predyspozycje i winny jesteś wysłania słomy a nie pomocy w moją stronę. Cztery wilki z Twojej własnej watahy zmarły, dwa na odmrożenia, jedno utonęło w pobliżu nas i czemu nie w waszej medycznej umarł, nie wiem, ale pogrzebany został u nas, jakbyś chciał jego ciao odzyskać. W każdym razie, ostatni zmarł na chorobę bardziej z winy jego własnego ciała, co winą było niczyją, ale z racji przesilenia i potrzeby zatłoczenia obu sal przyjęć, nie było czasu poświęcić uwagi każdemu kto tego potrzebował. Wilki z WSJ wcale losu lepszego nie poszły, bo aż pięciu z nich odeszło. Choroba jest mi nieznana do tej pory, a zabrała czworo z nich, zaskakujące to. Dwa wilki nasze odeszły też ze starości, co winą niczyją, więc wybaczone ci będzie. Ale wilk z WSJp, który trafił do mnie jak łóżka dla niego nie było już, zmarł z zimna. Prawdą jest że wiele wilków weszło chorych a wyszło zdrowych, a latem podobna ilość umiera na tonięcie lub choroby płuc, jednak wszystko to co mi zimą przyrządziłeś swoim idiotyzmem i nieumiejętnością i niewiedzą wybaczone nie będzie. Żadnej przysługi z mojej strony do czasu przeprosin ze strony Twojej. Moje 12-letnie ciało nie ma się tak jak kiedyś i niechaj ci los źle prowadzi w polityce. Jak  się przeprosin nie doczekam być może potrzebne będzie mi odmówić przyjmowania wilków z WWN czego chciałbym uniknąć. Ale jednak nie mam siły aby tyle wilków trzymać przy życiu, kiedy ty grzebiesz się w polityce i szczekasz o wiedzy, której nie masz. Wepchaj sobie to siano w dupę i następnym razem wyślij list z zapytaniem czy coś takiego w ogóle zrobić się da. Łapy masz prawda? Głowę też, przypuszczam. Więc zacznij jej używać, ponieważ nie chciałbyś mnie mieć na swojej stronie złej. Nie chcę też bowiem z Twojej głupoty płacić życiem wilków niewinnych. Przeproś, a Ci wybaczę, może być listem. Ale wiedz, że nie zapomnę. Raz się tylko ze mną siłuje, żeby potem mnie sobie urazić. Stąpaj ostrożnie Sekretarzu.

Delta, Medyk WSC

PS. Wysyłam jednak w twoją stronę to ciało, jak tylko wiosna nadejdzie. Znajdź rodzinę tego nieszczęśnika, w końcu to problem ,który to ty spowodowałeś.

🙨🙨🙨⸻⸻🙨⸺🙨⸻⸻🙨🙨🙨

Droga Roso,

Frezja spisuje moje słowa do Ciebie, zdolna ta moja przygarnięta córka. Dobry psycholog. W każdym razie. Mam nadzieję, że zima ma się z Tobą dobrze i życie wiedzie się zdrowo. Z ust Miodełki słyszałem, że Twoja córa w końcu znalazła sobie miejsce w tym świecie i partnera. Do teraz pamiętam jak ją za młodu widziałem, ledwo z ciebie wyjętą, jak jeszcze nawet na stanowisku miesiąca mnie nie było. Teraz jestem siwy i ty jesteś siwa równie mocno co ja. Słyszałem, że twoja córa, mężatka już czwórkę szczeniąt urodziła i sama odeszła ze świata. Moje kondolencje. Jak się po tym trzymasz? Czy szczeniaki mają się dobrze? Świeżo bez matki to niedobrze, wysyłam wam w waszą stronę szponem Miodełki trochę formuły. Ludzka dla psów, skradziona na sytuacje takie jak ta. Dodać wody, niewiele, tak żeby konsystencja była mleka. Powinno wam pomóc. Czekam na Twoja odpowiedź Roso. Trzymajcie się tam.

Delta

 🙨🙨🙨⸻⸻🙨⸺🙨⸻⸻🙨🙨🙨

Drogi Delto,

Miło od Ciebie słyszeć po tak długim czasie. Nie wiedziałam, że masz przybraną córkę! Cieszę się bardzo że jest dobrym psychologiem. U nas dobrze, chociaż bardzo ponuro. Mój kochany zmarł dwa lata temu i tak, moja córa też, teraz. Jej kochany zniknął kiedy tylko zaszła w ciążę i do tej pory nie wrócił. Dziękuję ci za formułę, naprawdę się przyda do wsparcia wadery, która zaoferowała nam pomoc. Ona sama ma czwórkę i osiem szczeniąt to dla niej naprawdę sporo pracy. Ale cieszę się. Wyprowadziliśmy się w WSJ na północ kawał czasu temu, teraz żyjemy na północy. Nowa wataha przyjęła nas z otwartymi łapami, ale nadal czasem czuję się jak obca tutaj. Zwłaszcza, że już ze mnie stara kobyła była jak się tu pojawiłam i tylko rok pracowałam w moim zawodzie, zanim w wypadku straciłam łapę. Tęskno mi do Naszych stron, ale to już nie było miejsce dla nas. Niestety. Ale północ traktuje nas w miarę dobrze. Nie ma tu za dużo spięć i wojen. Już pięć lat tu mieszkamy, więc z chęcią usłyszę co tam miłego u was. Wysyłam w Twoją stronę trochę naszych ziół, bo wiem że lubisz swoje rarytasy. Te zioła są podobno na demencję, ale ja w to bardzo nie wierzę. Zawsze działały lepiej na przeziębienia i wysokie gorączki niż zapominanie. Parzy się je i pije co z nich wycieknie, bo same te zioła są niezwykle palące. Kują bardziej niż pokrzywa.

Rosa

 🙨🙨🙨⸻⸻🙨⸺🙨⸻⸻🙨🙨🙨

Droga Roso,

U nas od 5 lat podziało się tak wiele, że niewiele da się spisać w słowach. Mieliśmy inwazję z ręki Admirała, śmierci z powodu tej przeklętej choroby na V, wojnę i walkę. Ale zostałem medykiem po czasie wojny. Agrest potem zesłał na nas nieszczęście i teraz jesteśmy pod pewnego rodzaju kontrolą Sekretarza WWN. Ambitna bestia, nie jest zła, ale trochę znieważył mnie swoimi decyzjami. Ale miejmy nadzieję, że będzie miał więcej szacunku niedługo. No… I Flora umarła niedawno, chociaż po wojnie i jej komplikacjach związanych z jakimś dziwnym… klonem, przeszła na emeryturę. Paki i Yir opuścili też świat i zostawili mnie tu samego w mojej jaskini. Tęskno mi za nimi ilekroć idę obok morza. Wiele się pozmieniało. W wojnie Agrest znalazł w Nymerii miłość i doczekali się dzieci, niestety Agrest nie miał szansy wiele ich zobaczyć bo utknął gdzieś. Przed tym i moje dzieci pojawiły się w moich dniach. Czwórka z nich, ale poszły w świat i tylko czasem jakiś list przychodzi. Ale nie dziwę im się, one takie smutne tu były, wojna wypełniając ich dzieciństwo, a i ja nie byłem najlepszym ojcem. Parę problemów wywinęło się w czasie wojny w moim ciele i w mojej głowie. Do tej pory moja noga kuleje. Ale cieszę się że się odkrywają, nawet jak daleko. A dzieci Agresta po czasie mówiły mi już tato, nawet jak im tłumaczyłem że to nie ja. Bo widzisz, Nymeria leżała w jaskini medycznej po ataku na nią. Trójka ich jest, Legion, co mi jako jedyny woła wujku, zdolny i polityk po ojcu. Puchacz, on ma dobre serduszko, ale trochę ciamajda i Frezja, która może i cicha ale rwąca woda.  Jest jeszcze Sohea, ale to jest dziecię dzikości co mi nerwów napsuło za swojego dawnego życia. Ale teraz zachowuje się lepiej, ciekawa tego świata. Już zaraz mi dorośnie. Dziękuję ci za zioła i ponownie wysyłam trochę formuły. Almette przytargała trochę więcej, słysząc o waszym problemie. A i jeślibyś mogła, Miodełce zerwał się kawałek pelerynki jak leciała, jakbyście tam na północy mogli ja zeszyć!

Delta

 🙨🙨🙨⸻⸻🙨⸺🙨⸻⸻🙨🙨🙨

Drogi Delto,

Dziękujemy ci bardzo za twoje listy. Cóż za tragedia że wojna w ogóle się wywiązała u Nas na wschodzie. Na Północy spokój, aczkolwiek nasz alfa trochę głupiutki. Miodełce za jej usługę to ja i nową, żółciutką pelerynkę załatwiłam. Piękna, od naszych ludzi ukradziona, bo ludzi wszędzie da się okraść. Moje wnuki mają się teraz już coraz lepiej. Mają już prawie 5 tygodni i niedługo przestaną pić mleko od matki. Niestety jeden z chłopców pochorował się śmiertelnie i już go z nami nie ma. Pozostały mi już tylko dwie dziewczynki i mały basior. Dalia, Talia i Alia, a zmarł mały Galia. Dzieciaki rosną zdrowo, chociaż Talia zdaje się być wyjątkowa jak moja matka.  Więcej niż cztery łapy to anomalia trochę, ale nadal ją kocham jak swoje małe słoneczko. Dalia dostała skrzydła, takie jak moje i mojej córy, piękne. I ma oczy jak mama. Tak niebieskie jak dwa małe kryształki. A Alia, jest piękny. Biały jak jego ojciec, taki piękny. Wszystkie trzy są moim szczęściem, które mi zostało po mojej kochanej córze. Wszyscy się w ogóle tu o ciebie pytają. Może kiedyś nas odwiedzisz? Wiem że starość żadna radość, ale taka podróż może dobrze zrobi temu sekretarzowi i tobie. Jak mu cię zabraknie to od razu pożałuje swoich słów lub decyzji! Mam nadzieję że trzymasz się dobrze. Wysyłam w twoją stronę zdjęcie, a raczej rysunek, nas. Trzymaj się tam dobrze i zdrowo!

Rosa

 🙨🙨🙨⸻⸻🙨⸺🙨⸻⸻🙨🙨🙨

Droga Roso,

Pozdrowienia od Domino. Ona przyjmowała twoją córkę i bardzo miło jej się słyszało o tym że urodziła dzieci i także przesyła kondolencje. Niestety podróż dla mnie jest niemożliwa w tym czasie, gdyż zostałem sam w jaskini medycznej. Puchacz, może i serce ze złota ma ale nie nadaje się do przejęcia po mnie pracy. Tragedia będzie jak nie nauczę nikogo na swoje miejsce, a żaden szczeniak nie bardzo pcha się w moją stronę. Dzieci ze szkliwa, także pewnie niechętne. Nie będę się na nich pchał z pytaniem, niech maluchy same sobie wybiorą jak już dorosną. Jak któreś będzie chciało, ja przyjmę z łapami otwartymi nawet jak Agrest niechętny. Ten staruszek też w ogóle starzeje się w ciele. Nie wiem jak z jego głową, ale jego partnerka młodsza, to panuje nad nim, mam nadzieję. W każdym razie. Moja kochana, wyglądacie cudownie, tacy szczęśliwi. Wnuki masz przepiękne, cieszę się że doczekałaś się ich za swojego życia, bo mi się to nie zapowiada.  Północ zdaje się trzymać was dobrze, oby tak było dalej i trzymam moje nieistniejące kciuki za dobrobyt twój i twoich malców.

Delta

 🙨🙨🙨⸻⸻🙨⸺🙨⸻⸻🙨🙨🙨

Drogi Delto,

Przepraszam, że piszę tak nieczytelnie, ale… już nie wiem co poczynić. Nazywam się Opresje, jestem tą matką co wyżywiła te wszystkie maluchy. Twoja formuła wtedy nam wiele pomogła. Niestety, Rosa zachorowała i tak szybko jak zachorowała – odeszła. Dzieci nie mają tu już nikogo. Ani dziadka, ani babci, ani matki. Ja sama nie mogę przyjąć ich do siebie, bo jestem samotna i ledwo sobie ze swoją czwórką radzę. Dodatkowo mały Alia stracił życie w wypadku i teraz te dwie małe dziewczynki są całkiem same. Może to zabrzmi dziwnie i niepokojąco, ale… nasza wataha, ta północ którą znam, nie jest miejscem dla samotnych szczeniąt. Raczej tutaj nikt nie przyjmuje ich pod swoje dachy ,  a i szybko giną. Pewne wilki mają bardzo staroświeckie poglądy na temat słabych genów. A czyje geny są najsłabsze niż te przekazane przez matkę, która zmarła przy porodzie i ojca który spłoszył się ojcostwem. Długo z nami nie pożyją, któryś z tych radykalistów je dorwie. Wysyłam je w Twoją stronę, nie wiem jak na to zareagujesz, ale z listów i opowieści Rosy zdaje się że wasza wataha brzmi lepiej dla nich, nawet jakby miałyby zostać tymi sierotkami. Przepraszam cię, że przychodzą razem z tym listem, starsze już ale nadal takie małe i młode, ale chłonne. Miodełka obiecała szybko je dostarczyć, w parę dni, bez snu w nocy lecieć. Będę się modlić, aby dotarły bezpieczne. Przepraszam. I dziękuję.

Opresje.

Ps. Dziewczynki mają już 2 miesiące.

 🙨🙨🙨⸻⸻🙨⸺🙨⸻⸻🙨🙨🙨

Delta odetchnął, resztki zimy uciekając w chmurce jego oddechu. Podniósł oczy na dwa szczeniaki skulone pod długimi łapami Miodełki, która zmachana spoglądała na niego zmęczonymi oczami.
—Zajmę się już nimi. Wyśpij się. Łóżka są wolne jakbyś potrzebowała. — zaoferował ale ptak tylko pokręcił głową.
—Pójdę w swoje miejsce. W tydzień będę lecieć na Zachód, jakbyś chciał wysłać im list. Słyszałam że tam wyniósł się jeden z młodych medyków w WSJ. Zanczy… tych młodych co się uczyli kiedy ty już pracowałeś. Ten… Koroży?—
—Ah tak.. Koroży. Dziękuję Miodełko. Wiele dla mnie robisz. —
—Robię, bo wiem że jak wrócę z problemem to będę miała przyjaciela, który mi pomoże. —
—O ile tego dożyję. — Delta zaśmiał się, siwizna na jego pysku błyszczała się w chłodzie słońca. Do wiosny jeszcze kawałek, chociaż śniegu było coraz mniej.
—Nawet jak nie dożyjesz, ja i tak tam lecę. Mam po drodze. Nie oferowałabym jakby to był mi nie na rękę. —
—Dziękuję. — Miodełka skinęła głową w jego stronę na te słowa po czym wyszła. I Delta został w szumie oddechów chorych i cichym szemrotaniem przerażonych szczenięcych serc. Nie jego, ale już jego.

 

Te dwa szczeniaki przed jego pyskiem stały tam. Talia i Dalia, dwa tak różne stworzonka. Talia była mniejsza, jej oczy większe, zielone, wpatrzone w niego z przerażeniem i niepewnością. Jej łapki, trzy pary, przebierały jedna o drugą w stresie. Dwie skulone były pod jej puchatym ogonem, dwie zawinięte pod szyją i dwie trzymające jej siostrę za furto na szyi. A Dalia? Dalia była historią zupełnie inną. Jej oczy były pełne ognia, jej pysk nieco zmarszczony, a oddech ciężki. Jej skrzydła opadły na jej bok, sierść na karku się zjeżyła, a błękitne kryształki wbijały w Deltę z zabójczą determinacją.
—Mam dla was dwa wybory tutaj. — medyk jednak był cierpliwy. Te dwa malce przeniosły się ze świata, w którym znały tylko babkę jako matkę i dwóch braci, których nie ma już na świecie. — Możecie albo zostać ze mną, jak Opresje was wysłała, ale pójść pod opiekę Variego, który zajmuje się sierocińcem. —
—Macie tu sierociniec? Co to jest? — Dalia mówiła dość spokojnie, ale w jej głosie było słychać tą nutkę niepewności.
—Miejsce gdzie dzieci bez konkretnych rodziców albo nikogo kto może się nimi zająć przebywają. Tam je karmią, stamtąd wysyłają je na uczenie polowania, podstaw i latania w twoim przypadku. —
—chwila… To mnie nauczą latać? Stary Bredłomiej mówił, że skrzydła są tylko na ozdobę! — Dalia oświadczyła, jej oczy nagle wielkie, podekscytowane… smutnie zaskoczone.
—I że dzieci bez rodziców to zbędny bagaż! — Talia dodała zza jej pleców, jej głos cichy, prawie niesłyszalny w rozmowie, która działa się za żywopłotem.
—Nie tu. Tu nie ma wilka, który byłby zbędny, nie ważne czy z rodzicami czy bez. — Delta mówił do nich spokojnie, jakby wiatr miał je porwać gdzieś daleko jakby tylko coś źle powiedział. — Moja córka także jest bez rodziców, a jednak jest moja. Adoptowana od maleńkości. — dodał po chwili namysłu, widząc jak Sohea wkracza w progi jaskini, jej osoba większa, szersza. Tak bliska dorosłości. Wystrzeliła w górę i rozwinęła się prawie każdą swoją chwilę spędzając u boku Puchacza i pomimo statusu ucznia, trenując z szeregowcami. Delta martwił się co prawda, że ta sama choroba, która porwała jej życie raz poprzedni, kiedy jeszcze kocie geny i nienawiść błądziły w jej krwi, porwie ją i teraz. Za młodo, za szybko, ale niech żyje sobie do tego czasu życiem piękniejszym niż wszystkie inne. Swoim własnym.
— I… mówisz że możemy zostać tutaj, albo pójść do sierocińca?  — Dalia spojrzała na niego, jakby to wszystko było tylko snem. Przyjemnym? Nieprzyjemnym? Ciężko określić po jej wyrazie pyska.
—Tak. W sierocińcu zajmie się wami Vari. Tutaj, zajmę się wami ja. W sierocińcu z pewnością jest mniej tłoku, ale tutaj jest więcej ciepła. Oba mają swoje zalety, oba mają wady. Nie ma u nas nic perfekcyjnego, w obu miejscach będzie ktoś kto się wami zajmie. Możecie na razie zostać tu. Jeśli się wam nie spodoba, wyślę was w stronę sierocińca. — Delta odpowiedział nieco bezuczuciowo. Jakby fakt. Ale to był fakt. Jeśli im się podobać nie będzie kimże on jest aby je zmuszać.
—Ale… nauczysz mnie latać? — Dalia jeszcze zpytała, jej łapy podążając za nim kiedy ruszył z Soheą do biureczka, przygotować napar na kichanie jakie rozlegało się z głównej Dalki jaskini medycznej.
—No ja na pewno nie. — zaśmiał się w głos, jego pysk rozjaśniając nieco na tą dawno zapomnianą dziecięcą ciekawość. Nawet na starość nie miał dość tej energii iż jaką żyły szczenięta.

<CDN>


wtorek, 29 kwietnia 2025

Oxide urodziła!

 
Saturn - elew

Opalit - uczeń

Od Yrsy - Szept popiołów

Wiosenne powietrze pachniało dymem.
Yrsa szła powoli, ostrożnie stawiając łapy na ziemi, która jeszcze parzyła resztkami ciepła. Krajobraz wokół niej był cichy jak szept umierającego świata. Spalone drzewa sterczały ku niebu niczym czarne, pokrzywione palce, a popiół wirował w powietrzu, tańcząc w bladym świetle wschodzącego słońca.
Wędrowała daleko od Watahy, dalej, niż zamierzała. Coś ją tu przyciągnęło - dziwna potrzeba, niemal instynkt, by ujrzeć koniec. I oto stała: samotna, maleńka istota w sercu spustoszenia, gdzie nawet echo wydawało się milknąć ze strachu.
Zatrzymała się na chwilę.
Pod jej łapami ziemia była krucha, pęknięta, przesiąknięta popiołem, jakby sama natura rozpadła się na tysiące kawałków. W powietrzu unosił się zapach spalenizny zmieszanej z czymś nieuchwytnym - wonią ciszy po tragedii, wonią czegoś, co przeminęło, ale nie zostało zapomniane.

„Czas zabiera wszystko.”

Pomyślała, spoglądając na czarne szkielety drzew.

„Żadne korzenie nie są wystarczająco głębokie, żadna siła wystarczająco potężna, by zatrzymać przemijanie.”

Każdy krok, który stawiała, wzburzał drobinki pyłu, wirujące wokół niej niczym duchy dawnego życia. Mogłaby przysiąc, że w tym tańcu popiołu słyszy szept - cichy, delikatny, niesiony wiatrem: „Nie bój się… To jeszcze nie koniec.”

Szła dalej.
Nie wiedziała, jak długo wędrowała wśród wypalonych ruin lasu. Słońce wspięło się wyżej, a potem zaczęło opadać, a ona wciąż szukała czegoś - sama nie wiedząc czego.
I wtedy, wśród szarości i ciszy, zobaczyła to.
Małą plamę zieleni.
Ledwie dostrzegalną, ledwie żywą.
Młody pęd wychylający się spod zwałów popiołu, nieśmiało, uparcie, jakby zrodzony z samego bólu tej ziemi.
Yrsa zatrzymała się, wstrzymując oddech. Patrzyła na maleńką roślinę z niemal nabożnym szacunkiem.

Życie.

W miejscu, które powinno było być martwe.
Usiadła ostrożnie obok, by nie zranić delikatnego cudu. Wpatrywała się w zielony listek, drżący na lekkim wietrze. Tak kruchy. Tak śmiały.

„W płomieniach straty rodzi się odrodzenie.”


Te słowa nie były tylko myślą - były prawdą, wypisaną w samej tkance świata.
Bo choć czas zabierał wszystko - liście, drzewa, domy, wspomnienia - nie potrafił zniszczyć tej jednej rzeczy: pragnienia życia.
W popiele przemijania rodziła się nadzieja.
Nie w krzykach. Nie w walce.
W cichym, spokojnym kiełkowaniu.
Yrsa pochyliła łeb, zamykając na chwilę oczy. W środku czuła delikatne ciepło - nie burzę emocji, nie smutek. Coś innego. Coś czystszego.

Wdzięczność.

Za to, że wciąż mogła widzieć.
Za to, że wciąż mogła iść.
Za to, że nawet po stracie wszystkiego, świat próbował na nowo.
Gdzieś w oddali wiatr przyniósł śpiew ptaka - pojedynczy, cichy dźwięk, niemal nieśmiały. Ale był.
Tak jak ona.
Wstała powoli, jeszcze raz spoglądając na młody pęd. Nie dotknęła go. Nie chciała. Wiedziała, że musi pozwolić mu rosnąć na swój sposób.
Z lekkim uśmiechem w oczach odwróciła się, by ruszyć z powrotem w stronę Watahy.
Za sobą zostawiała popiół.
Przed sobą - ścieżkę wśród kiełkujących cudów.
I choć wiedziała, że znów nadejdą straty, że znów coś kiedyś zgaśnie - teraz rozumiała coś więcej.

Nie chodzi o to, by zatrzymać życie.
Chodzi o to, by wędrować dalej, nawet wśród popiołów.


W drodze powrotnej Yrsa nie spieszyła się.
Każdy jej krok był świadomy, jakby teraz, po tym wszystkim, zrozumiała, jak kruche jest każde uderzenie serca, jak ulotny każdy podmuch wiatru.

"Czy to nie dziwne," pomyślała, "że największe piękno rodzi się właśnie ze zgliszczy?"

Nie wtedy, gdy wszystko jest łatwe i obfite, ale właśnie wtedy, gdy świat przypomina o swojej kruchości.
O tym, jak wszystko, co mamy, możemy stracić w jednej chwili i jak właśnie wtedy rodzi się siła.
Na chwilę zatrzymała się przy wypalonym pniu.
W dziurze w jego spróchniałym sercu rosła trawa, jasna i miękka. Życie odnalazło drogę tam, gdzie nie powinno.
Patrzyła na to długo, jakby w tej scenie szukała odpowiedzi na pytanie, które nosiła w sobie od zawsze:

Dlaczego świat tak bardzo się upiera, by istnieć, nawet gdy wszystko przeciwko niemu?

I może właśnie o to chodziło.
Nie w potędze.
Nie w sile.
Nie w wieczności.

Ale w trwaniu.
W upartym odradzaniu się.
W wychylaniu ku słońcu, nawet gdy naokoło tylko cienie.

Yrsa przeszła jeszcze kilka kroków. Wiatr musnął jej futro, przynosząc zapach ziemi - już nie tylko spalenizny, ale też wilgoci i życia.

"Tak wygląda świat - nieustannie płonący, nieustannie odradzający się z własnych popiołów. I może właśnie dlatego warto żyć. Nawet wtedy, gdy wydaje się, że wszystko już przepadło."

Przypomniała sobie szczenięta bawiące się na polanach Watahy.
Przypomniała sobie starego basiora śniącego nad brzegiem rzeki.
Przypomniała siebie – tamtą waderę, która kiedyś wierzyła, że życie będzie trwało wiecznie.

Nie trwa.
I właśnie dlatego jest piękne.

Odwróciła się, jeszcze raz rzucając ostatnie spojrzenie na wypalony las.
Nowe życie już tam było.
Jeszcze małe. Jeszcze kruche.
Ale było.

Tak jak ona.

Cicho, niemal niezauważalnie, ruszyła z powrotem w stronę domu.
Z popiołów ku życiu.
Ku temu, co miało dopiero nadejść.


Od Aidena - "Rytm"

   Niebo nad lasem miało dziś dziwny kolor. Ani to świt, ani zmierzch, jakby dzień wahał się, czy ma w ogóle nadejść. Aiden siedział na skraju urwiska, z pyskiem uniesionym lekko ku wiatrowi, który niósł zapach wilgoci, kory… i czegoś jeszcze. Czegoś nowego.

    Za plecami, w cieniu skalnych ścian, tętniło coś cennego. Coś kruchego. Nowego. Nie zbliżył się tam — nie dlatego, że się bał. On po prostu wiedział, kiedy trzeba milczeć. Czasami obecność potrafi być cięższa niż nieobecność.
    W jaskini był z nią tylko Delta — starszy, nieduży basior o niebieskim futrze, z wyschniętym wiankiem z maków który nosił na głowie. Niósł ze sobą zapach kwiatów i lat minionych. Każdy jego ruch miał znaczenie, a Aiden w tej chwili był wdzięczny, że Delta znalazł chwilę by pomóc Oxide i uraczyć ją swoją umiejętnością regeneracji. Aiden mu ufał. 

    Usłyszał najpierw szmer. Nie krzyk. Nie płacz. Raczej… szept życia. Delikatny, urwany dźwięk, jakby ktoś otworzył oczy po raz pierwszy i był zdziwiony, że świat w ogóle istnieje. Dźwięk ten przeciął ciszę jak pierwszy oddech po długim zanurzeniu — i zostawił po sobie coś cięższego niż cisza. Coś, co osiadło w piersi i zaczęło bić.
    Wtedy Delta wyszedł z jaskini, niespiesznie, jakby niósł ze sobą tajemnicę zbyt cenną, by ją wypowiedzieć od razu. Spojrzał na Aidena i tylko skinął lekko głową, ledwie zauważalnie — wystarczająco jednak, by cały świat przestał na moment drżeć. Przymknął oczy. Czuł, jak coś ściska mu gardło — niepokój? Ulga? Coś między tym. Jakby przez chwilę nie mógł złapać tchu, choć przecież nic go nie dusiło. Emocje były dla niego jak mgła: zjawiają się, zostawiają wilgoć, a potem znikają, zostawiając jedynie chłód. Zawsze tak było. Nauczył się nie ufać temu, co chwilowe. Ale to… to nie było chwilowe.

    Nowy ślad na ścieżce. Mały, jeszcze niepewny. Ale całkowicie prawdziwy.

    Ślad, który z czasem stanie się cięższy. Głębszy. Może odcisną się w nim cienie ojca — te dobre i te, które wolałby zostawić za sobą.
    Oxide… dała światu coś więcej niż tylko bunt, siłę i błysk w oczach. Dała mu nowe serce. Maleńki kawałek światła, którego istnienia jeszcze nie potrafił pojąć — ale wiedział, że to światło będzie kiedyś widzieć, słyszeć, oddychać. I choć to serce było jeszcze słabe, bijące cicho… Aiden wiedział, że połowa tego rytmu pochodzi od niego.

    Może nie potrafił mówić o miłości. Ale jeśli ktoś kiedyś zapytałby go, czym była — wskazałby właśnie na ten moment. Tę ciszę. Tę mgłę. I na ten jeden rytm serca, który miał za chwilę usłyszeć.

    W końcu zrobił krok. Cichy, przemyślany — jak zawsze. Potem drugi. A potem kolejne, aż cień skalnych ścian objął go całkowicie, zamykając za nim świat, który znał.

    Wewnątrz było cicho. Zbyt cicho, by poczuć się pewnie, i zbyt spokojnie, by się bać.

    Pachniało ziołami. Krwią. Życiem.

    Oxide leżała wśród pospiesznie ułożonego posłania z mchu i futra. Jej klatka piersiowa unosiła się wolno, zmęczenie malowało się na pysku, ale w oczach… w oczach był spokój. Głęboki, łagodny — inny niż ten, który znał. Aiden podszedł bliżej. Dopiero wtedy je zobaczył. Leżały obok niej. Dwa.

    Dwa małe ciała wtulone jedno w drugie, jakby dopiero co zostały rozdzielone i jeszcze nie chciały tego przyjąć. Ich futerka były wilgotne, cienkie łapki poruszały się nieskoordynowanie, jakby świat był jeszcze zbyt duży, by go dosięgnąć. Jedno westchnęło cicho, niepewnie, jakby próbowało zapamiętać, jak się oddycha. Drugie poruszyło głową i przywarło do ciepła, które znało. Aiden wstrzymał oddech.

    Nie jedno. Dwa.

    Dwa serca. Dwa rytmy.

    Poczuł, jak coś osiada mu w piersi, jakby świat przestał być obcy, choć na moment. Patrzył w ciszy, nie dotykając, nie pytając. Po prostu… był. Nie wiedział jeszcze, kim będą. Nie znał ich imion, głosów, spojrzeń. Ale wiedział jedno: są. A on — nie odejdzie. Nie zostawi, nie porzuci, nie wygna. Nie popełni tego błędu który zrobili jego rodzice. Ani rodzice Oxide. Leżała cicho przez dłuższą chwilę, jakby próbowała się złożyć z powrotem w jedną całość po wszystkim, co się wydarzyło. Jej wzrok błądził gdzieś pomiędzy Aidenem a ścianą jaskini, jakby myśli wciąż jeszcze nie wróciły na swoje miejsce.

    — Nie mamy imion — wyszeptała w końcu, z lekkim westchnieniem. — Myślałam… myślałam, że mamy jeszcze chwilę.

    W jej głosie nie było żalu, tylko to charakterystyczne dla niej znużenie, po którym czasem przychodziły najostrzejsze myśli. Aiden przeniósł na nią wzrok. Powoli. Głęboko. Nie przerywał ciszy, bo wiedział, że nie trzeba. Oxide spojrzała na jedno z dzieci. W jej oczach pojawiła się zamyślona łuna, jakby coś właśnie sobie przypomniała.

    — Dziś w nocy… na niebie był Saturn — powiedziała cicho. — Widziałam go, zanim… Zanim się zaczęło.

    Uniósł lekko kącik pyska. Mruknął tylko:

    — Podoba mi się.

    Znowu spojrzał na malca — ten był spokojniejszy, niemal nieruchomy, z czujnie poruszającym się pyszczkiem. Jakby już słuchał. Potem przesunął wzrokiem na drugie szczenię, które poruszyło się niespokojnie, jakby nie potrafiło jeszcze znaleźć swojego miejsca w tej nowej rzeczywistości. Oxide mówiła dalej, wolniej, jakby przez sen:

    — A drugi… Drugi to będzie Opalit.

    Aiden spojrzał na nią uważnie. Nie zapytał — nie musiał. Ale Oxide i tak szeptem wyjaśniła, bardziej do siebie niż do niego:

    — Bo opalit… zmienia barwy, kiedy patrzysz pod innym kątem. Czasem błyszczy jak ogień, czasem jak lód. Nigdy nie wiadomo, jaki będzie. A ten malec wierci się tak chaotycznie, jak ty kiedy osa wpadła ci w futro...

    Zaśmiała się cicho, znów opadając głową na przednie łapy. Zmęczenie zbierało swoje żniwo, ale na jej pysku zagościł cień uśmiechu — ten, który znał tylko Aiden. Spojrzał raz jeszcze na małe ciałka wtulone w siebie.

    Saturn. Głęboko spokojny, jak nocne niebo.

    Opalit. Zmienny. Odbijający światło inaczej za każdym razem. Chaotyczny.

    Dwa światy. Dwa ślady.

    Aiden przymknął oczy i pozwolił sobie na coś rzadkiego: spokój. Oxide z każdą chwilą zapadała głębiej w sen, aż w końcu jej oddech stał się równy i cichy, niemal niewidoczny. Zmęczenie w końcu wygrało, zabierając ją w krótką, zasłużoną ciszę. Aiden nie ruszał się, nie chciał zakłócać tej chwili. Patrzył na nią jeszcze przez moment, jakby upewniał się, że naprawdę śpi. Potem przeniósł wzrok na szczenięta.

    Saturn spał spokojnie, wtulony w bok matki, zupełnie nieruchomy.

    Opalit — ten drugi — zaczął się jednak wiercić. Niewielkie ciałko poruszyło się niespokojnie, drobne łapki rozcapierzyły się w powietrzu, jakby czegoś szukały. Cichy pomruk wydobył się z jego gardła, ledwie słyszalny, bardziej jak pytanie niż skarga. Aiden bez słowa wyciągnął łapy bliżej. Przysunął się tak, by między sobą a Oxide stworzyć coś w rodzaju bezpiecznego kąta. Opalit, jakby to poczuł, wtulił się w cieplejszy bok ojca.

    I wtedy… ogon Aidena poruszył się.

    Delikatnie. Powoli. Z początku prawie niezauważalnie, potem trochę śmielej. Niewymuszony ruch. Cichy gest.

    Był szczęśliwy.

    Nie tak, jak szczęście rozumieją inni. Nie był to wybuch, śmiech, łzy. Dla Aidena szczęście zawsze było ciche. Ukryte. Prawdziwe tylko wtedy, gdy nikt nie patrzył. A teraz… nikt nie patrzył. Więc pozwolił sobie czuwać. Z tą dziwną ulgą w piersi i tymi dwoma małymi światami śpiącymi obok. Noc otulała jaskinię jak ciężki koc. Tylko oddechy — Oxide, Saturna, Opalita — rozcinały ciszę regularnym rytmem. Aiden siedział w bezruchu, ale w jego wnętrzu działo się więcej, niż kiedykolwiek potrafiłby wypowiedzieć na głos. Spojrzał na Opalita, który wtulił się w jego łapy i wreszcie zamarł w cichym śnie, a potem przeniósł wzrok na Saturna — nieruchomego, jakby zrodzonego ze spokoju samego kamienia.

    I wtedy przyszły wspomnienia.

    Niechciane. Chłodne.

    Widział siebie — młodszego, chudszego, o oczach zbyt poważnych jak na swój wiek. Samotnego wśród drzew, gdzie wiatr zamiast kołysać, kąsał. Pamiętał puste noce, brak dotyku, głód... i ten jeden obraz, którego nigdy nie potrafił zapomnieć: sylwetki oddalających się rodziców, zbyt szybko znikających między pniami. Jakby go nigdy nie było.

    Tamto dziecko milczało. Ale teraz — coś w nim odpowiedziało.

    Spojrzał znów na swoje dzieci. I wtedy, cicho, bardziej w myślach niż na głos, przysiągł, że nie pozwoli ich nigdy skrzywdzić. Zbliżył pysk do Opalita i dotknął jego małego boku, pilnując oddechu, który wciąż był zbyt delikatny. Jego ogon raz jeszcze poruszył się wolno. Księżyc przesunął się na niebie, rzucając blade światło przez szczelinę skalną, i choć Aiden nie wierzył w znaki — tej nocy pozwolił sobie na jedną myśl:

    Może ten świat wcale nie musi być tylko koszmarem.


                                                                        ୧‿̩͙ ˖︵ ♱ ︵˖ ‿̩͙୨



    Kilka dni wystarczyło, by świat nabrał miękkości.

    Zamiast ciszy — tupot małych łapek i niezdarne potknięcia. Zamiast grozy — ciepło, jakby to miejsce przestało być tylko jaskinią, a stało się sercem czegoś większego. Czegoś, co oddychało razem z nimi. Domem.

    Saturn poruszał się ostrożnie. Krok za krokiem, niemal z namysłem, jakby każde przesunięcie łapy było decyzją. Przysiadł przy wejściu, patrząc na świat zza krawędzi skały. I wtedy Aiden zobaczył je wyraźnie — oczy. Fioletowe jak zmierzch, ciche i głębokie. Lustrzane odbicie spojrzenia Oxide, tyle że bez bólu, bez walki. Było w nich coś... kojącego. Jakby dziecko już teraz nosiło w sobie wewnętrzny spokój, którego nikt go jeszcze nie nauczył.

    A tuż obok — żywioł.

    Opalit przemknął obok Aidena jak błysk. Potknął się o ogon matki, poślizgnął, zaraz potem stanął dęba i zaczął obwąchiwać wszystko w zasięgu nosa. Oczy miał otwarte dopiero od niedawna, ale już teraz błyszczały intensywną zielenią. Tą samą, którą nosił Aiden — jaskrawą, niepokorną, nieprzejednaną. Pasowała do niego jak ogień do iskry. Umaszczenie miał jak Oxide, niemal identyczne… ale jego energia była zupełnie inna. Obaj byli podobni do niej — sierść, ubarwienie, nawet sposób, w jaki marszczyli nosy, przypominał Oxide.

    Niedługo potem Saturn przespacerował do rodziców i wtulił się w bok Oxide, jakby tylko czekał na cichy moment, by odpocząć. Opalit natomiast wskoczył na łapę Aidena i próbował podgryźć jego sierść, jakby świat był grą, a on — bohaterem pierwszego rozdziału.

    I wtedy Aiden się uśmiechnął. Znowu. Tak samo delikatnie i prawie niezauważalnie. Odsunął łapę, z której Opalit postanowił zrobić sobie prywatne legowisko. Szczenię wydało z siebie niezadowolone fuknięcie, ale szybko znalazło nowe zajęcie — jego ogon. Z dzikim entuzjazmem rzuciło się na niego jak na największego wroga, który właśnie wtargnął do ich jaskini.

    — To tylko ogon — mruknął Aiden, patrząc z lekkim rozbawieniem, jak puchata kula zawzięcie próbuje zatopić mleczne ząbki w jego futrze. — On tu mieszka od dawna.

    Opalit zignorował go zupełnie, co najwyraźniej było jego nowym hobby.

    Tymczasem Saturn powoli, metodycznie wstał i podszedł do kamienia niedaleko, bliżej wejścia, po czym... usiadł. Ot tak. Po prostu. Jakby chciał kontemplować widoki i napisać o tym poemat. Aiden przekrzywił łeb, patrząc na tę ich dwójkę — jakby stworzeni z dwóch zupełnie różnych części jednej opowieści. Jeden gotów rzucić się z mostu, zanim sprawdzi, czy pod nim jest woda. Drugi — najpierw sprawdzi, potem zapyta most, czy ma odpowiednie certyfikaty bezpieczeństwa.

    — Jesteście niemożliwi — szepnął, bardziej do siebie niż do nich.

    W tym momencie Opalit — prawdopodobnie przez przypadek — przewrócił się na Saturna. Saturn spojrzał na niego z miną tak poważną, jakby przez moment zastanawiał się, czy warto brata wykluczyć z rodzeństwa. Ale zamiast tego po prostu westchnął i złożył głowę na łapach. Godność ponad dramatem.

    Aiden zaśmiał się cicho. Wtedy też Oxide poruszyła się lekko, przez sen burknęła coś pod nosem, jakby chciała dodać swoje trzy grosze:

    — Powinniśmy byli nazwać je Spokój i Zamęt…

    Aiden parsknął śmiechem.

    — Za późno, Śpiąca Królewno.

    Słońce właśnie wlewało się do jaskini cienką smugą światła, która zatrzymała się na dwóch maluchach — jednej spokojnej kropce i drugiej wiercącej się jak po ósmej espresso. 

    Czymkolwiek było espresso.

czwartek, 24 kwietnia 2025

Od Aidena - "Rozszczepienie"

     Było cicho. Za cicho.

    Aiden stał pośród pustkowia, które kiedyś było jego umysłem. Teraz — tylko pole bitwy. Spalone. Zbrukane. I pełne echa cudzych koszmarów, które nie należały do niego, ale które zżerały go od środka jak pasożyty przyssane do duszy.

    Nie zbierał ich z litości. Nie z chęci pomocy.
    Zbierał je, żeby niszczyć.

    Bo nie ma nic potężniejszego niż strach. A on — nauczył się go ujeżdżać jak gniewnego rumaka.

    Walczył za pomocą cudzych traum. Rzucał je na przeciwników jak dzikie bestie. Wyciągał z czyichś snów najgorsze potwory, by rzucać je na pola bitew, aż nie było już kogo dobijać. Tylko... zapomniał, że potwory nie lubią być zamykane.

    A teraz się obudziły.

    Każdy z koszmarów, który przejął — dzieci z poskręcanymi kończynami, wilki pozszywane z wielu ciał, istoty bez oczu ale z tysiącem ust — był tam. Tylko że nie czekały już na jego rozkaz.

„Myślałeś, że nami dowodzisz.”
„Myślałeś, że jesteś królem.”
„Ale król też może być ofiarą.”

    Ich głosy były jak drapanie po czaszce. Każdy dźwięk rozdzierał mu umysł, który sam stał się labiryntem. Każdy koszmar miał teraz swój pokój, swoje drzwi, swój własny zamek w środku niego.

    I wszystkie otworzyły się naraz.

    Poczuł, jak jego własne ciało go zdradza — łapy miękły, zęby wypadały, sierść parzyła jak ogień. Kręgosłup zaczął się wyginać, kości trzaskały, jakby jego organizm nie mógł już unieść ciężaru tego, co w nim mieszkało.

    A potem przyszła Oxide.

    Prawdziwa? Wyobrażenie? Nie wiedział. Miała oczy jak lustra — odbijały tylko jego. Ale nie tego, którym był teraz.

„Wykorzystałeś ból, by siać ból.”
„Wciągałeś ich cierpienie, jakby to była broń.”
„A teraz broń obróciła się przeciwko tobie.”

    Próbował zawyć, ale jego głos się rozdzielił. Już nie był jednym Aidenem. Był tysiącem głosów — każdy z innego koszmaru. Rozwarł pysk, a z wnętrza zaczęły wychodzić rzeczy, które nie powinny istnieć. Kły jak ostrza mieczy. Języki zakończone pazurami. Oczy, które się nie zamykały.

    Jego ciało zaczęło się rozerwać na strzępy. Ale nie zginął. O nie.

    Zaczął się rozszczepiać.

    Każdy z jego koszmarów miał teraz swoje własne ciało.
    Każdy — swój własny głos.
    Każdy — swoją wolę.

    A on? On został uwięziony w środku tego piekła — jako rdzeń, jako serce tego pulsującego królestwa horroru. Nie zginął. Stał się czymś gorszym niż śmierć. Stał się królem tronu z kości, ale poddani już go nie słuchali.

    Tylko patrzyli. I czekali.

    To już nie była bitwa.
    To było muzeum obłędu. I Aiden był jednocześnie przewodnikiem, eksponatem i trupem na podłodze.

    Wnętrze jego umysłu zmieniło się w coś groteskowego — ściany pulsowały jak wnętrze żywego organizmu, każda pokryta runami, które drgały jak mięśnie pod napięciem. Każda z tych run — to imię kogoś, kogo dotknął jego cień. Ich cierpienie zapisane na ścianach z jego własnych żył.
    Chodniki zrobione były z jego wspomnień — całych scen rozsmarowanych jak mięso na desce rzeźniczej. Mógł przejść po swoim dzieciństwie, czując pod łapami chrupot łamanych wspomnień, które już nawet nie były jego.
    I nagle z sufitu zaczęły kapać flaki. Cicho, rytmicznie. Nie z krwi. Z myśli. Czerwone, oblepiające, śluzowate. Z każdym krokiem czuł, jak coś się w nim zmienia — nie tyle fizycznie, co... narracyjnie. Jakby nie był już bohaterem tej historii.

    Jakby był jej potworem.

    Przy kolejnym zakręcie zobaczył coś, co przypominało Oxide — ale to był tylko jej szkielet, z rogami oplecionymi cierniami, a z pyska zwisał rozwalony język. Gdy się zbliżył, poruszyła się.

— To nie ja, Aiden... — powiedziała. —  To twoja wizja mnie. Zdeformowana. Taka, jaką ją uczyniłeś w swoim umyśle.

    Jej czaszka otworzyła się jak muszla, a ze środka wyszedł pająk z jego oczami. Wszedł mu do pyska.     Nie mógł się powstrzymać. Połknął go.
    Bo ten pająk był jego sumieniem.

    Potem przyszła Komnata Bez Drzwi.

    Była pusta. Cicha.
    Ale na środku leżało jego ciało. Nie jedno.
    Setki.
    Każda wersja Aidena, która mogła istnieć.
    Aiden, który się poddał.
    Aiden, który zabił Oxide.
    Aiden, który sam stał się koszmarem.

    Wszystkie miały rozprute brzuchy. W środku nie było wnętrzności — tylko lustrzane odłamki. Gdy spojrzał w jeden z nich, zobaczył twarz dziecka, którego krzyk przejął wieki temu. Krzyk nadal się nie skończył. Ten fragment istniał w pętli.

    I wtedy poczuł, że coś się do niego zbliża.
    Coś, co nie miało ciała.
    Coś, co było sumą wszystkich jego przejętych koszmarów.
    Królowa Lęku.

    Nie miała formy. Była cieniem między światłami. Była ciężarem na jego plecach, szarpnięciem mięśnia, pęknięciem kręgu. Jej głos był jak tysiące much obijających się o czaszkę od środka.

„Oddaj siebie. Nie jesteś już sobą. Jesteś naczyniem. Już nie walczysz — TY JESTEŚ WOJNĄ.”

    I wtedy Aiden zrozumiał coś, co było jak igła przebijająca ostatnią granicę jego jaźni:

    Nie był już Aidenem.

    Był miejscem.
    Był przestrzenią, w której żyją cudze koszmary.
    I nie było wyjścia.
    Bo jak uciec z samego siebie, gdy wszystko, co w tobie mieszka, nie chce cię wypuścić?


                                                                ୧‿̩͙ ˖︵ ꕀ⠀ ♱⠀ ꕀ ︵˖ ‿̩͙୨

    Oxide stała nad jego ciałem. Nie drgnął. Oddech ledwo wyczuwalny. Oczy zamknięte, ale skronie pulsowały — jakby jego umysł nadal krzyczał. Światło wokół przygasło. Coś było nie tak.

— Jest za cicho… — szepnęła, kładąc łapę na jego czole.

    Zamknęła oczy. Skupiła się. Telepatyczny impuls przeszedł przez jej ciało jak fala przez pole magnetyczne. Zanurzyła się w jego świadomość, jakby wchodziła do czarnej wody, z której nie wiadomo, co wynurzy się pierwsze.

    Zgasło wszystko.


                                                                ୧‿̩͙ ˖︵ ꕀ⠀ ♱⠀ ꕀ ︵˖ ‿̩͙୨


    Znalazła się w ciemności.

    Ale nie była to zwykła ciemność — to była ciemność z oczami. Patrzyły na nią z każdego kąta. I mrugały. Setki, tysiące. Bez źrenic, bez kontekstu. Była tylko świadomość, że jest obserwowana.
    Jej łapy dotykały czegoś miękkiego i gorącego — podłoże przypominało języki splecione z jelit, drgające i wilgotne. Kiedy stąpała, wydawały z siebie westchnięcia, jakby chodziła po duszach, które jeszcze nie umarły do końca.

    W oddali — pulsujące światło. Rytmiczne.
    Serce?
    A może bomba?

    Ruszyła w stronę źródła. Po drodze zaczęły się pojawiać sylwetki Aidena. Ale nie on. Zdeformowane. Jakby ktoś próbował go narysować ze wspomnień kogoś, kto go nienawidził.

Jeden miał pysk z zębami na wargach.
Drugi miał oczy płonące jak gwiazdy.
Trzeci był pusty. Z jego środka słychać było tylko echo, powtarzające „To wszystko twoja wina…”

Nie jesteś tu mile widziana.”
„Nie ratujesz go — dobijasz.”
„On nie chce być znaleziony.”

    Oxide zacisnęła zęby. Oni mogli być iluzją, ale ból który odczuwała był prawdziwy.

    Nagle wszystko zaczęło się zmieniać — niebo (czy to była w ogóle przestrzeń?) rozciągnęło się jak płótno, które ktoś podarł pazurami. Przez szpary zaczęła się sączyć czarna krew, zalewając wszystko. Oxide zapadała się głębiej, aż znalazła się w wnętrzu czegoś żywego.

    A tam — tron.

    I Aiden.

    Nie miał już sierści. Tylko ciało ze strzępów.
    Z oczu leciał mu dym.
    A z pyska wystawały ostre jak igły zęby.

    Rozpoznał ją. Ale nie jako ukochaną.

„Po co przyszłaś?”
„Nie możesz mnie stąd zabrać. Ja już nie istnieję.”
„To, co widzisz, to echo.”

    Zrobiła krok.

    I wtedy zobaczyła ją.

    Królową Lęku.
    Jej sylwetka była zrobiona z Aidena. Jego zębów. Jego ran. Jego głosów. Miała jego ślepia, jego rany, jego… ból. Stała za jego tronem i patrzyła przez niego, mówiąc do Oxide:

„Nie jesteś bohaterką tej historii.”
„On już dokonał wyboru.”
„Możesz zostać — i stać się częścią tej ciemności…”
„Albo uciec i patrzeć, jak umiera po kawałku.”

    I wtedy Aiden — prawdziwy Aiden — wreszcie zawył. Krótko. Brutalnie. Agonalnie.


                                                            ୧‿̩͙ ˖︵ ꕀ⠀ ♱⠀ ꕀ ︵˖ ‿̩͙୨


    Oxide wyrwana została z jego umysłu z siłą, która aż przecięła jej duszę na pół. Nie była to łagodna fala. To był kopniak od samego rdzenia piekła. W jednej chwili widziała jeszcze jego oczy — czarne jak otchłań, ale z błyskiem życia. W następnej leżała na zimnej ziemi, z pyskiem wbitym w mech, łapy drżały jej jak po przebiegnięciu tysiąca kilometrów w ciemności. Nie mogła mówić. Gardło miała wyschnięte. W uszach brzmiało tylko jedno zdanie:

    "Nie jestem jej."

    Zadrżała. I wtedy usłyszała cichy, chrapliwy oddech.

    Aiden.
    Drgnął.

    Jego łapa, przez chwilę bezwładna, uniosła się powoli jakby z trudem pokonywał grawitację. Oczy miał zamknięte, ale powieki się poruszyły.

— Aiden? — wyszeptała Oxide, jeszcze niepewna, czy mówi do ciała, ducha, czy wspomnienia.

    Otworzył oczy. Nie gwałtownie. Nie filmowo. Tylko prawdziwie — jak wilk, który spał za długo w miejscu, gdzie nikt nie powinien spać. Zielone ślepia rozjarzyły się w półmroku. Oddychał ciężko, nierówno — ale żył. Był obecny. Wreszcie.

    Spojrzał na nią.
    Nie uśmiechnął się.
    Nie powiedział nic.

    Ale w jego oczach — tych oczach, które widziały więcej niż powinny — była świadomość. I pytanie.

— Jak długo… mnie nie było? — wyszeptał, zachrypniętym głosem.

    Oxide tylko westchnęła. Chciała mu powiedzieć, że minęła chwila. Że wszystko dobrze. Że wrócił. Ale kłamałaby. Bo widziała w jego oczach coś nowego. Nie „nowe ja”. Żadna przemiana.

    Zgliszcza. Zgliszcza które dawały jej poczucie, że coś się dzieje nie tak. A pod nimi było coś, co nadal iskrzyło. Nie odpowiedziała. Tylko podeszła bliżej, dotknęła jego łapy swoją. Ciepło. Puls. Potrzebowała to poczuć.

    Aiden podniósł się na łapy, jakby wszystko było w porządku. Jakby nie przeszedł właśnie przez mentalną rzeź. Jakby nie trząsł się wcześniej jak liść w ogniu. Ale Oxide patrzyła inaczej. Nie z czułością.

Z analizą.

— Co? — rzucił nagle, unosząc łeb. — Nie patrz tak. Wszystko mam pod kontrolą.

    Głos był szorstki, ostry, jakby chciał nią przeciąć ciszę między nimi. Ale Oxide nawet nie drgnęła. Zmrużyła oczy. Pysk jej się lekko skrzywił.

— Nie masz.

    Aiden zafalował grzbietem. Warknął — głęboko, gardłowo, niegroźnie, ale wystarczająco, by powietrze zgęstniało.

— Oxide. Mówię ci, mam wszystko pod pieprzoną kontrolą. 
— Właśnie, że nie. — ucięła. Zmarszczyła nos, zbliżyła się o krok. — Wiem, jak wyglądasz, kiedy walczysz. I wiem, jak wyglądasz, kiedy toniesz. A ty… jesteś przesiąknięty tym gnojem. Każdy twój ruch, każde słowo, to… jakbyś oddychał kurzem z cudzych koszmarów.

    Zapadła cisza. Nie było już w niej warknięcia. Tylko oddech. Zbyt płytki.

    Aiden odwrócił wzrok.
    Nie z winy.
    Z frustracji.

— Więc co? Mam się bać sam siebie? — rzucił z ironią, którą próbował przykryć lęk. Oxide nie odpowiedziała od razu.

— Nie. Masz się bać momentu, kiedy przestaniesz walczyć, a zaczniesz tonąć

Noc zdawała się pełzać po ziemi — ciężka, bezgwiezdna, jakby świat sam chciał przymknąć oczy, nie widzieć tego, co zostało. Oxide odeszła. Bez słowa więcej.
    Aiden został. Z głową uniesioną, z oczami wbitymi gdzieś w czarne niebo, jakby próbował coś w nim znaleźć. Cokolwiek. Ale ono milczało.
    W jego klatce piersiowej coś wciąż pulsowało — echo wszystkich koszmarów, które kiedyś przyjął do siebie. Wszystkie te cuchnące strachem odłamki cudzych snów.

    Wciąż tam były.
    Nie milczały.
    Po prostu… czekały.

    I wtedy poczuł. Nie usłyszał. Poczuł, jakby coś wsunęło się między warstwy jego umysłu. Jakby pajęczyna zimna musnęła jego kark od środka. Nie głos — obecność. Znajoma. Gładka. Lepka. A potem szept. Bliski. Zbyt bliski.

„Zawsze mogę cię odciążyć…
Wystarczy, że przestaniesz się opierać.”

    Zęby Aidena zgrzytnęły. Nieświadomie. Instynktownie. Mięśnie karku napięły się jak struny. W gardle zadrgał cichy, niski warkot — niegroźny, ale ostrzegawczy. Jakby coś w nim powiedziało „nie”. Ale za cicho. Za późno. Spojrzał przed siebie. Las był nieruchomy. Ale jego łapy same zrobiły pierwszy krok. A potem drugi.
    Nie odwrócił się. Nie zawahał.
    Po prostu poszedł.
    Głęboko między drzewa, gdzie nie sięgał wiatr. W stronę stromych skał, które znał lepiej niż własny oddech. W stronę jaskini, której ciemność nie przerażała, a koiła.
    Tam nikt nie zadawał pytań. Tam mógł odpocząć. Zniknął w niej, jak cień w drugim cieniu. Bez śladu. Zostało tylko echo kroków.

    I może — może — czyjeś oczy, które nie należały do nikogo, ale patrzyły za nim z głębi umysłu. 


 <END>