Ostatnio całą sobą czułam, że nadchodzi czas. Czas próby, kolejnej próby. Ściskało mnie w żołądku na samą myśl o powrocie do kłopotu, który, ilekroć o nim pomyślałam, wyżerał od środka kolejne fragmenty mnie samej.
Deszczowy, jesienny poranek poprowadził mnie ku granicy. Zazwyczaj nieprzekraczalnej, tym razem jednak zupełnie niewidzialnej i niewyczuwalnej. Strzepnęłam z siebie krople deszczu, ale wysiłek był próżny. Byłam już cała mokra, a sierść sklejona w deszczowe pasemka ociekała chłodnymi łzami chmur. Dlaczego ten poranek wybrałam na wycieczkę? Nie byłam pewna. Liczyłam, że organizm sam podpowie mi, którą datę wybrać, choć nie ufałam mu już do końca. Właściwie w ogóle przestałam mu już ufać. A jednak zamiast grzać się w suchych ścianach jaskini wojskowej, albo u stryjka, który ostatnio nawet wyraził wolę widzenia mnie w jaskini alf, kuliłam się w objęciach ulewy, podążając do jabłoniowej gospody.
- Coś potrzabujesz? - zapytała staruszka, gdy przysiadłam przy szynkwasie ze zwalonego pnia.
- Czy byli tu dziś wojskowi?
- Nie, oni tak rano nie przychodzą.
- W porządku. Ale pewnie przyjdą?
- Ani chybi! Po południu. - Pisnęłam w duchu. Już trzęsły mi się łapy. Oczekiwanie odbierało mi więcej sił, niż samo myślenie. „A nuż okaże się jeszcze, że tego którego szukam, nie będzie w składzie kompanii. Jest mi potrzebny!”. - A ty nie jestaś przypadkiem córka taj zołzy, Admirała?
- Jestem. Kawka, pomocnik z WSC.
- Masz odwagę, żeba tu wracać po tym wszystkim. - Wadera z niesmakiem pokręciła głową.
- A cóż to, ja jestem winna jakimś ustrojowym niesnaskom? Nie brałam w nich udziału. Dziękuję za poinformowanie. Przyjdę w takim razie trochę później, wtedy może uda mi się spotkać te wilki - odpowiedziałam grzecznie, wstając, na co wadera tylko subtelnie wzruszyła ramionami. „I żebyś wiedziała, że nikt mi takiego udziału nie udowodni”, dodałam w myślach, z trudem oszczędzając dodania waderze epitetów.
Do wyjścia odprowadziło mnie kilka podejrzliwych spojrzeń nieznajomych. Ach, tak wiele, a jednocześnie tak niewiele zmieniło się w WSJ przez te lata, odkąd pracowałam tam za młodu. Ścieżki te same, karczma, a w niej karczmarka, zupełnie ta sama co zawsze, drzewa też te same, które niegdyś mijałam prawie co dnia. Ale wiele pysków było dla mnie zupełnie nowych. Choć obce, błyszczały specyficznym blaskiem, którego strasznie nie lubiłam. Tak patrzyły wilki wychowane przez społeczeństwo podległe prawu pięści.
Na rozdrożu rzuciłam obojętne spojrzenie każdej ze ścieżek. Bez dłuższego wahania wybrałam tę po prawej stronie, wiodącą nieco bliżej granicy z Watahą Srebrnego Chabra. Nigdzie znajomego zapachu, ani nikogo, kogo można by zapytać. Przyjęłam, że Abruan musi być w pracy, w jaskini przeznaczonej dla wojska.
Dlaczego akurat Abruan? Może rzeczywiście nie powinnam pojawiać się w WSJ. Miałam tam co prawda wielu starych znajomych, jeszcze z czasów przedwojennych. Prawdopodobnie tyle samo było tam jednak wilków, które mogły być mi nieprzychylne tylko przez mój związek z Admirałem. Mogłam znowu zwrócić się do Jojo, ale moja przygoda z nim nie skończyła się najszczęśliwiej. A ktokolwiek inny z WSC? Prędzej zapadłabym się pod ziemię. Abruan stanowczo wydawał mi się najbezpieczniejszą opcją. Zresztą lubił mnie, bez względu na to co robił ojciec. Zresztą... przychodząc ze swoją sprawą nie miałam się raczej czego obawiać.
- Marlena! - zawołałam radośnie, wkraczając do miejscowej jaskini medycznej. U progu przywitał mnie silny zapach suszonych ziół, ale w porównaniu do szpitala w WSC, to miejsce było małe i puste. Tylko jego opiekunka krzątała się wewnątrz. A raczej... tańczyła.
- Och. - Mój widok zakłopotał ją nieco. Od razu przerwała swoje ostatnie zajęcie. - Kopę lat! Co tutaj robisz?
- Wybrałam się w sprawach osobistych. - Na jej zapraszający gest odpowiedziałam siadając przy kamiennej ławie, przy której za dawnych lat wspólnie suszyłyśmy rozmaryn i siekałyśmy dziką pietruszkę. - Mam jeszcze trochę czasu. Pomyślałam, że cię odwiedzę, porozmawiamy. Jak ci się żyje?
- Po staremu. Wiesz, tutaj wszystko odkąd pamiętam stoi w miejscu. Dosłownie wszystko. To raczej ja powinnam zapytać, jak ci się żyje, i dziękować Bogu, że cię w ogóle spotkałam.
- Wbrew pozorom u mnie też wiele się nie zmienia. - Podniosłam z ławy starą, zapomnianą gałązkę. Pogładziłam jej wąskie listki i uniosłam do nosa. Rozmaryn. - Każdy dzień, odkąd pamiętam, wspominam bez uniesień. Przeleciało to wszystko tak, że się teraz wydaje, jakby życie cały czas toczyło się zupełnie zwyczajnie, nie było żadnej wojny. Gdyby nie to, ile ofiar ze sobą zabrała. Ale może to tylko emocje wywietrzały. To w końcu już wiele miesięcy pokoju.
- Najważniejsze, że ty żyjesz. - Uśmiechnęła się ciepło. W zamian otrzymała to samo, ale wzbogacone o lekkie potrząśnięcie głową.
- Nie. Nie wiem, jaki był tego wszystkiego cel. Sens. Ale czuję, że za dużo już się stało, ażebym miała z czego się cieszyć.
- A teraz? Świat jakoś dalej się toczy.
- Tak, mamy nowego przywódcę. Chociaż alfa się nie zmienił. Jestem ciekawa, co teraz będzie. Mam nadzieję, że wzięły się za to odpowiednie osoby.
- Zupełnie nie znam się na polityce, ale będę miała nadzieję, że tak się właśnie dzieje. A ty?
- Ja? Teraz chciałabym w końcu poukładać to, co się rozleciało. Czyli właściwie całe moje życie.
Marlena westchnęła z zatroskaniem. Była życzliwą dziewczyną; z całego stażu w WSJ chwile spędzone z nią bez wątpienia wspominałam najlepiej. To kolejna porcja doświadczenia oraz wspomnień, które dał mi ktoś, kogo odebrała mi wojna.
Z celem mojej wycieczki spotkaliśmy się wreszcie po południu. Natknęłam się na niego, gdy razem z czwórką przyjaciół zmierzał do karczmy. Czy bawiłam się w podchody, odegrałam spotkanie przez przypadek? Nie, skąd. Miałam jasno określone zamiary. Nie wiem co mogłabym osiągnąć ubieraniem je w płaszcz z iluzji.
- Abruan? Cześć.
- Przedstawisz nas pani? - Jeden z towarzyszy stuknął go w łopatkę.
- Och, młoda Admirałówna. - Skłonił się lekko, na co zaśmiałam się bez przekonania.
- Ach, gdzie tam, czas leci.
- Dla mnie zawsze piękna, młoda i pełna ognia.
- To może ja sam się przedstawię. - Zuchwały basior wyprężył pierś. - Raciwat, tutejszy szeregowy, ale już niedługo.
- Miło mi. Kawka.
- Cicho tam, Raciwat. Daj nam porozmawiać. Bo po oczach widzę, że coś cię tutaj do mnie sprawdza - zauważył, rzucając mi lekki uśmieszek.
- Tak.
- Chłopaki, idźcie sami. Musimy porozmawiać.
Tym razem każdemu z nich posłał ponaglające spojrzenie. Basiory z łagodnością owieczek przystały na jego rozkaz. Gdy odeszły, zbliżyłam się do niego jeszcze o mały krok, choć byłam pewna, że już czuje, z czym przychodzę. Subtelnie zniżyłam głos, dopóki leśna cichość nie upewniła mnie, że zostaliśmy sami.
- Czy znajdziemy gdzieś tu niezamieszkaną jaskinię?
- Bez kłopotu. A dlaczego mamy jej szukać?
- Dawno się nie widzieliśmy, prawda? - Delikatnie uniosłam brwi.
- Okrutnym słowom nie sposób zaprzeczyć. - Odetchnął głęboko. Plan był prosty i wykonalny. Jego łapa objęła moją. - A gdzie cię wywiało po upadku tatusia?
- Pracowałam. Czasem zbierałam zioła, czasem zaganiałam sarny w kozi róg. Wiesz. Żyłam.
- I nawet nie pomyślałam o starych przyjaciołach, co?
- Gdybym nie myślała, nie byłoby mnie tu dzisiaj.
Plan był prosty i wykonalny, choć należało wziąć poprawkę na każdy najlżejszy ucisk, parzący jak unurzane w ogniu żelazo, i każdy oddech, jak zianie Cerbera strzegącego wejścia do świata zmarłych. Każda cząstka ciała buntowała się we mnie, każda czuła się potwornie nie na miejscu. Spędziłam wieczór w objęciach jego masywnych łap, lecz jak tu dać się ponieść chwili, gdy jedyne co się czuje, to tłumiona chęć ucieczki? Przyciskając pysk do jego pyska w duchu pytałam, po co mi to. Jednak rozsądek był silniejszy. To jedyna droga do spełnienia potrzeby o wiele ważniejszej niż chwilowy komfort fizyczny.
Było już późno, gdy postanowiliśmy się rozstać. Abruan uparł się, by odprowadzić mnie do granicy, i szczerze mówiąc było mi to całkiem na łapę. Nikt nie mógł być pewny, co czaiło się wśród mroków WSJ.
Ciężka muzyka rozbrzmiewa w koronach obcych drzew, gdy stąpa się błotnistą ścieżką w środku nocy, odliczając kroki dzielące od domu. Nawet oddech idącego obok wilka wydaje się wtedy dużo cięższy niż byłby, gdyby rozchodził się jasnym dniem. Gdyby u boku mieć kogoś drogiego, a przed oczami swój własny las, który znałoby się wszerz i wzdłuż.
- Wpadaj częściej. - Na pożegnanie liznął mnie w policzek, a ja odruchowo ściągnęłam brwi. Jakoś umknął mi moment, w którym nasza relacja stała się tak bliska. Czy było to tamtego popołudnia, czy może o wiele wcześniej, jeszcze na Stepach? Nie umiałabym powiedzieć; nigdy nie przyglądałam jej się tak uważnie. Przecież nawet nie znaliśmy się dobrze. Jeszcze kilka godzin wcześniej zastanawiałam się czy Abruan w ogóle pozna „starą przyjaciółkę” po takim czasie. Mimo wszystko w przeciwieństwie do niego starałam się nie pozostawiać złudzeń, że potrzebuję go do czegoś więcej niż własne cele. Gdy jednak obejrzałam się wstecz, zdałam sobie sprawę, że nie wychodziło mi to najlepiej. Nie rozmawialiśmy zbyt wiele. Nigdy jakoś nie zebrałam się na odwagę, by powiedzieć mu, że potrzebuję od niego (Tylko. Aż?) szczeniąt. Opłacalniej było na ten temat milczeć i pozostawić mu więcej pola do wyobraźni w temacie naszych spotkań.
W domowym zaciszu, z głębokiej trawy błysnęły na mnie dwie pary oczu. Ze względnym niezadowoleniem przyjęłam fakt, że nie poszli jeszcze spać.
- Wreszcie! - Wrona uderzyła przednimi łapami o ziemię. - Tak się bałam! Już mieliśmy iść cię szukać, ale o tej porze nawet pytać nie ma kogo.
- Wszystko jest dobrze. Byłam u przyjaciela za granicą.
- I jeszcze za granicę ją poniosło!
- Wrona! Nie byłam sama. Uspokój się.
- Ach, nie byłaś sama? - Choć słowa o tożsamym znaczeniu padły już wcześniej, dopiero tak sformułowane zwróciły uwagę brązowej wilczycy. Jej ciemne ślepka zabłysły. - Z kim byłaś?
- To nieistotne - odparłam, sadowiąc się na swoim legowisku. - Jestem wdzięczna że się o mnie martwicie, ale sama potrafię o siebie zadbać.
- Zawsze wracasz przed wieczorem. - Szkliwo uznał za stosowne wesprzeć towarzyszkę. - Dzień w dzień, punktualnie. Dlatego się martwiliśmy. - Zacisnęłam wargi.
- Powiedziałeś to, co wszyscy wiedzą, a zatem? Możemy wyciągnąć wniosek, że dziś wróciłam później, a potem iść spać. Dobranoc, mamo i tato.
Odwróciłam się grzbietem do polany, przyciskając czoło do szorstkiego pnia starej sosny. Z tyłu usłyszałam leniwe ruchy, świadczące o tym, że współmieszkańcy, jedno po drugim, poszli w moje ślady. Tyle jeszcze rzeczy, którymi uraczył mnie dzień, było do przemyślenia. Do zapomnienia. Ostatecznie cisnęłam je gdzieś w kąt pamięci, ledwie zdążywszy, zanim sen ogarnął moje zmysły. Byłam już zbyt śpiąca.
Gdy obudziłam się rankiem, wroni ogon wystawał z legowiska po przeciwnej stronie polany. Wadera, najwyraźniej wyczerpana czuwaniem do późna, jeszcze spała, a trzeci lokator musiał już rozpocząć kolejny dzień pracy, bo jego miejsce było puste. Przeciągnęłam się, by nie pozostawać w tyle. Chmury wolno przedzierały się przez plątaninę gałęzi starych sosen. Na chwilę zatrzymałam wzrok na kojącym obrazku. Dzień był chłodny; oznaczało to niewątpliwie, że zbliżają się dni, które wataha miała poświęcić na, jak to mówił stryj i plakaty porozwieszane po całym lesie, „budowanie przyszłości”. Powinnam zgłosić się do jaskini alf, by być na bieżąco.
- Gdzie wczoraj byłaś? - słowa Wrony dogoniły mnie, zanim zebrałam się z legowiska. - No powiedz, proszę!
- Dlaczego chcesz wiedzieć?
- No bo wiesz...
- Nudzi ci się własne życie - mruknęłam. - Zawsze byłaś taką intrygantką?
- Och, żebyś widziała mnie za młodu. - Naraz poderwała się, a cała jej poranna senność minęła na dobre, głosząc wszem i wobec, że ma niejedną historię, którą chętnie by się ze mną podzieliła. - Długo wędrowałam po całym świecie. Nawet po ludzkich terenach!
- Dlaczego wróciłaś? - zapytałam gdy tylko, a może jeszcze zanim skończyła myśl, bo nagle zdałam sobie sprawę, że nie wiedziałam nic na temat zagadnienia pozornie tak oczywistego.
- Byłam ciekawa, co w domu. Przez lata zwiedzałam lasy i ulice, bywałam w górach i nad morzem. Ale zmęczyło mnie trochę ciągłe uciekanie przed ludzkim wzrokiem, tak samo jak niesmaczne i nieświeże jedzenie, które fundowały mi moje przygody. Ale przede wszystkim stęskniłam się za rodziną. Nie miałam ich wiele. Rodzeństwo, ojca, syna. Agresta, no i Mundusa.
- No tak, mówiłaś, że z Mundusem mieszkaliście tu razem - mruknęłam. Czy kiedyś powiedział mi, że berberysowa polanka miała jakichś lokatorów oprócz nas? Chyba nie było ku temu okazji. A ja jakoś wyszłam z założenia, że po prostu był jej pierwszym i jedynym mieszkańcem.
- Tak. Ale, ale, zmieniasz mi temat, kochaniutka. Powiedz, co to za tajemniczy znajomy?
- Nie żaden tajemniczy znajomy. To mój znajomy.
- Ojej...
- Robisz się monotematyczna. No, czas iść do pracy.
- Doprawdy chyba nikt się nie kryguje tak jak ty.
- Doprawdy? - Rzuciłam jej oschłe spojrzenie. - Słucham, kto na przykład?
- Na przykład... - Jej oczy zaokrągliły się niespokojnie i potoczyły wokół, w poszukiwaniu ratunku. - Kaj.
- Co z nim?
- Słyszałam... - Wilczyca niewinnie opuściła oczęta, a jej koścista łapka zaczęły bawić się źdźbłem trawy. W oczekiwaniu na dzienną porcję plotek, rzuciłam jej nudnemu zajęciu matowe spojrzenie. - Że odkąd się stąd wyprowadził, pomieszkuje u jakiejś pary z WWN. I płaci im w piórach, okłamując ich, że to prawdziwe złoto, które można sprzedać ludziom! A potem otwarcie chwali się tym u nas.
Prychnęłam, jednym oddechem wyrzucając z gardła całą niedorzeczność, którą zadławiłam się, słuchając jej rewelacji. „Chociaż w sumie kto go wie”, przeszło mi przez myśl.
- Nie uwierzę, by ten leń wprowadził się do kogoś i zgodził dać mu coś w zamian. Prędzej symulowałby permanentny ból brzucha i koczował w jaskini medycznej, byle wziąć za darmo.
- Tak? To jak niby im płaci, jak myślisz?
- Może tak samo jak mi, czyli wcale.
Wrona kwęknęła coś z naburmuszeniem.
- Może tak, może nie. A taki Szkliwo? Też nie lepszy.
- Szkliwo? - Moje uszy zjechały na kark, rozkładając na głowie pas startowy dla samolotów.
- Tak! Wielki polityk się z niego zrobił, już nawet jaskinia alf mu nie wystarczy, tylko w WWN przesiaduje. Chodzi taki dumny, że aż ziemi nie dotyka. Do Agresta wpada sobie kiedy chce, jak do starego znajomego, w ogóle już nie szanuje powagi urzędu alfy. Tak, tak! Sama Nymeria mi mówiła! Ba, słyszałam, że kręci się przy samej córce alf! Taka szuja tylko trochę wpływów złapie i zaraz czuje się bezkarna. Zresztą przy kim on się nie kręci. Oni tam u Nadziei mają te wszystkie swoje wiece, ważne spotkania polityczne, wiesz, to jak w delegacji. Kto wie co tam robią.
- Przestań! - warknęłam. - Teraz już jestem pewna, że gadasz zupełne głupoty.
- A to ty nie wiesz, że te wszystkie rublie mają spaczone...
- Wrona, jesteś okropna! - stwierdziłam.
- A on to zwłaszcza. Mówię ci, uważaj na niego. Ale co nas to obchodzi, prawda? - Machnęła łapą, krzywiąc się w chytrym uśmieszku. - Mówiłyśmy o tobie.
- Nie mam ochoty o tym rozmawiać. Czy nie wyraziłam się już jasno? - Odwróciłam się gwałtownie. Może nieco zbyt gwałtownie, może nawet troszkę agresywnie, ale mój nastrój uległ już zupełnemu załamaniu i nie zamierzałam się nad tym zastanawiać. Poszłam w swoją stronę, to znaczy, na północ, pozostawiając Wronę we mgle niedokończonej rozmowy, której w ogóle nie powinnyśmy rozpoczynać. Może współmieszkanka nacieszyła się świeżutkimi plotkami, ale mi nie przyniosło to nic oprócz popsutego humoru.
W jaskini alf rzeczywiście nie zastałam Szkliwa. W środku byli zresztą tylko stryj, jego małżonka i jeden z synów, Legion. Przywitałam się cicho i zajęłam miejsce, które zwykł zajmować drugi asystent, gdy wraz z Agrestem akurat nie przyjmowali interesantów.
- Wiadomo coś o tych jabłoniach? - zagadnęłam.
- Idą mrozy - odrzekł Agrest. - Planowaliśmy ze Szkliwem pojutrze rozpocząć prace. Dziś ma skonsultować to z Watahą Wielkich Nadziei i dowiedzieć się, czy ich plany są podobne.
- Świetnie - odpowiedziałam, aczkolwiek ich ustalenia były mi obojętne. Chciałam tylko wiedzieć, co robić, zanim nadejdzie owo wyczekiwane „pojutrze”.
Choć wszystko odbywało się zupełnie zwyczajnie, alfa w ciszy czytał jakieś dokumenty, Legion z matką rozmawiali o wilkach, które znałam tylko z widzenia, nietrudno było wyczuć unoszące się w powietrzu oczekiwanie. Agrest jakby już nudził się na swoim miejscu. Nie byłam tylko pewna, czy czekał na nadchodzący siew, czy po prostu na kolejny obchód terenów lub obiad.
Cdn.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz