środa, 20 grudnia 2023

Od Agresta - „Rdzeń. Po przyszłość”, cz. 2.15

Admirał długo biegł przed siebie, goniąc widma ściganych saren, sam z sarną równając się trzepoczącym sercem i pierzchliwym duchem, co do ostatniego, zjeżonego włoska. Ból dodawał mu mocy, a Ciri z trudem dotrzymywała mu kroku, nie, raczej kilku kroków, pomimo starań pozostając nieco z tyłu. Na próżno krzyczała do jego grzbietu, by poniechał wysiłku. Osiągnąwszy granicę WSJ, a potem przedarłszy się przez nią bezprecedensowo, znaleźli się w strefie względnego bezpieczeństwa. Wilczyca przełknęła ślinę; jej gardło wyschnięte było od łapczywego zasysania potężnych haustów powietrza. Nogi drżały już pod nią, jakby zaraz miały się połamać.
Wreszcie zaczęła zwalniać. Niedaleko mieli już do pierwszych zboczy gór, w których mogli z łatwością się zaszyć i przeczekać najgorsze. Miała tyle pytań, których nie zdążyła zadać, gdy rzucili się do ucieczki, pozostawiając w tyle młodego alfę, zdobytego przecież z trudem i ryzykiem. Basior jednak popędził dalej.
Zdyszana Ciri rozejrzała się wokół. Otoczona przez samotne pagórki, wsłuchała się we własny oddech. Zamiast biec, dalej poszła powolutku. Wiedziała, że ranny Admirał nie ucieknie daleko. Przypuszczała, że ukryje się w pierwszej jaskini, którą napotka. A potem wspólnie pomyślą, co dalej.
W tym samym czasie, w WSC dobiegały już końca porządki Polany Życia. Jako ostatni, honorowy gość, Ableharbin żegnał się z gospodarzami, dziękując za wspaniałą inicjatywę i nie pozostawiające nic do życzenia wykonanie.
- Doprawdy nie chce się wracać do obowiązków - oznajmił, po przyjacielsku klepnąwszy mnie w łopatkę, na co nie zwlekając odpowiedziałem tym samym, choć nie tak dynamicznie.
- Miło było wspólnie spędzić ten wieczór. No, a teraz sprzątanie. - Zaśmiałem się wesoło. - Może i ja się ku temu ruszę, rozgrzać stare kości.
- E tam, stare. Dobrze się trzymają, niech dbają o siebie, a posłużą jeszcze długo - zapewnił promiennie, zanim nasze drogi ostatecznie się rozeszły. Pokazowy uśmiech, goszczący na moim pysku, zgasł.
Admirał drżącymi łapami przyciskał wypłukane w strumyku liście do rany. Nie była bardzo głęboka, ale niezwykle bolesna. Bardziej chyba nawet, niż stracone marzenia. Znacie ten ból, prawda? Każdy z nas zna, wiec wyobraźcie sobie, że skalpel w piersi boli bardziej. Niewinne łezki kapały z jego oczu. Takim zastała go Ciri, gdy wreszcie stanęła u progu jamy, gdzie skrył się jak ścigane zwierzę, którym na dobrą sprawę można było go nazwać, zachowując pełną logikę wypowiedzi. Z troską usiadła przy nim. Zdjęła z jego ramienia pustą, lnianą torbę, o której sam zupełnie zapomniał. Nie mówiąc nic, ujęła materiał w zęby i rozerwała. Nie zdążył zaprotestować. Przy pomocy tego prowizorycznego opatrunku otuliła jego uraz.
- Co się tam stało? - szepnęła mu wreszcie prosto na uszko.
- Ci... nieważne.
Ach, no cóż, wstyd było się przyznać do takiej porażki.
Ja za to już niebawem musiałem szczegółami podzielić się nie tylko z rodziną, ale i śledczymi. Jaskinia przesłuchań Watahy Wielkich Nadziei ożywiła się na chwilę.
- Po prostu... podszedł do nas, w łapie trzymał skalpel i zaczął mi grozić. Jakoś tak to było.
- Co robiliście w tamtym miejscu?
- Byłem w drodze. Szukałem Legiona na własną łapę.
- Rozumiem. - Śledczy Brus zapisał coś na czystej kartce. - I co było dalej?
- Szkliwo mu ten nóż wyrwał, jakoś tak, no i co. No i... To dawno było.
- Dwa miesiące bez mała.
- Na stare lata pamięć wietrzeje.
- Jeszczeście towarzyszu nie tacy starzy - skomentował Brus, nie podnosząc wzroku znad swojej pracy. - Wiem że nie znać tego po mnie, ale widzicie... jeśli rzeczywiście jesteście bratem swojego brata, to ja niestety jestem od was starszy.
Zaraz po moim przesłuchaniu ruszyły kolejne. Zebrały się nam wszak oczywiste zakłócenie porządku publicznego i próba zamachu na rodzinę alf. Zabawne, że jedynym, który ostatecznie nie został przesłuchany w tej sprawie, był sam jej prowodyr. Ale o tym za chwilę.
- Czemu mielibyśmy nie dać mu jednej buteleczki? - Strażnik wzruszył ramionami. - Wszyscy się bawili, to pomyślałem, że każdemu coś od życia się należy. Co może zrobić samotny wilk z flaszką w łapie? On ją ledwo trzyma w tych swoich krótkich paluchach.
- To znaczy, trzymał. Gdy mu ją daliście. - Brus podniósł wzrok, ale jego podbródek cały czas skierowany był na leżącą przed nim kartkę.
- Nie no, że ogólnie wilk, ledwo trzyma takie rzeczy.
- Ach. Więc użyczyliście Admirałowi napitku, nie zważywszy na to, że jest omegą?
- Jakże to, spragnionego nie napoić. Alfa, omega czy inna delta. Swoje niezbywalne prawa ma.
- A on jakoś dał radę tą butelką wysadzić w powietrze jedno z ognisk.
- Jak to mówią, co się stało, to się nie odstanie. - Strażnik zasępił się tylko. Śledczy westchnął i podpisał zeznanie.
Tak to właśnie szło, to wszystko, Moi Kochani. Kolejne dni i tygodnie po uczcie rozpostarły przed sobą płachtę groteskowej bezcelowości. Minęło coś, na co oczekiwaliśmy od długiego czasu. Pozostawiło za sobą wygrawerowany we wspomnieniach dreszcz. Mój spokój przynajmniej, ilekroć myślami wracałem do pamiętnej nocy, burzony był przez błysk skierowanego prosto we mnie ostrza. A niby złego nic się nie stało. Wszystkie stare porachunki zostały wyjaśnione w skromnej ciszy, raz a dobrze.
- Usłyszałem wybuch. Jak wszyscy na polanie. - Ry mówił beznamiętnie, z dozą własnej, strażniczej powagi. Nieczęsto śledczy przesłuchiwali śledczego. - Zgodnie z procedurami i własnym rozumem poprowadziłem akcję gaśniczą.
- Czy oprócz wiadomej butelki w pobliżu miejsca zdarzenia znaleziono jeszcze coś, co mogło mieć związek ze sprawą?
- Nie, nic takiego.
- Dobrze.
Niedługo cieszył się Admirał wolnością. Zresztą co to była za wolność, gdy żyli tkwiąc w surowych górach WSJ i liżąc rany.
- Ropieje.
- Co z tym teraz zrobić? - Ciri podparła podbródek łapą. - Pójdę do WSJ, poproszę o pomoc.
- Ani mi się waż! - warknął. - Żebym skończył w zamknięciu? Od ropienia jeszcze nikomu się krzywda nie stała.
- Muszą nam dać coś na rany! Zakazisz się, a później sepsa, czy jak to się nazywa, i co wtedy? Co ja zrobię?! - jęknęła.
- Po moim trupie - fuknął basior i odwrócił się do niej swoją mniej przystojną częścią ciała. Wilczyca tylko załamała łapy.
Jak to mawiają, myślenie nic nie kosztuje. A bycie wysoko rozwiniętym gatunkiem powinno zobowiązywać. Zresztą nie znam się na tym. Któż decyduje, kiedy rozdział się kończy, a kiedy zaczyna? Zastanawiam się tylko nad jednym. Czy odnaleźć miłość, oznacza zagubić cząstkę swojego własnego wnętrza?
- Towarzyszu. - Śledczy Brus wskazał miejsce za kamienną ławą.
- A od kiedy my jesteśmy na „Wy”? - Szkliwo, zanim je zajął, przystanął na chwilę. Basior zarechotał.
- To jest teraz u nas w modzie. I w dobrym smaku. No, bez ociągania. Pójdzie szybko, zresztą nikt was za to nie drapnie, co najwyżej dostaniecie pouczenie i do domu. Tym razem sprawa jest prostsza niż motyli czułek, a wy jesteście bez kolegów.
- Czy możecie, towarzyszu, nie posługiwać się aluzjami, na które nie mogę odpowiedzieć? - Szary ptak rozsiadł się naprzeciwko strażników. - Będę wdzięczny. - Śledczy tylko mruknął z konsternacją. Położył przed sobą kartkę do spisywania zeznań, a strażniczka Opal westchnęła frasobliwie. W tej pozycji, za ławą przesłuchań, skrzydlaty nie czuł się pewnie, ale jego umysł był spokojny. Nie miał sobie właściwie nic do zarzucenia; postąpił tak jak należało.
- No dobrze, dobrze. Posłuchajmy więc, co my tu mamy. - Brus uśmiechnął się od niechcenia. - Nieumyślne spowodowanie śmierci. Kto by się spodziewał.
Pochylmy się na chwilę nad widmem nieobecnego. Czapki z głów (jeśli ktoś oprócz mojego bratanka je nosi). Ku pamięci zmarłych, jak zwykle szepnijmy słówko wspomnienia, niczym ulotne epitafium zapisane językiem w powietrzu. Odszedł tak samo, jak żył. Niezbyt mądrze.
Ach, wiecie, co mi się przypomniało, nawiązując do ulotności?
Spazmatyczny śmiech.
Nie ma na świecie bardziej ulotnego stworzenia niż obietnica wyborcza. Jest - i nagle jej nie ma! A znika przy tym, łamiąc wszelkie prawa natury, że nie wolno coś z niczego i coś w nic. W poważaniu ma sentencję „Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz”, bo choć powstaje być może i z prochu, to nie pozostawia po sobie nawet oskarżycielskiego okruszka.
Zupełnie jak scheda Admirała. Gdy przyjrzymy się jego życiu, czy chwilami nie wyglądało ono na doskonale się zapowiadające? Urodził się przecież w spokojnej, przyjaznej watasze. Do jego nauki przykładał łapę nawet ów Achpil, wykwalifikowany biolog z piaskowego wąwozu. Podobno razem pracowali nad stworzeniem szczepionki na VCIG. Gdyby im się udało, to byłoby dopiero osiągnięcie. Ale młody Admirał to zaprzepaścił. Założył rodzinę i na to też był zbyt niedojrzały. Odsunęły się od niego dzieci, a i z partnerką nie wiodło mu się najlepiej. Potem, potem... nie wdając się już w szczegóły...
Chwila namysłu.
Potem stworzył stronnictwo. Nie wiem jakim cudem, ale naprawdę pociągnął za sobą wilki i to w sporej liczbie. Na ileż sposobów mógłby to wtedy rozsądnie wykorzystać! Jednak ambicje w końcu go przerosły. Całe ukryte w nim zło wylazło na wierzch. Każdego przed tym przestrzegam. I tak skończył Admirał na pustkowiu, z jedną tylko przyjazną duszą, Ciri. Chociaż nie wiem nawet, jak to rzeczywiście było z ich przyjaźnią pod sam koniec.
I takem, choć stary, przeżył go. A to przecież syn mojej bratanicy. Dwa pokolenia w dół. Wiecie, że nawet mi tego bachora trochę żal?
- Ostrze przebija skórę na wysokości szczytu mostka. - Głos śledczego był biurokratycznie skupiony, bardziej na dokładnym odzwierciedleniu samej czynności, niż na całych jej okolicznościach. - Wkłuwa się w mięsień piersiowy powierzchowny, wykonuje ruch rotacyjny o około sto stopni, a następnie rozcina skórę w kierunku dogłowowym, nieznacznie naruszając mięsień mostkowo-głowowy. Przyznajecie się?
Okoliczności bowiem najwyraźniej niespecjalnie go obchodziły. Jak zresztą wszystkich. Choć nikt nie powiedział tego na głos, kogóż by nie zapytać, samymi oczyma odrzekłby: „Pozbyto się wszy”.
- Tak.
- Świetnie. Możemy spisać protokół przesłuchania.
Szczery i niewinny, kobiecy szloch rozchodził się po całej jaskini. Gdzieś w surowych, jabłoniowych górach.
Tak. Mimo wszystko to strasznie smutne, samotnie żegnać bliskiego, ze wstrętną w swej namacalności świadomością, że nie ma się już do kogo zwrócić. Nie chciałbym nigdy doświadczyć czegoś podobnego. Mnie na szczęście to ominęło.
- Admirał...! Kochany, co ja teraz zrobię... - Pociągnęła nosem. - Tyle wspólnie przeżyliśmy. To było cholernie trudne, ale dziękuję. Dziękuję ci za to kim byłeś... kiedyś.
- Co... co ty mówisz? - wymamrotał, niewidzącymi oczyma szukając jej pyska.
- Nie chcę żyć dalej. Zasnę dzisiaj, razem z tobą. To moja decyzja - zdawała się mówić z uśmiechem. I niespotykanym u niej prawie nigdy spokojem.
- Chyba żart... żartujesz.
- Nie ma sensu dłużej czekać. Chcę dzisiaj umrzeć. Na samą myśl robi mi się lepiej. Nazbierałam na zboczach trującego ziela.
- Za tydzień ci się odmieni. Zapomnisz o mnie.
- Nie! Nigdy. - Przycisnęła jego ciężką łapę do piersi.
- Teraz tak mówisz.
- Dobranoc, kochany - odrzekła cicho. - Dobrze było mieć cię przy sobie. Chociaż zniszczyłeś nam życie. Ale i tak cię kocham. Chciałabym żebyśmy pożegnali się jakbyśmy wyjeżdżali w różne strony. Tylko tyle.
Przez dłuższą chwilę czekała na odpowiedź. Kilka łez oderwało się od jej oczu, po czym bezgłośnie spadło na ziemię. Wyobrażam sobie, jak jej policzki kraśniały i bladły. Dla niej nie ginęła wesz, a miłość życia.
- Do zobaczenia. Kocham cię - zakończyła, gdy odzew nie nadszedł.
Zapadła cisza. Została sama.
Rozdział zakończył się, by zrobić miejsce kolejnemu. Czas płynął, nikogo nie pytał o pozwolenie. Czy zresztą chcielibyśmy go wtedy zatrzymać? Ja chyba nie. Nie był to bowiem czas beztroski, którą znałem już tylko z odległych wspomnień. Wraz z ostatecznym nastaniem pokoju i przyjaźni, jak i z okrzepnięciem nowej rutyny, na moją głowę spadły nowe obowiązki dnia powszedniego. Ale o mnie jeszcze zdążymy porozmawiać. Czas nie goni.
Ciało Admirała znaleziono kilka tygodni po dniu uczty. Leżało w przesiąkniętej zapachem padliny jaskini, gdzieś w surowych, jabłoniowych górach. Nie trzeba było wielu wysiłków i karkołomnej sekcji zwłok, by domyślić się, co doprowadziło do śmierci. Trujące zioła leżały obok, zupełnie już wyschnięte, lecz Ciri nie odnaleziono. Przypuszczano, że opuściła martwego ukochanego i w rozpaczy zawędrowała gdzieś daleko, być może na same ludzie tereny, gdzie niektóre nieroztropne wilki, nie mam rzecz jasna na myśli nikogo konkretnego, czasem szukały ucieczki od dawnego życia.
Gdy zawierucha minęła, na berberysowej polance pozostała już tylko trójka mieszkańców. A było to mniej więcej tak: Szkliwo postanowił kuć żelazo póki gorące. Otóż z wieczora dnia pewnego przystanął pod drzewem, pod którym biegła dopolankowa ścieżynka, i którą najczęściej wpadali na teren posiadłości zmęczeni ciężkim dniem mieszkańcy. I czekał. Aż wreszcie rozświetliły się pobliskie zarośla od słonecznych piórek.
- Nie boisz się? - Na dźwięk znajomego głosu Koyaanisqatsi napuszył się, nie zdejmując z twarzy swojej dumnej maski. Ich spojrzenia skrzyżowały się. - Zapisywać się na listę samobójców do zeszytu, z którego niczego już nie wykreślisz? Zdrajca jesteś. Myślisz, że wrócisz teraz do domu, zapomnisz o wszystkim i tak to się skończy? Nie muszą nawet przesłuchać ciebie, żeby dowiedzieć się, jak było. Ja to słowo w słowo słyszałem i jak myślisz, co teraz powinienem z tym zrobić?
Kaj z trudem powstrzymał się przed otworzeniem dzioba, z którego nie umiałby wydobyć żadnego sensownego słowa.
- Ja jestem zdrajca, niech będzie. A ty morderca. Morderca! - odburknął wreszcie, odwrócił na pięcie i już go nie było, choć było jasne, że do domu nie wróci, a przynajmniej nie do tego, który do tej pory dzielili.
Szkliwo kopnął kamyk, który z sympatycznym turkotem stoczył się ze ścieżki. Bokiem odepchnął się od drzewa, po czym nieśpiesznie wrócił na polankę.
Pewnymi łapami nie należy sięgać szczytów, bo góry zwalą się na głowę. To mało radosny morał z tej historii. Wszystko jest bowiem dla wilka, ale nie dla każdego. Tak głosi mądrość płynąca ponad czasami, przez kolejne pokolenia, zastępy naszych przodków i potomków. Tylko w teraźniejszości jakimiś cudacznymi sposobami rozmywa się zawsze, tu i teraz każąc wilkowi prostemu porzucić swój zdrowy rozsądek, a w słowy inspirujące wygłosić mowę dla własnej brawury.
- Spójrz, jak to jest - mówiłem, gdyśmy wraz z moim asystentem pewnego pięknego poranka na polance przed jaskinią alf otwierali stanowisko. - Był Admirał, zmiotło Admirała i nic po nim nie zostało. A tak się odgrażał, że świat zwojuje. Tak się to życie układa.
- Dobrze by było, gdyby po nas coś zostało. A czy zostanie? - mruknął Szkliwo.
- Po mnie przynajmniej młode pokolenie. - Ściszyłem głos, by słowa nie dobiegły do jaskini. - A ty nie myślałeś kiedy, żeby sprawić sobie potomków?
- Myślę, że nigdzie się nie wybieram, żeby potrzebni mi byli następcy.
- Ech. Wiem o co chodzi. Uczucia żeś źle ulokował. - Ależ palnąłem. To jakby dobić leżącego, ale nie pomyślałem o tym wtedy. A przecież pamiętałem jeszcze czasy, gdy to ja byłem tym samotnikiem, któremu nie powodziło się w życiu prywatnym.
- Wcale nie. Po prostu nie lubię pisklaków. Zbyt długo rosną. Wy, wilki, macie pod tym względem łatwiej. Zresztą gdzie mi to teraz w głowie.
- Coś się dzieje? - Spoważniałem, nieufnie unosząc jedną brew. Otworzył dziób, ale jeszcze szybciej zamknął go, nie wypowiadając ani słowa. Nerwowo pokręcił głową. - No? - Nacisnąłem, tonem nieznoszącym sprzeciwu.
- Czemu cokolwiek miałoby się dziać? Są ważniejsze rzeczy do roboty. Na przedłużanie gatunku jeszcze przyjdzie pora.
- Są? A ja na przykład właśnie się nudzę i dopóki mi się żaden petent nie przyturla, z chęcią posłucham, co ci leży na wątrobie, bo że leży, to widać gołym okiem.
- Nic szczególnego. Po prostu ostatnio nie czuję się najlepiej.
- Hm? Połamałeś się, czy przeziębiłeś? Na przeziębionego nie wyglądasz. Na połamanego nie bardziej niż zwykle. Zatem co się dzieje? Chyba jestem twoim przełożonym i powinienem wiedzieć o wszystkim co się w tej pustej łepetynie wyprawia.
- Nie zrozumiesz.
- Na pewno nie z tych półsłówek.
- Mam takie wrażenie... Jakby jakaś moja część stała nad otwartą trumną i wpatrywała się w trupa. - Nie wiedząc jak odpowiedzieć na takie słowa, umilkłem i pozwoliłem mu mówić dalej. Jego oddech pogłębił się nieznacznie. - Głos rozsądku mówi mi, że on nie żyje. Wszystko na niebie i ziemi powtarza po nim, nie żyje, nie żyje. A jednak wciąż z zapartym tchem patrzę i czekam, jakby miał się poruszyć.
- Tak się przejmujesz tym co się stało? Co to jest za trup?
- Chyba - zawiesił głos na dłuższą chwilę. - Nie. Pewnie nikt konkretny, a już na pewno nie ten, o którym myślisz. To raczej... ktoś bardzo bliski. A w ogóle to takie tam po prostu wrażenie.
- No tak, kto czasem tak nie ma, co nie? - Śmiałem się. Niewiele rozumiałem. Żadnych czerwonych lampek. Pełna beztroska i wesół wilk w świetle spokojnego dnia.

Cdn.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz