2.10.2 – A
Czas trwania: 10 księżyców
Oczekiwania: Wilkopobodny stwór na wysokich łapach, tyle łapy zniekształcone – wymagają kopyt, brak dolnej szczęki – wymagany implant.
Inteligencja: znikome ślady rozumienia pojedynczych słów,
brak świadomego ruchu oczu
P — 684
Czas trwania: 20 księżycy
Oczekiwania: Masywny, niedorozwinięte przednie kończyny – oczekiwane kikuty, zalążki skrzydeł – prawdopodobieństwo umiejętności lotu znikome, Wydłużony pysk i brak mięśnia brzuchowo-językowego. Oczy osadzone za płytko.
Inteligencja: śladowa ilość relacji na słowa –oczekiwany
brak możliwości rozumienia, oczy poruszają się za wskaźnikiem.
#1 — 3.20
Czas trwania: 2 księżyce
Oczekiwania: Masywne ciało, brak kończyn
Inteligencja: brak oznak inteligencji – powód: zbyt wczesne
stadium rozwoju
Kapral odłożył trzy
kartki. Zielona i niebieska poświata jego wynalazków rzuciła się na ściany
przylegając do nich jak farba i tylko przemieszczając się wraz z ruchem
powietrza wewnątrz tub. Trzy. Były ich trzy. Jego nowe dzieci, kwitnące w
sterylnym otoczeniu. Jedne rozwijały się szybciej, drugie wolniej. P — 684 był
już na skraju gotowości, jego skóra potrzebowała jedynie porosnąć teraz
odrobiną sierści. Kapral jedyne czym był zawiedziony w jego przypadku, był
kompletny brak inteligencji, a przynajmniej takie podejrzenia. Stworzenie
nabawiło się w ostatnich dniach zeza, więc i poruszanie oczu za przedmiotem
zapisane parę nocy temu było tylko smętnym wspomnieniem. Do tej pory jedyną
oznaką umysłu w tym padole śrub i cieczy był Karal sam w sobie i Stefan, który
ograniczony fizycznie nie za wiele mógł mu pomagać.
Kap, kap, kap
Ściekająca sufitu woda uderzała w wiadereczko postawione
pod jej źródłem. Zapasy wyciekały zupełnie jak ona, a więc Kapral łapał się za
wszystkie drogi odkładania potrzeby wyjścia na zewnątrz jakie istniały. A więc
zbierał źródlaną wodę okapującą z sufitów jaskini oraz jadł padlinę, którą
przynosił mu Stefan.
—Kapral nie wie już co z tym poczynić. — wilk rzucił papierami o kamienny blat.
Nie miał powoli już siły i cierpliwości żeby czekać na rezultaty, a jednak
nadal spoglądał tak tęsknie w kierunku tub. Do czego on tak właściwie zmierzał.
— Na kiego ci to Kapralu? Ty życie tworzysz, zabierasz jak Bóg. — rzekł do
siebie. Jego łapa przetarła jego skronie. — A jednak jesteście przyjacielu tak
daleko od swojego celu… Te papiery temu świadectwem. Twoje dzieci, Kapralu,
dzieci z twojej własnej krwi i żadnej inteligencji za tymi oczyma. Chciałeś
wilka stworzyć od zera, na myśl swoją, identycznie ambitnego i z inteligencją,
która przekracza twoją, a do tej pory masz papkę i Stefana!—
—Czy coś nie tak ze mną? — Stefan stęknął zza jego pleców, nieco niewinnie i
naiwnie, jego ton zupełnie zanurzony w dziecięcej niewiedzy.
—Nie Stefanie, ale też nie do końca. Kapral popełnił błędy w tworzeniu ciebie,
a tyś pierwszą oznaką inteligencji skazany został na ciało, które Ci nie służy
i służyć nigdy nie będzie. — Kapral pokręcił głową. Kartki złożył w schludną
kupkę zaraz przy gęsim piórze zanurzanym w granatowym atramencie, skradzionym
swojego czasu z ludzkiego laboratorium. Jego oczy przemknęły po ścianach jego
przybytku, zupełnie nowego, jakby los uśmiechał się do niego z tych ścian.
Jam ci dał życie –
ja los – i ja dyktuję jak ono przebiegnie.
Ale Kapral wystawił jedynie swoje kły w szaleńczym uśmiechu. Ach, pamiętał on te białe ,sterylne ściany laboratoryjne, przesiąknięte zapachem chemikaliów. Duszące opary, które tłumiło się maskami, a które i tak atakowały płuca po dziesiątkach lat spędzonych przy próbówkach. Kapral, niegdyś Lucius, miał życie jakich mało. Był bogaczem, miał chyba nawet żonę, chociaż bez dzieci. Fascynowały go eksperymenty, ale niektóre zachodziły za daleko. „Zmarnowany potencjał” – tak, w ten sposób nazywali go wszyscy dookoła. A ile razy wylądował w tych bielszych ścianach, kaftan bezpieczeństwa otulający jego zdrętwiałe ręce. Oh Kapral pamiętał. I Kapral nie zapomniał. Teraz nie było wracać do czego ciałem, jedynie myśli czasem powracały w te miejsca, które stanęły w płomieniach i przepadły z czasem. Kapral, przepraszam, Lucius znalazł miejsce wśród ludzi, którzy go szanowali….
★----------------★-------------------★------------------★-------------------★
Lucius wyklepywał na swoim biurku palcami pewien rytm. Raz,
Raz, pauza, dwa, trzy, raz, raz, pauza. Nuta, Nuta, pauza i dwie półnuty. Jakby
w transie. Koiło to jego nerwy kiedy czytał kolejny raport oddany w jego ręce
przez jednego z „uczniów”. Oczywiście, był pełen błędów – przynajmniej taką
nadzieję miał Lucius. W końcu jak inaczej wytłumaczyć, że ich krzyżówka kota z
krową zdychała właśnie na wrodzoną chorobę płuc. Ich mieszanka wilka z ptakiem
dyszała ciężko, a jej kości uginały się pod ciężarem ciała.
—Trzeba zmienić parametry. — odparł w końcu na głos.
—W czym znowu? — zza jego pleców, z drugiego biurka, odpowiedział mu damski
głos. Była to Liliana, jego wierna partnerka w przedsięwzięciach jakie
wykonywali z dala od ludzkich oczu.
—Ten ptaszur, jak to tam nazwaliśmy… E404 czy tam Emu404… Umiera na
osteoporozę. Za dużo kości złamało się w jego ciele, klatka piersiowa zapadła.
Kości były puste, jak u ptaka. Za dużo masy, więc albo musimy zamienić
parametry całkowicie i stworzyć ptaka wilka niezdolnego do lotu, albo
zdecydować się na inne rozwiązanie. — po wypowiedzeniu swoich słów na głos
usłyszał tylko głuche łupnięcie. Kiedy się obejrzał, poprawiając okulary na
nosie, domyślił się, że to młoda kobieta właśnie rzuciła książką o biurko.
—Przebrzydłe stworzenie. Jest na świecie tyle wilków ze skrzydłami, które tak
łatwo wzbijają się do lotu, a my nie umiemy zrobić własnego! — sfrustrowana
wstała z krzesła aby zaczać krążyć po pomieszczeniu niczym sęp. Pomagało jej
to. Ruch sprawiał, że myślało się jej prościej, a emocje opadały znacznie
szybciej.
—Mamy chyba jakiegoś przymkniętego, prawda? —
—Niewiele nam to daje. My próbujemy stworzyć mieszankę. Ptaka i wilka. Nie
wilka ze skrzydłami. One nas nie obchodzą. Nie mówią nam też za wiele, jakby
języki im poobcinało, a dobrze wiemy że niektóre potrafią. — jej obcasy stukały
rytmicznie o posadzkę, a ta jedna płytka połamana na pół skrzypiała pod jej
stopą kiedy po niej przekraczała za każdym razem. W ten sposób Lucius liczył
powoli w myślach ile zrobiła już okrążeń, bez spoglądania w jej kierunku. Jego
oczy, zza szkiełek, patrzyły się na kartkę.
—Prawda. Te anomalie jakoś latają, ale nasz poleciałby chętnie, tylko jego
kości nie pozwalają mu oddychać. —
—ODDYCHAĆ! A po co mu oddychanie do cholery! — fuknęła kobieta, nieświadoma,
jak wiele myśli wbiła w głowę swojemu współpracownikowi. Ale to szybko zostało
przerwane. Drzwi do pokoiku otworzyły się z hukiem ,a w nich stanął grubiutki i
niziutki mężczyzna w kitlu.
—Szybko! Kotoria! Ona rodzi! — żachnął się zadyszany, podpierając jedną ręką o
framugę. Lusius i Liliana spojrzeli po sobie, oboje natychmiast udając się w
pościg z czasem. Wyminęli swojego towarzysza i ruszyli. Kręte i ponure
korytarze o słanym oświetleniu prowadziły w nieznane nikomu miejsce, niczym labirynt
wijąc się przez metry podziemnych wykopalisk, z dala od ludzkiego wzroku. Tylko
ci którzy je zamieszkiwali doskonale wiedzieli dokąd muszą się udać. Robili wiele
skrętów, nabierając tępa, a ich buty pozostawiały za sobą echo. Nieprzyjemny
chłód panował w pomieszczeniu do którego wpadli z impetem. Ona na przedzie z
długopisem i notatnikiem od razu zakleszczonym hardo w jej ręce.
—Ile minut? — Lucius otworzył parę szafek i wydobył dokumenty jakie mieli na
temat stworzenia zamkniętego za kratami. To była ich duma. Jedyna w miarę
stabilna duma, którą udało się odtworzyć trzykrotnie, pozwalając na próby przekazywania
jej cech na dalsze generacje.
—Niewiele ponad dwadzieścia. Ledwo zaczęła. — oznajmił naukowiec stojący
niedaleko, poprawiając okularki na nosie. Te były zdecydowanie za małe, ale
przynależały tylko do czytania, więc nie stanowiło to problemu poza śmiesznym
dodatkiem do jego wyglądu. To był Asmodius. Bardzo ceniony w ich gronie
człowiek o wielkiej wiedzy, chociaż nieprzystępnym charakterze.
—Dwadzieścia minut. — powtórzył Lucius, jakby mantrę jeszcze parę razy. Jego
oczy przeszukiwały tekst dokumentów jakie trzymał w rękach. Zapiski prowadzone
były starannym i dbałym pismem, zupełnie niepodobnym do jego czy Asmodiusa. Tym
samym pismem, które właśnie pojawiało się w ciasnych linijkach w notatniku Liliany.
—Nie szukaj, nic nie znajdziesz. — odezwała się w końcu.
—Znajdę. Np. budowę wewnętrzną. — odrzekł jej od razu. Lucius dumnie rzucił
potrzebnym mu dokumentem na mały stolik i wpatrzył się w monstrum z jakim mieli
do czynienia. — Kotoria, pół człowiek, ćwierć kot i ćwierć koń. Interesujące połączenie
prezentujące nam anomalię życiową…—
—Przynajmniej stabilną, żeby nie załamać się sama pod sobą. — Asmodius
odetchnął ciężko.
—Zobaczymy czy nie załamie się pod dzieckiem… — Lucius nie był dobrej myśli.
Ich stworzenia nie były przystosowane do takiego wysiłku, a oni nigdy nie mieli
do końca pojęcia jak skończą się porody. Zdarzyło się im parę razy, że matki
przeżyły ten moment, tracąc życie niedługo potem. — To się nigdy nie kończyło
dobrze, a patrząc na skany USG, dzieciak złamie jej miednicę wychodząc. —
—To niedobrze… — Liliana zastukała długopisem w kartkę, jej nogi przeskakując
cichutko z miejsca na miejsce.
—Niedobrze? — Asmodius zbliżył się w końcu do nich, jego białka oczu stanowczo
zbyt czarne dla normalnego człowieka. — Co macie na myśli? —
—Miednica stanowi jej organ istoty, jak ja to lubię nazywać. Utrzymuje ona
wiele innych organów, zwłaszcza wewnętrznych, w tym jej pokrzywiony kręgosłup.
Wisi częściowo na miednicy, więc jeśli ona się złamie, będziemy musieli na
gwałt operować, jeśli chcemy zachować ten egzemplarz żywy.—
—Ok., w takim razie zlecę salę. — Lucius odłożył skany i dokumenty z głośnym
westchnięciem.
—Zgłoś. Zanim wszystko zacznie się na serio mamy jeszcze z dobrą godzinę. —
Liliana usiadła na jednym z dostępnych krzeseł, jej ręka powoli masując zmęczone
oczy.
Cała ta akcja zakończyła się tak jak wszyscy wiedzieli, że
się zakończy. Dokumenty Kotori wylądowały w czarnej teczce, wpakowane jako
kolejne martwe „zwierzę” do szafki z zapomnianymi eksperymentami. Może ona
zapomniana nie zostanie, bo bliźnięta przez nią urodzone okazały się być
znakomite. Zdrowe, silne i tylko ręcznie trzeba było je wykarmić, ale widać
było, że genetyka tych stworzeń stabilizowała się dzięki przejściom między
generacjami.
—Smutno mi trochę, że odeszła. Była naszym pierwszym udanym wynalazkiem. —
Liliana uwiesiła się na ramieniu Luciusa.
—Mi niekoniecznie. Udany czy nie, wyglądała okropnie. Jej dzieci mają znacznie
lepszą postawę. — oznajmił, wolną ręką poprawiając okulary.
—Wiem, wiem. Ale i tak. Sentyment pozostaje. — jej ręka zjechała nieco niżej na
jego pierś, zaciskając się na kitlu. Mężczyzna odetchnął głęboko pozwalając
damskim dłoniom poprowadzić go do ich gabinetu. On kochał tą kobietę. Kochał ją
ponad własne życie i wiele by dał aby spędzić z nią wszystkie następne
wcielenia. Jej pocałunki zawsze były ciepłe, ręce łagodne ,a głos czuły. Zawsze
tez potrafiła pięknie rozdzielić indywidualność od zbiorowości, jak i związek
od pracy. Kobieta idealna. I tylko jego.
★----------------★-------------------★------------------★-------------------★
Kapral czasami mierzył się z demonami przeszłości. Pomimo, że ta była już dawna i niepamiętna, zbudowana tylko z jego wspomnień nadal nawiedzała go w snach i na jawie. Lucius, którego umysł nadal żył zdrowo w nowym ciele o nowym imieniu, unikał tych cieni. Wiedział, że jego eksperymenty skończyły dobrobyt w jego życiu. Że wszystko co wie, jest tylko iluzją, a bezpieczeństwo jakie daje mu ta skryta jaskinia jest tylko ułudą. Oni gdzieś tam nadal byli, żywiąc się nienawiścią do jego osoby, ale jego zadaniem było co innego. Stworzyć ciało, ciało idealne, na mózg, który nadal trzymał żywy w słoiczku. Dla równie idealnej istoty.
On był żywy.
On bawił się w Boga, aby spełnić niewypowiedziane obietnice.
k̸͕͕̜̭͍̜̲̗̩̩̟̾̓̆́́̓͌̋́ͅă̸̡̰͇̜̺͖̝̝͔͇͓̾̀̀͊͒̑̀͂͘̚͝ż̶͕̜̰̘̳̙̮͓̞͇̯͙̄̉̓̍͒̋͆̏̓̅̈͗͐ḑ̶̙̫̥̤͙̩̹̞̙̝̒̈́͂̓̔̑̏̈͜y̷̨̨̼͉͕̤͉̐̎̀͆̈́̋͒̇̿̀͗̀̿̚m̸͔͎̹̔͝ ̶̧͈̥̰͙̪͚͓̘̮̬̙̺͐̄͗́̇̓͝ͅk̸̨̨͚̜̥͖̜͊͗ͅǫ̷̙̩̫̣͇̦̹̃̀̍̀́͑̂̎̃̌̕͘͠ͅš̵̬̿̉̈́̅̅̈́͛̓͌͒͠z̸͖̋̒̆̊͌̾̌́̾̊̂́̑t̴̡̬̽͐̊́̚̚ȇ̴̮̫̯̜̩̈́m̴̨͖̙̜̪͕̫͉̎̓͛͜͝
CDN
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz