Tegoroczne Hellelujah przyszło raz ze wschodem pierwszego
letniego słońca. Zignorowało zimowe narodziny swojego pana, pominęło cudowne
powstanie zza światów, jakby gotowe nadać światu nową drogę. Przybyło i do watahy
jako pomruk wiatru pomiędzy trawą, strącając poranną rosę w krople
rozpuszczające się w locie do gruntu, błyszcząc w świetle porannych promieni,
odbijając się od zielonych drzew kryjących zwierzęta w swoich długich jeszcze
cieniach. Nikt się go nie spodziewał, jednak nikt nie był też zaskoczony.
—Powiadają, że to będzie coś wielkiego. — Dante mruknął do Delty, który właśnie
powoli zawijał bandaż wokół jego łopatek. Chłopczyna spadł z niewielkiej
wysokości do wody przy treningu i niestety rozszarpał sobie kawał skóry. Nic
czego odrobina czasu nie sklei do kupy.
—Alfa… Ten wasz alfa zawsze potrafił głośno szczekać o dawaniu. A co się z tego
szczekania zobaczyło to już inna sprawa. — medyk mruknął gardłowo łapą
ocierając siwiejący powoli pyszczek. Jego pazury ostatni raz podciągnęły bandaż
aby sprawdzić czy się trzyma. — Jesteście zwolnieni szeregowcu. Nie
przemęczajcie tego i zagoi się w parę dni. Potem tylko ślad zostanie na
miesiąc, może dwa aż sierść nie zarośnie. — powiedział dość pewnie poklepując
ramię zranionego wilka.
—Dziękuję. —
—Mój obowiązek i moja przyjemność. — medyk wstał i powolnym krokiem odszedł w
głębię jaskini. Jego łapy przesuwały po starym kamieniu bezdźwięcznie. Kości
skrzypiały, zasiedziałe w jednej pozycji, w której Delta niedawno mielił zioła.
Tia krzątała się przy większości pacjentów wesoło przyśpiewując. Delta
uśmiechnął się szeroko, widząc jej zaangażowanie. Co prawda na emeryturę nie
wybierał się z najbliższych latach, ale życie ma swoje niewiadome ścieżki. De
facto przesłało go przez nie w ciągu życia, brutalnie rzucając o kamienie,
ziemię i tarzając w błocie. Jego skóra przeżyła swoje, umysł nasiąknął goryczą,
zwłaszcza ostatnimi miesiącami nieustannej walki o spokój. I kiedy wszystko
powoli statkowało się w jego łapach, politycy jak zwykle postanowili zburzyć
ten domek z kart. Ich głębokie, głośne oddechy powodowały burze, nawet w
jaskini medycznej, gdzie powinien panować największy spokój. I jak mantra, jak
modlitwa, jak „hallelujah” w Wielkanocny poranek od ścian odbijała się UCZTA.
Uczta to, tamto. Agrest organizuje ucztę. A Deltę uszy już bolały od
nieustannego słuchania o tym jak to nie miłe takie, że po tym wszystkim stary
alfa chce zorganizować coś takiego, jakby wszyscy nagle zapomnieli kto winny
jest ciałom wiele dusz straconych podczas wojny. Kto winny jest porzucenia
własnych dzieci i rannej żony. Kto winny jest zamieszania z Sekretarzem, starym
i pewnie niedługo i nowym, bo z tego co Delta nasłuchał się już o Ableharbine i
o tym kim to on nie jest i kim nie będzie. Jaki to dobry przywódca, pomimo że
niewiele stażu ma za uszami. A Agrest plątał się w jego sprawy, jakby zaraz nie
miał doprowadzić do kolejnych strat.
—Frezja, skarb… — Delta podszedł do młodej wadery wyraźnie marszczącej pysk nad
jakąś kartką papieru. — Coś cię dręczy? —
—Ojciec jak zwykle. Stary zgred. — prychnęła, jakby to wszystko było
najjaśniejszą oczywistością. Delta jedynie głęboko odetchnął.
—Coś dokładnie… konkretnego? — pytając stanął na tylnych łaach aby sięgnąć
jeden ze słoiczków z wyższych półek. Samiczka milczała dłuższą chwile,
pomagając mu ściągać rzeczy, których potrzebował mniejszy. Jej oczy wyraźnie
błądziły po ścianach, zagubiony w swoim własnym życiu i problemach skrytych
głęboko w sercu.
— Jest zawiedziony. — przyznała w końcu. Niewiele więcej mówiąc na ten moment.
Jednak medyk przypuszczał, że to nie wszystkie słowa jakie jeszcze z niej
wyjdą. Znał ją już trochę i dorosła wadera z pewnością lubiła przeciągać ważne
rozmowy na kilka małych. Trawiła swoje emocje głęboko w żołądku pozwalając aby
jad i gorycz rozrzedzały się z czasem. Puchacz był do niej podobny pod tym
względem, tyle że młodzik wyrzucał z siebie problemy za jednym razem i z
pewnością nie analizując przy tym świata wokół. Natomiast jedyna siostra tej
dwójki szczerych basiorów miała zawsze cichą naturę, nieśmiała, trzymała o w
sobie i teraz dopiero czasami otwarcie szczekała po parę słów niezadowolenia,
preferując analizę swoich problemów w samotnej frustracji. Przypominała trochę
chłód swojej matki, zawsze wyrafinowanej, z pozoru twardej jak kamień, pełnej
niezrównoważonego spokoju.
Chwilę Delta przemielał miętę na drobny maczek, aż Frezja nie usiadła znowu u
jego boku.
—Nie chce żebyśmy tu… przyłazili, jak to mówi. Nie lubi cię. — westchnęła ciężko.
—Z wzajemnością, tylko pewnie z dwóch różnych powodów. — Delta prychnął pod
nosem, odkładając swoje narzędzia na kamienny stolik. Moździerz zaklekotał
cichutko. — Powiem ci tak. Polityk jest trochę jak mięta. Pachnie ładnie z
pozoru, ale jak nawąchasz się za dużo to aż mdli. Agrest jest podobny. Dużo
szczeka, dużo by chciał, ale czasami to dużo to i za dużo. Ten staruch, może i
ma w sobie krztę dobrego, której nie zabraniam wam widzieć, ale zdarza się dość często, że swoje ambicje
przekłada na innych. Przykładem jest Mundus. —
—Mundus? —
— Nikt inny. Pierwsza ofiara wojny. — Delta odetchnął. — Kto wie, może i nie
ofiara, ale pomińmy te podejrzenia. Mundus umarł, bo twój ojciec nie umiał
wziąć na bary tego co szczekał, więc wysłał swojego mówcę. Owcę wysłał co by z
wilkami pogadała i skończyło się jak skończyło. On zawsze był ambitny, odkąd
pamiętam. I pomimo że nie znam go od małego, jestem też pewien, że był ambitny
jako mały polityczek. Myszka pośród tych szczurów. I mając dzieci, waszą piękną
trójkę, pewnie oczekiwał… trochę innego wyjścia tej sytuacji. —
—Porzucił nas. — prychnęła.
—Może tak, może nie. Nikt do końca nie wie co dokładnie się wydarzyło, a wy za
młodzi jesteście żeby żyć przeszłością. Agrest w tej swojej ambicji chce dla
was przyszłości. Ale takiej jaką on sobie zamarzył i nie do końca rozumie, że możecie
mieć ambicję równie wielką co on, tylko gdzie indziej. —
—I co ja mam niby z tym zrobić? Nie kocham go jak ojca, a każą mi z nim żyć.
Wrócił do nas jakby nigdy nic, kiedy byliśmy już prawie dorośli i oczekuje, że
będziemy jak on? —
— No.. tak trochę to wygląda. Ale przypuszczam, że wystarczy z nim trochę
popolityczyć i jakoś mu to wytłumaczycie. Że to nie wasza ambicja. —
—A co jeśli nie? Jeśli ten stary uparty dziad nie zrozumie. — wadera odwróciła głowę
w kierunku wyjścia. W jej oczach zakręciła się łza frustracji. Jej ściśnięte brwi
nie rozluźniały się ani na sekundę.
—Może go nie lubię. Może i nawet go nienawidzę za krzywdy jakie przyniósł na tą
watahę ,ale też wiem, że to nie do końca aż taki idiota na jakiego się maluje.
Ale to nadal polityk, więc ubierz swoje marzenia w ładne słowa, z bezpośrednim
przekazem i wytłumacz mu co siedzi ci w sercu. Zrozumie, niekoniecznie
zaakceptuje. —
—i co? Rodzina się rozpadnie? —
—To jego decyzja czy chce żyć do końca swoich dni polityka jako ojciec z jednym
synem, czy przełknie dumę chociaż trochę. —
—Oczywiście… — jej głowa opadła na niskie niebieskie ramię. Łapa Delty powoli
przesunęła po gęstych brązowych lokach samiczki.
—To idiota… Ale trochę jak twoi bracia… Uparty, ambitny, ale rozumie… —
Hallelujah rozbrzmiewało jako coraz to większa burza, która
przewracała drzewa. Huragan niewypowiedzianych oczekiwań i miłościwych
podziękowań za spędzone wspólnie lata, zabierający resztki życia z wilka. Delta
odetchnął. Lato żyło pełnią swojego letniego płuca, oddychając niczym nowo
narodzone dziecko. Na długich sznurach ponad jaskinią medyczną powiewały zioła,
które Tia skrupulatnie zbierała z Miką i Lato. Zawiniątka wisiały ponad głowami
przechodzących, nabierając w siebie suchości od wysoko wzniesionego słońca, aby
do końca lata uschnąć na wiór. Przy tym sypały się odrobinę ku ziemi, jakby
śnieg pachnących przypraw. Drzewa szumiały rześko na tym samym wietrze który
bujał sierścią. Delta siedział w wejściu, z niepokojem w sercu. Jego oczy
uważnie wbijały się w las oddalony o parę metrów, jakby spomiędzy liści miała
zajrzeć na niego zaraz jego dobra znajoma i oznajmić mu, że przyszła nie po
niego, a po jego bliskich. Jakby przeżyć miał wszystkich tych, których kocha.
— Wujku. — wesołe zawołanie wybiło go nieco z tych pesymistycznych myśli,
kiedyś pysk ubarwił szeroki uśmiech.
—Legion. Co cię tu sprowadza o tej pięknej porze? Nie z Agrestem? —
—Nie teraz. Przyszedłem zobaczyć jak się czujesz i po Puchacza. Tatko ma dla
niego jakąś sprawę. —
—Ah. Je się miewam dobrze, trochę rozproszony przez tą całą ucztę. — Delta
wstał i kiwną głową do środka. Weszli wspólnie do dusznego pomieszczenia,
Legion wysoki jako młody basior, a Delta ten sam, niewielki wilk jak zawsze. —
Powiedz mi za to jak podoba ci się alfowanie! —
— Alfowanie? Serio… — Legion zaśmiał się szczerze pod nosem. — Jest świetnie. Czuję się jak wolny duch
mogąc rozmawiać z politykami o militariach, walkach, ale też o traktatach i
prawie. To wszystko jest takie fascynujące. A o i moje pismo podobno poprawia
się coraz lepiej. Tatko mówi, że niedługo będę piał równie pięknie co on. —
— Cieszy mnie to niezwykle. — Delta uśmiechnął się szeroko.
— Serio? —
—oczywiście . Czemu miałbym kłamać? —
—Nie lubisz go za bardzo. —
—To czy go lubię czy nie, nie powinno wchodzić w fakt, że ty czujesz się szczęśliwy
tam gdzie jesteś. Lubisz być politykiem? —
—No lubię. —
— I to wszystko co muszę wiedzieć, żeby czuć z ciebie dumę. — Delta poklepał
młodzika po łapie. — PUCHACZ! — wydarł się. Wilk wystawił głowę zza żywopłotu oddzielającego
salę główną od psychologa. — Legion cię
szuka. —
—A po co? — Puchacz podszedł witając się z bratem uśmiechem i kiwnięciem głowy.
—Nie wiem, stoi tu to się go spytaj. — Delta odpowiedział sarkastycznie, ale z
czułym uśmiechem. Puchacz jedynie przewrócił oczyma.
—No to się spytam, spytam… A teraz Flora cię chciała widzieć. Jest u Frezji. —
Delta zajrzał w oko Flory.
—Moja droga, nie jesteś taka stara, żeby zaraz przepowiadać sobie śmierć. To
nic wielkiego, zapewniam cię. —
—Oh Delto, nie rozumiesz, ja już mam dziesięć lat! — wadera westchnęła.
—Oh doprawdy… — basior podparł się
łapami pod boki mrużąc na nią oczy. — Cóż za spostrzeżenie.—
— No dobrze.. może odrobinę dramatyzuję… —
—Po prostu nudzisz się na emeryturze, tyle… — Delta pokręcił głową. — Jak idzie
ci z Ry? Słyszałem, że planujecie jakąś głębszą relację! —
—Jakby ta nie była wystarczająco głęboka! — wadera odetchnęła ciężko. Łapy
Delty spoczęły na jej plecach powoli przesuwając się wzdłuż kręgów. — Ten
basior doprowadza mnie do zielonej gorączki, a zarazem jest… taki kochany. —
—Ach czyż nie to nazywają miłością? —
—Jakbyś ty coś o tym wiedział, stary kawalerze. Auć.. — Delta skubnął ją zaraz
nad ogonem na ten komentarz. Oboje spojrzeli na siebie z uśmiechami.
—Rozumiem, że mimo wszystko są jakieś głębsze plany, tak? —
—Jeszcze przed ucztą, jutro dokładnie, chcieliśmy pójść do Agresta rozmówić się
co do nadania nam tytułu pary. —
—Nazywajmy rzeczy po imieniu, wy ślub chcecie wziąć ! Na stare lata i jeszcze z
panny na panią przejdzie … AUĆ! — Delta chwycił się za głową. Stał od Flory już
parę kroków, a drewniana miska jaką dostał odbiła się od kamiennej
podłogi. — Nie powiedziałem że to źle!
— Insynuowałeś! — basior pokręcił głowa, masując jeszcze obolałe miejsce na
czaszce.
— Puchaczu kochany, co do diaska te twój ojciec chce ode
mnie ze wszystkich wilków. —
—No wiesz… odrobinę ziół… i wódki.. — basior zmarszczył nos.
—wódki?! Jak ja nie umiem przecież wody w wódkę zamieniać! Skąd ja mam mu to
wziąć. Poza tym jeśli chce to niech sam swoją dupę tutaj przygramoli! —
—Jak agresywnie Delto… — spokojny głos nieco wybił Deltę z uczucia gorącej nienawiści.
—Ah, Nymerio! — wadera uśmiechnęła się do niego. Jej boki przepasane były
dwiema torbami.
—Mój mąż, ten idiota kochany i znienawidzony, nie ma za bardzo odwagi, żeby się
z tobą zmierzyć. Za bardzo przypominasz mu o bólach i dziurach w dumie jakie
musi znosić. Ale ja nie o tym. Czy na moją prośbę przygotowałbyś nam naparów
ziołowych z odrobiną… hymn… —
—Prądu. — Puchacz wyszczerzył swoje piękne białe kły.
—Tak, dokładnie. I tą wódkę co przyniosłam ,tą z wrotyczu, przyprawił jeszcze
jakimiś ziołami. — samica poruszyła biodrami, a w torbach zabrzęczało szkło.
Delta odetchnął. Jego oczy przez chwilę wędrowały po pustych łóżkach w jaskini.
Niewiele się działo i tylko wiatr powiewał pomiędzy schnącymi ziołami. Tylko
gdzieś tam przy jednej z leżanek podnosił się zapach Konstancji, która
codziennie przychodziła na maść na nos i stawy oraz plotkę. Zawsze
najjaśniejsza duszy i światełek w tym
ponurym miejscu. Smutno będzie gdy jej zabraknie.
—O ile Tia zgodzi się pozbierać zioła i za mnie, te medyczne. Te do wódki
pozbieram z Puchaczem osobno. — Delta
wyparł z głowy myśl o Agreście. Nymeria była wilczycą zupełnie różną od niego i
jego winy nie były jej, nie ważne jak blisko spajali się w ciemne noce na
jednym legowisku.
— Oczywiście, że uzbieram. Tu i tak niewiele się dzieje, na razie! — Tia
zawołała przez pół jaskini, no bo oczywiście wciskała swoje ucho w konwersację.
Ale Delta się nie dziwił. Jaskinia miała doskonała akustykę kiedy nie było w
niej futrzastych ciał aby wsiąknąć dźwięk jak krople deszczu w burzowe poranki.
—No, to mamy ustalone. — Delta odetchnął. — Rzuć te butelki tam przy stole, i
niech ktoś załatwi mi trzecie tyle, tylko pustych. Zrobię wam takich nalewek,
że dwa łyki was powalą. —
—Może nie aż tak! — Nymeria zaśmiała się wesoło. — Mimo wszystko przy tych
ogniskach musimy chwilę pogadać! — Delta pokręcił głową z udawaną goryczą nad straconymi
planami. — Butelki ktoś przyniesie,
niedługo! Obiecuję! —
—Przynajmniej na twoje obietnice można liczyć Pani Alfo! —
Puchacz kichnął doniośle. Delta mało nie wyskoczył z własnej
skóry. Ich pyski schowane były pomiędzy trawą, skrupulatnie zbierając mlecze i
inne części mniszka lekarskiego. U brzegu polany leżały dwa wielkie kosze pełne
innych ziół.
—Na zdrowie. — basior zaśmiał się z młodszego.
—Dziękuję. Nie spodziewałem się, że wezmę taki potężny wdech. — samiec przetarł
nos łapą, a kawałek zagubionego nasionka na lotce został na jego sierści.
—Wielki wdech, dla wielkiego basiora. —
—Czy ja wiem, nie jestem taki duży. —
—Oi, w porównaniu ze mną jesteś górą., a i względem innych wilków nie brakuje
ci porównań, kto niebyły większy. —
— Nie jestem tak duży! — kłócił się dalej.
—Do ciebie to czasem jak do twojego ojca. Mówisz, a on nie słyszy. — Delta odetchnął.
—Mój ojciec to za Tobą za bardzo nie przepada, jak za tym, że w ogóle ci
pomagam, zamiast interesować się polityką jak on. —
— Bo to twój ojciec, ambitny… —
—Ale szczeka za dużo. Frezja mi to już opowiadała. — Przyznał. Ich oczy się spotkały.
— Więc ja wiem co chcesz powiedzieć. — dodał po sekundzie.
—To dobrze. Jednak ja widzę jeszcze jedną rzecz, względem tego jak różnicie
się. I to trochę na niekorzyść dla ciebie. —
—Co? Gorzej od ojca? Nie żebym ja robił wszystko idealnie, ale w czym ja mogę
być gorszy od ojca, poza polityką i byciem ojcem? —
—Po pierwsze ojcem jeszcze nie jesteś i mam najdzie, że to nie jest przekaz że
Agrest i ja zostaniemy w tej pojebanej sytuacji dziadkami. Po drugie, widziałeś
kiedyś jak Agrest, twój ojciec rodzony przyjmuje komplementy?—
—A no widziałem. Puszy się jak paw! —
—No właśnie. Jak polityk, puszy się jak paw kiedy trzeba, jak i macha łapą
kiedy trzeba udawać skromnego. Ale jak mu powiesz, że świetny z niego polityk
to ci przyzna rację.— Delta odetchnął ciężko. Ostatnio nic tylko mówi o tym
starym pryku, który zawinił jego prawej nodze, że teraz taka skrzywiona.
Złamana za czasów wojny.
—A ja? Co ja mam do tego wszystkiego tam? —
—Jesteś świetnym zielarzem wiesz. I pomocnikiem, bardzo szybko się uczysz, a
jaki wielki jesteś. Najwięszy w rodzinie, przypuszczam, że może nawet większy
od twojego świętej pamięci wujaszka. —
—Nie prawda. Ani ze mnie świetny zielarz, ani uczeń. Wiele mam do poprawienia.
AUĆ— Puchacz złapał się za czoła kiedy uderzyła w nie niewielka łapa. Delta
może i rozmiar miał jaki miał i musiał wspiąć się na tyle łapy aby sięgnąć tego
rozgadanego pyska, ale jak uderzyć chciał to i bolało potem dłuższą chwilę.
—Posłuchaj że siebie. Znasz ty tyle ziół co ja i Tia, a Legion nawet dwóch nie
umie wymienić. Ty nie umiesz za to przyjąć komplementu. Nawet jak polityk, na udawanie!
— Delta pokręciła głową. — To chyba twoja największa wada, zaraz obok tej
twojej gorliwości do pomocy, która wplącze cię kiedyś w kłopoty! — pomachał mu
łapą ostrzegawczo przed pyskiem. Jego uwaga potem wróciła do zbierania ziół i
rzucania ich na zgrabną kupeczkę. Puchacz zamilkł, zajmując się pracą i
własnymi myślami. Czy to ujma być
gorszym w czymś od polityka?
Delta westchnął. Jego jaskinia była pusta i cicha. Jedyne co było czuć to zioła i myszy. W
oddali ku ciemniejącemu niebu unosi się dym i pomarańczowa aura zabawy i
radości. Podniesione głowy dochodziły nawet do medyka, który pozostał w
ścianach swojej świątyni.
—Na pewno nie chcesz iść? — Tia spytała
się go wcześniej tego dnia.
—Nie sądzę, że bawiłbym się tam dobrze. Poza tym, medyk na swoim miejscu to
zawsze dobre zabezpieczenie jakby się coś stało. —
—To ja zostanę! —
—Ty, to jesteś jeszcze młoda wadera i widziałem jak i słyszałem jak nic tylko
ćwierkolisz o tej uczcie. Najedz się i napij. Potańcz. Ja odpocznę. Pusta
jaskinia, zioła pozbierane. Mogę i je odetchnąć z okazji dnia wolnego. —
odmówił jej od razu. Tak się nakręciła na ucztę. A Delta wiedział i widział
jaka ona czasami była niezdecydowana i nieśmiała. Aż żal mu było ją zatrzymywać,
bo on chciałby się pobawić w bycie młodą duszą ponownie. A broń Huku żeby wpadł
tam w Agresta!
—No dobrze. Przyniosę ci jakiś kęs mięsa. Znajdę najlepszy! — Delta pokiwał
głową z rozbawieniem. Tia była przykładem medyka idealnego. Troskliwa i
stawiająca innych ponad sobą. Zupełnie jak Delta niegdyś, kiedy jeszcze ledwie
parę lat wisiało mu na karku i brał na siebie tą pozycję.
Teraz wpatrywał się w niebo rozrywane przez duszące opary, zanikające za nimi
gwiazdy i tą poświatę. Jakby nie wszystko było dokładnie na swoim miejscu. Ale
to nie było jego zmartwienie.
Minęła północ przynajmniej, a głosy wezbrały i opadały co jakiś czas, kiedy
Delta w spokoju popijał nalewkę, którą zrobi dla siebie. Była spokojniejsza w
smaku, mniej alkoholowa, właściwie tylko ozdóbka do herbatki. Wtedy też u jego boku usiadł ktoś. Delta nie
spodziewał się gości, a do powrotu Tii i dzieci jeszcze pewnie kawał czasu.
—Mogę ci w czymś pomóc? — jednak w jego sercu panował spokój jakiego nigdy
wcześniej nie doznał.
—Tak. — Sohea odrzekła cichutko. — Możesz… —
—Powiedz jak.. —
—Potrzebuję ci przebaczyć, żeby móc iść dalej. Wiesz… odrodzić się na nowo czy
coś podobnego. —
—I do czego jestem ci potrzebny w tym ja? —
—Pomyślałam, że zrobię to pysk w pysk. Skoro i tak żegnam się z tym światem,
wypadałoby zrobić to przy powodzie mojego istnienia, czyż nie? —
—Ja nadal nie rozumiem do końca jak powstałaś. — przyznał Delta podsuwając jej
drugi kubeczek z nalewką, którą jej właśnie polał.
—Z nienawiści. Sama nie do końca wiem też skąd. Ale z czasem, jak nawiedzałam
cię z snach, wizjach, a i nawet mało nie spowodowałam śmierci twojego dziecka…
to wszystko tak zaczęło gasnąć. Coś wydaje mi się,że nienawiść i gorycz powoli
się … ulatniały. A wraz z nimi ja. —
—Nastaje spokój dla duszy. Przyjemna rzecz prawda? —
—Skąd ty możesz o tym wiedzieć, śmiertelniku? —
— Spokój duszy nie zawsze łączy się ze śmiercią. —
—Może to i prawda… Żegnaj w każdym razie. — wypiła kubeczek w jednym łyku i
wstała. — Nie zobaczymy się już, raczej… chyba. —
—Życie ma swoje dziwne ścieżki jakimi nas wysyła. —
—Ty zawsze taki filozoficzny? —
—Czasem… — Delta odetchnął. — Ale
najczęściej po alkoholu właśnie… —
Deltę obudziły zimne nosy i ruch przy jego boku. Ściszone
głosy spowodowały, że uchylił oczy z niepokojem ,ale napotkał znajomy widok
Frezji i Puchacza. Nadal leżał w wejściu do jaskini, ale tym razem otoczony
dwoma znajomymi ciałami.
—Dobrze się bawiliście?— spytał cicho. Noc zawtórowała mu wiatrem i cichym
rykiem sowy w oddali.
—Było cudownie. Tylko Legion gdzieś się zagubił na dość długi czas, martwimy się.
— Puchacz odetchnął ciężko.
—Legion? Zaginął? —
—Tak. Szuka go cała straż, od długiego czasu. Ale on się znajdzie, na pewno! —
Frezja uśmiechnęła się niepewnie.
—Boicie się o niego, prawda? —
—Prawda. — Puchacz powiedział, a jego siostra tylko pokiwała głową.
—Och.. Chodźcie tutaj… Na pewno się najdzie. — powiedział delikatnie
przytulając do siebie obie, wielkie głowy tych dzieciaków. — Opowiecie mi
wszystko rano.. Teraz prześpijcie się. Impreza na pewno was zmęczyła, a tacy na
nic zdacie się przy pomocy szukania go, jeśli do tego przyjdzie. — Już po Hallelujah. Po tym nieszczęsnym obiedzie.
Ale to filozofowanie robi się stare. Lepiej nie mówić o tym co może być, tylko czekać na to co będzie.
<CDN>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz