Słomiany chochoł samotnie stał w szczerym polu.
Mgła zasnuwała nagą ziemię.
Opuścił głowę, ciaśniej otulając swój największy skarb.
Ostatnią, pąsową różę.
Blask i ciepło licznych ognisk hipnotyzowało. Trzask zwęglonych gałęzi grał w duecie z cykaniem świerszczy. Wiatr za to nie poruszył nawet najlżejszym listkiem. Jednolity gwar zastępował go, akompaniując przedstawieniu złotych i rudych ogników. Właśnie zjedzono kolację i wrócono do bardziej i mniej pogodnych rozmów. Jedną z takich prowadził Agrest z Ableharbinem. Kolejne słowa ulatywały na wiatr, wzniecone drobnym płomykiem wesołości i zaraz znikały zapomniane, nie zmieniając przy tym świata ani na lepsze, ani na gorsze. Ogromnie przyjemnie było raz na jakiś czas mieć możliwość porozmawiać w ten sposób. Zwłaszcza, że sekretarz i alfa nie znali się prawie zupełnie.
- Dziewonia? Niestety, nie miałem okazji. - Agrest zamaszyście pokręcił głową. - Może jeszcze się nadarzy.
- Nie żyje od przeszło dwóch lat.
- Ach... Zatem moje kondolencje.
- Teraz to wiecie: co miało przeminąć, to przeminęło. - Ableharbin uniósł łapę i machnął nią oszczędnie. - Szkoda mi tylko czasem, że nie zdążyła zobaczyć, jak sojusz odradza się. Na pewno by się ucieszyła, wszak wychowywała się w czasach, gdy przyjaźń kwitła. Niezwykle zmartwił ją rozpad przyjaźni między WSC a WWN. Zwłaszcza, że stało się to tak nagle.
- Racja. - Alfa, odwracając pysk, potarł wąs jedną z przednich łap. - Nikt się nie spodziewał.
Na pysk nowego sekretarza wkradł się uśmiech.
- Chciałbym o to zapytać. Ale chyba nie wypada w tak nieoficjalnych okolicznościach.
- Możecie pytać, a jakże. Tyle że wam nie odpowiem. - Szary wilk bezradnie rozłożył łapy. - Niestety gdy zaczynam o tym mówić, nawet jeśli mówię najszczerszą prawdę, czuję się jak kłamca. Dlatego postanowiłem oszczędzić sobie tej przyjemności i w obliczu szczęśliwego zamknięcia tego tematu raz na zawsze, po prostu więcej do niego nie wracać.
Ableharbin roześmiał się serdecznie.
- Asystent alf WSC to niezwykle ciekawy osobnik. A tu proszę, sam alfa okazuje się jeszcze bardziej intrygujący. Jakie tajemnice jeszcze skrywacie? I jak to w ogóle robicie w tej watasze? Nasz świat przy waszym wydaje się absurdalnie prosty.
Pomiędzy wilkami rozległo się stukanie naczyń. Kolejna porcja ostrego płynu rozlewana była do każdego z kubków. Młody alfa, siedzący tuż obok ojca, nachylił się, by jego zniżony głos został wyraźnie usłyszany.
- Tato - zagadnął. - Koyaanisqatsi prosi mnie ze sobą. Czy to w porządku, żebym teraz opuścił stanowisko?
- A co on tam chce?
- Nie wiem.
- Idź, Legion. Idź, synu. Ucz się rozwiązywać sprawy ludu. Dobrze mieć w tobie pomoc.
Więc Legion poszedł. A pieśniarze nadal śpiewali, blask ognia tańczył po tafli jeziorka położonego w samym sercu Polany Życia. Falowały w nim także obrazy wilczych ciał, które pozrywały się z miejsc, przy co żywszych nutach, wspólnie kołysząc się w takt melodii. Tymczasem z drugiej strony polany rozmowy także trwały w najlepsze. Strażnicy z WWN w każdym razie bawili się wyśmienicie.
- Dwukrotny zwycięzca konkursu skoku wzwyż, a ostatnio wygrał w konkursie literackim! - Śledczy Silwestr uderzył łapą w ziemię.
- Aj, przestańcie. - Śledczy Brus żachnął się.
- Swoją drogą świetny pomysł. W WSC też powinniśmy mieć coś takiego. - Kamael zacisnął szczęki na sarnim udźcu.
- Szkoda że nie dodasz Silwestr, że głosowanie było oszukane! - warknęła strażniczka Opal.
- A co, zazdrościsz? - Basior opuścił głowę, by zajrzeć jej w oczy. - Proszę bardzo, organizujemy kolejny konkurs, choćby i jutro! Ten może być na najbardziej marsową minę, będziesz bezkonkurencyjna. Czekaj. Oceńcie sami. Ten wiersz był tak dobry, że prawie nauczyłem się go na pamięć.
- Był po prostu krótki! - przerwała wściekle wadera.
- Hebanowa nocy, która swym rumieńcem wszystkich chłopców mamisz...
- Silwestr, przestań! - Do towarzyszki dołączył Brus. - I nie drocz się z Opal.
- A cienie twoich oczu zwodzą nas jak marynarzy...
- Palnijcie go czymś w ten głupi łeb! - Śledczy poderwał się z miejsca i lada chwila miał sięgnąć ponad potrawami, by własnoręcznie dopełnić groźby.
- Kto rozświetli mroki, a w ogniu wszystkie ćmy spali! - wykrzyknął Silwestr prędko, urywając gwałtownie, i pochylił głowę, by uniknąć ciosu. - Głupiś, fałszywy skromnisiu! Facet jest serio zdolny. Dalej było o żelaznych łapach prawa i naszej jaskini przesłuchań. Ale proszę bardzo, nie to nie. - Właśnie wtedy nieco naburmuszony wilk wychwycił moją obecność nieco rozbujanym wzrokiem. - O, a to heca, kto do nas zawitał. Siadajcie. A kieliszek asystent sobie życzy?
- Dziękuję, może później. Kamaelu, gdzie są nasi strażnicy?
- Poszli tańczyć. Ja właściwie przysiadłem się tylko na chwilę.
- Trudno. Mogę cię prosić? Byle szybko.
Obrońca westchnął, przeciągnął się na miejscu i podniósł ciężko.
- Oczywiście. Zasiedziałem się trochę.
Wiatr zawiał w gałęziach, potem ucichł znowu. Na skraju lasu, w cichości nocy, szeleściły tylko czasem sierść zająca przedzierającego się po krzewach i raciczki saren, które sprawdzały, co też nadzwyczajnego dzieje się o tak nietypowej porze, w tym zazwyczaj spokojnym miejscu. Im dalej odchodziło się od światła i śpiewu, tym uczciwiej przypominał mrok, żeśmy wszyscy byli dzikimi zwierzętami; trochę już zmęczonymi.
- I gdzie oni są? - Postawny, skrzydlaty wilk niespokojnie machnął ogonem, aż całe jego ciało zakołysało się.
- Tu byli, w tym miejscu.
- Nie zbierali się gdzieś?
- Nie, zdaje się że mieli czekać.
- Czuję zapach Ciri. Poszukam jej.
- A co z Admirałem?
- Chyba też. Ale trochę słabszy. - Basior zaciągnął się wonią letniej nocy.
- Może mi z góry się...
Rozmowę zagłuszył wybuch, przytłumiony przez gęstą ścianę roślinności, niemniej soczysty i niepozostawiający wątpliwości. Błyskawicznie odwróciłem się w stronę Polany Życia.
- Poradzę sobie. - Za sobą usłyszałem oddalające się kroki Kamaela. - Lepiej sprawdź co się tam dzieje.
Bez wahania kiwnąłem głową i rozeszliśmy się. Rozsądek podpowiadał mi, że coś lada chwila się wyjaśni.
Gdy wróciłem na polanę, duża część gości stała już zbita w mniejsze i większe kiście, skupiona na jednym z peryferyjnych ognisk, które właśnie powoli dogasało, oblewane kolejnymi wiadrami wody, przygotowanymi na każdą ewentualność już z początku uroczystości. Wokół niego widać było jednak dymiącą, czarną plamę wypalonej trawy, świadczącą o tym, że jeszcze chwilę wcześniej ogień złocił się w promieniu kilku metrów.
- Proszę zachować spokój. - Śledczy Ry jako pierwszy wziął sprawy w swoje łapy. Choć jego głos nosił jeszcze ślady zadyszki po tańcu, jego ślepia z godnością odpowiednią funkcjonariuszowi publicznemu kierowały tłumem. Chyłkiem przedzierając się pomiędzy wilkami, zbliżyłem się do niego. - Wszyscy, którzy zostali ewakuowani z tego miejsca, proszeni są o zajęcie miejsc przy pierwszym i trzecim ognisku od strony ścieżki górskiej.
- Co tu się stało?
- Ognisko wybuchło.
- Dlaczego?
- Bóg raczy wiedzieć.
- Szukaliście w popiele?
- Nie było czasu. Zaraz przyjdzie Mitriall i...
- Co tu się stało? - Pomiędzy nas wkroczył Agrest. Oblizał dwa palce, pysk, i uważnie przyjrzał się miejscu zdarzenia.
- Ognisko wybuchło - odrzekliśmy obaj.
- Śledczy! - wykrzyknął nagle jeden z wilków, który pełne wiadro wody uczynił właśnie pustym, pozbywając się życiodajnego płynu na rzecz pogorzeliska. - Tu coś jest!
Pomiędzy gałęziami rzeczywiście lśniła jeszcze mokra, zwykła, szklana butelka. Można było przyjąć, że to tylko element uczty, który został pochłonięty przez pożar, gdyby nie to, że w jej środku zamiast tego, co zazwyczaj spotyka się w butelkach, tkwiły spalone szczątki jakiegoś materiału.
- Ktoś mądry wrzucił do ogniska koktajl Mołotowa - stwierdził Ry. Trudno było nie przyznać mu racji.
- Czyli Admirał się znalazł. - Chrząknąłem.
- Ten Admirał to dla ciebie trochę jak dla mnie Eothar, czyż nie? - Alfa zachichotał beztrosko. Pokręciłem głową.
- Admirał jest w WSC. Widziałem go. Kazał przyprowadzić sobie młodego alfę.
- Chwileczkę, chwila. Zaraz, przesłyszałem się? Dlaczego nie zawiadomiono straży?! - Agrest wyglądał, jakby nagle zdał sobie sprawę z oczywistej rzeczy. - Kaj zdrajca przyszedł po Legiona. Zaprowadził go do Admirała. A ja mu pozwoliłem iść samemu. Trzeba ich szukać! Co ten sukinsyn znów kombinuje?
- Obrońca już ich szuka. Jeśli rzeczywiście ognisko to jego sprawa, nasz sztandarowy złoczyńca nie może być daleko.
- Mój syn jest w łapach tego wariata!
- Uspokój się, masz ich w zasięgu łapy.
Alfa bynajmniej nie był spokojny, ale umilkł na chwilę. Wreszcie ściszonym głosem wydał dyspozycje.
- Niech goście wracają do ucztowania. Wszystko jest w najlepszym porządku. Strażnicy niech przetrząsną las. Gdzieś muszą znaleźć Admirała, a jak znajdą, niech obezwładnią bez rozmowy i dadzą mi znać.
- Dalej rozlewać?
- Rozlewać.
- A muzykanci?
- A co z nimi? - Alfa, nieco zniecierpliwiony, odwrócił się wpół kroku, donośnie kończąc myśl i ruszając przy tym rakiem. - Grać. Muzykanci mają grać!
Odwrócił się i odszedł, jednak z jego kroków wyliczyłem trasę cokolwiek inną niż ta, której powinienem był się spodziewać, sugerując kontekstem jego słów. Jeszcze raz omiotłem wzrokiem zebranie wokół wygaszonego ogniska, a nie wiedząc do czego mógłbym się tam jeszcze przydać, albo po prostu myślami będąc już gdzie indziej, podreptałem za Agrestem.
Wiatr zawiał leciutko.
Zagwizdał gdzieś w dole, między zmarzniętymi grudami ziemi, i ucichł.
Słomiany płaszcz rozchylił się delikatnie.
Popatrz, jest tu, w środku.
- Dokąd idziesz? Zostawiasz gości?
- Muszę sam sprawdzić, co się dzieje. Legion poszedł z Kajem i do tej pory nie wrócił.
- Jak zwykle pchasz się w największy bajzel. - Podążałem kilka kroków za Agrestem, ale już nie liczyłem, że posłucha. Postanowił szukać kłopotów i całym sobą dawał znaki, że jego decyzja jest ostateczna.
- Nie musisz za mną iść. - Przy ostatnim słowie jego gardłem wstrząsnął kaszel. Zatrzymaliśmy się na chwilę. Poczekałem, aż złapie oddech.
- Jaki ma cel twoja wyprawa? Strażnikom mówiłeś, żeby sami szukali - zapytałem, gdy wilk na nowo ruszył dziarskim krokiem.
- Taki, że jak ktoś jest ciężkim i grubym buldogiem, a próbuje podgryzać jak mały, zwinny szczur, to prędzej czy później od szczura dostanie taką samą odpowiedź.
Skrzywiłem się nieznacznie; jego wyjaśnienie wzbudziło we mnie mieszane uczucia.
Pomyślałem, że jeśli już Agrest czuł tak silną potrzebę uczestniczenia w patrolu, rozsądniej byłoby wziąć ze sobą jakiegoś szeregowca w ramach obstawy. Ale intuicja zakazywała mi w tamtej chwili zostawiać go samego choćby na krótko. Admirał miał jakiś plan; lepszy czy gorszy, ale póki co pomyślnie wypełniany. Zniknięcie młodego alfy niewątpliwie było jego częścią, jednak mogliśmy się tylko domyślać, co miało na celu. W każdym razie dość prawdopodobną, a przynajmniej godną rozważenia opcją, wydawało mi się zwabienie Agresta do lasu. Bo czy rzeczywiście mogło chodzić o dzieciaka? Przecież alfy miały w zapasie jeszcze dwójkę. Chyba że miał zamiar wyłapywać je po kolei. Nagle moje rozmyślania przerwał głos basiora. - To moje dziecko. - Zatrzymał się znowu i na chwilę odwrócił ku mnie. - Nie rozumiesz tego, prawda? Wiem że nie rozumiesz. Dlaczego niby byś miał.
Nie odezwałem się. Coś ukłuło mnie w środku, tak samo jak wtedy, gdy postanowiłem przysiąść się do Kawki, Wrony i Kaja. Dziwne uczucie doścignęło mnie po raz kolejny, a ja zdałem sobie sprawę, że nie umiem go zdefiniować. Zdawało się obce, przynajmniej dla mojej pamięci. Coś jednak kazało mi je odczuwać. Miałem wielką ochotę dodać coś o kierowaniu się nieracjonalnym roztkliwieniem, ale w porę ugryzłem się w język. Niedosłownie oczywiście. W każdym razie każdy z nas prawdopodobnie zrozumiałby te słowa inaczej.
Jak by nie patrzeć, alfa powinien wracać na miejsce uczty, pilnować siebie i rodziny (jej reszty...), a poszukiwania zostawić wojsku. Jak każdy normalny wódz. Sekretarz na pewno tak by zrobił. Ale nie, Agrest wolał szukać przygód.
- Słyszysz? - Raptem zastrzygł uszami. Zwolniłem, by moje kroki nie zagłuszały otoczenia.
- Ktoś coś mówi.
- Chodźmy.
- Agrest, czekaj...
- Och! - Gdy ktoś wtrącił się w naszą rozmowę, moje mięśnie napięły się odruchowo. Głos był jeszcze dość oddalony, bo jego twórca dopiero wychynął z okrzewionego korytarza leśnej ścieżki, lecz jego barwa dawała się poznać jako na swój unikalny sposób ordynarna. - To wy, kto by się spodziewał?
- Wyśmienicie, właśnie cię szukałem. - Agrest zatrzymał się i frontem zwrócił ku rozmówcy. - Kazałeś sprowadzić sobie mojego syna?
- Nie wiem co z nim w tej chwili. Mój adiutant odprowadził go do Ciri i ani chybi szuka ich teraz pół lasu strażników. - Bordowy wilk zachichotał. Dumnie stąpał w naszą stronę, a z jego ślepiów biła pewność siebie.
- A więc ty tu po co?
- Ja do ciebie.
- Słucham, mów. - Szary wilk wyprężył chudą pierś i zakołysał długim ogonem. Nie podobała mi się ta sytuacja.
- To nie będzie konieczne. - Admirał prychnął, schylając głowę, by sięgnąć do wiszącej na swojej szyi i spoczywającej na łopatce, lnianej torby. Wyjął z niej cienki, metalowy skalpel.
- Oho, on ma nóż - zauważył alfa.
- No i co. Ty masz przewagę liczebną - mruknąłem. Nasz przeciwnik był co prawda większy od nas obu razem, być może nawet z kilkukilogramowym zapasem; prócz wyszczerzonych w szyderczym uśmiechu kłów, których czuły dotyk dobrze znałem, miał również broń białą. No i był nieprzewidywalnym wariatem, który nieraz porywał się z motyką na Słońce i zwyciężał, tylko dzięki szczęściu i zaskoczeniu gwiazdy swoim abstrakcyjnym wręcz kretynizmem. Ale to wszystko. Jeszcze bardziej ściszyłem głos. - Jednak stchórzyłeś? To rychło w czas. Trzeba było myśleć gdy była pora.
- Ach, Agrest. - Z gardła Admirała wydobyło się co pomiędzy warknięciem a rozkosznym pomrukiem. - Wyobrażałem sobie nasze ostateczne starcie zupełnie inaczej. Liczyłem na tłumy publiczności, a tymczasem sam musiałem podkradać się do ciebie jak szakal. Zamiast triumfalnych fajerwerków, puściłem z dymem pięć metrów kwadratowych łąki. To bardzo skromnie. Ale odbiję to sobie jako prawdziwy przywódca.
- Czego chcesz? - Podbródek Agresta wykonał lekki, ponaglający ruch w górę i w dół. We trzech staliśmy naprzeciwko siebie jak trzech rewolwerowców, albo jak 3x, 4x i 5x w trójkącie pitagorejskim, a gałęzie drzew wokół wystukiwały rytm budujący napięcie. W zasadzie nie powinienem chyba z tego żartować. Ale wiecie, jakoś mnie to śmieszy. Sprawa wyglądała dosłownie śmiertelnie poważnie.
Admirał nie odpowiedział na proste pytanie, za to zrobił krok naprzód. Zrobiłby zapewne i kolejny, a Agrest już podniósł jedną z nóg, gotów o krok się cofnąć, gdybym bezczelnie nie wcisnął się pomiędzy nich. Mięśnie wszystkich moich kończyn zesztywniały ze strachu; wrażenie stania na celowniku okazało się bardziej paraliżujące niż przypuszczałem. Zawahałem się, na ledwie ułamek sekundy. Świadomość, że nie mogłem pozwolić sobie na niezdecydowanie, kierowała moimi ruchami i, o Przyjaciele, nie zawiodła. Przez myśl przemknęło mi jeszcze negocjowanie, ale adrenalina pochwyciła ten pomył w locie i wyrzuciła przez okno.
Moje szpony zacisnęły się na ostrzu noża. Poczułem tylko krótkotrwały ból. Gdy wilk okrągłymi oczyma popatrzył na swoje narzędzie, do połowy przeze mnie przejęte, choć w jakiś dziwny sposób, jego łapa odruchowo poluzowała i tak nie najlepszy chwyt. Wykręciłem skalpel z jego palców i szybko obróciłem, łapiąc za rękojeść.
To była stanowczo ta chwila, w której według Prawa Wszechwatah należy zakończyć samoobronę, przeciwnik jest bowiem rozbrojony i pewnie lada moment zacznie uciekać w popłochu, przerażony potęgą swojej niedoszłej ofiary. A jednak nie zrobiłem tego, co nakazywało Prawo Wszechwatah. Nie zrobiłem chyba niczego, co nakazywało prawo jakichkolwiek watah.
Wyprostowanie kończyny było dziełem impulsu; dopchnięcie do oporu puszczeniem hamulca. Moja noga po prostu zetknęła się z przedpiersiem Admirała, a skalpel przeciął jego skórę. Ostrze było malutkie. Zatopiło się w sierści, potem obróciło, łatwo, jakbym przekręcał klucz w zamku. Szczęki wilka już leciały mi na spotkanie, lecz chybiły. Włożyłem w kolejny ruch jeszcze więcej siły; pociągnąłem ostrzem w górę, rozcinając tkanki u nasady szyi basiora. Właśnie wtedy skalpel opuścił ciało, nie jestem pewien, czy bardziej za sprawą mojego rozmachu, czy jego uniku. Admirał zatoczył się histerycznie, zabuczał coś niezrozumiałego i na oślep popędził w las.
Zastygliśmy jak dwa słupy soli. Wreszcie Agrest przestąpił z łapy na łapę.
- Trzeba... - Jego nogi przybrały nagle sprężystość waty. - Powiadomić straże. Niech go gonią!
Spojrzałem w dół. Nożyk, na którym wciąż zaciskały się moje palce, leżał na ziemi, częściowo powleczony plamami świeżej krwi. Chciałem odsunąć się od zdobiącej trawę plamy krwi, ale zakręciło mi się w głowie. Stałem więc nadal w bezruchu.
Dalej wszystko potoczyło się szybko. Agrest, gdy wziął się już w garść i wyruszył ku nowym rozkazom, nie wyglądał na szczególnie przejętego tym, że polała się krew; pragmatycznie zareagował na fakt, że on sam wyszedł cało z zagrożenia. W mgnieniu oka znów oblały nas światła ognisk płonących na Polanie Życia. Alfa mógł teraz przekierować poszukiwania Admirała, który sam postanowił dać o sobie znać, a swój ślad, od czasu gdy nasze drogi się rozeszły, znaczył świeżą krwią.
Wróciwszy do gości, zastaliśmy atmosferę nieróżniącą się wiele od tej, którą pozostawiliśmy. Było tylko trochę ciszej i nie dziwota, jeśli wszyscy byli już krztynę zmęczeni i pijani.
Frezja z Puchaczem zniknęli, najpewniej już dawno wykorzystując nieobecność ojca by ruszyć do tańca, co potwierdzały radosne okrzyki dobiegające z serca polany. Nymeria nadal trwała samotnie na swoim miejscu, jak struta, choć z jej pyska nie znikała duma i powaga. Zrobiło mi się jej trochę żal. Nie dość że musiała okropnie się nudzić, to nie byłem pewien, czy ma pojęcie, że jej syn zaginął. Rozwiązywanie rodzinnych niesnasek zostawiłem jednak Agrestowi. Wystarczająco trudne wydawało się oderwanie już drugiej alfy od uczty tak, by nie zwróciło to niczyjej uwagi, a opowiadać jej o tym wszystkim przy jedzeniu zdawało się, mi przynajmniej, czystym i niepotrzebnym okrucieństwem. Dergud przysypiał, a u jego łap stał kubek z resztą napitku. Ableharbin ściszonym głosem rozmawiał z jakimś swoim poplecznikiem. W tym ostatnim rozpoznałem Piskacza, jednego z przyjaciół, stronników, czy też doradców młodego sekretarza. Zanim zbliżyłem się do towarzystwa, zerknąłem raz jeszcze na swoje palce, by upewnić się, że nie ma na nich krwi.
- Niesłychane - dosłyszałem, zanim Ableharbin zmiarkował, że jesteśmy już obok nich. Wtedy od razu zwrócił się do nas, a raczej do alfy. - Długo kazaliście na siebie czekać, towarzyszu Agreście. Czyżby niespodziewane okoliczności?
- Wszystko jest tak jak być powinno - odparł szary wilk, tonem pozbawionym szczególnej namiętności. Sekretarz bardzo wolno kiwnął głową.
- Macie świadomość, że najlepiej jeśli będę wiedział o takich rzeczach.
- O jakich rzeczach się dowiedzieliście? Nie ma o czym mówić - uciął Agrest.
Drużyna poszukiwawcza zataczała coraz większe okręgi wokół Polany Życia, a specjalnie wydzielone zespoły podążały wprost po śladach. Nawet gdyby sekretarzowi nie doniesiono o sprawie zaginięcia młodego alfy, co bez cienia wątpliwości nastąpiło, przy odrobinie sprytu nawet patrząc na samą Polanę Życia nietrudno było zorientować się, że tłum trochę się przerzedził, chociaż w poszukiwaniach brały udział wyłącznie służby WSC. Reszta gości nadal szalała na parkiecie lub zajadała się pysznościami.
Mimo podjętych działań, ani Admirała, ani Ciri i Legiona nie odnajdywano przez kolejne godziny. Mimo że uciekinier najwyraźniej skutecznie zatamował krwawienie, zapach krwi wyraźnie prowadził do pewnego momentu, ale dalej rozmywał się nieco wśród wiatru i sugerował tylko, że basior uciekał zakosami. W międzyczasie przyłączyła się do niego słodka woń Ciri, ku ogólnemu zdziwieniu ciągnąca się z północy terenów watahy.
Z pyska Agresta nie znikało strapienie, ale pozwalał delikatnie uspokajać się przypomnieniami, że sprawą zajmują się odpowiednie wilki. Świtało, a wyczerpane ucztowaniem wilki zaczęły powoli rozchodzić się do domów, gdy poszukiwania przyniosły częściowy, choć radosny skutek. Oto na północy, nieopodal jaskini alf, dokąd doprowadził ślad wsteczny wilczycy, na spotkanie drużyny poszukiwawczej wyszedł Legion. Na wszystkie pytania odpowiadał niepewnie, jakby dla niego samego plan Admirała pozostawał niejasny.
- Tak, chciał mnie zabić. Na to wygląda. - Młody alfa, w towarzystwie zespołu kilku szeregowców, którzy mieli szczęście natknąć się na niego i móc z dumą zameldować wypełnienie zadania, w oddaleniu od ognisk relacjonował ojcu swoje przygody. - Gdy się spotkaliśmy, odprawił Koyaanisqatsi'ego, którego nazwał adiutantem, i zaprosił mnie do jaskini alf. Kategorycznie odmówił załatwiania swojej sprawy na leśnej ścieżce. Zgodziłem się. Chciałem porządny być, jak ojciec, no i okazać interesantowi szacunek. Nie chciał powiedzieć, po co mnie wzywa i to już samo w sobie wydawało mi się podejrzane. Prosił, abyśmy z Ciri poczekali w jaskini, a sam zniknął gdzieś na dłuższy czas. Wrócił roztrzęsiony, z zakrwawioną piersią. Rzucił się na mnie bez zdania racji. Podejrzewam, że to po prostu planował, ale nie udało im się mnie zatrzymać. Uciekłem. Nie ścigali mnie. Pewnie wiedział, że z tą raną nie zdziała wiele przeciwko wilkowi w pełni sił.
- Synu. - Agrest zamrugał kilkukrotnie. - Omal cię nie... No już, mniejsza. Mniejsza.
Uścisnął go tak czule, jak potrafił.
Wyciągam rękę.
A róża sztywna.
Poczerniałe płatki, pod nasiekiem troskliwego dotyku koniuszków palców, ugięły się o milimetry...
Potem poleciały w dół.
Wreszcie, przy granicy z WSJ, postanowiono przerwać pościg. Schwytanie Admirała okazało się nie aż tak istotne, jak zachowanie względnej poufności. Pogoń ziemiami Jabłoni, po których kręciło się właśnie stado nieprzytomnych wilków opuszczających uroczystość, była niemożliwa.
Słońce wychyliło się zza odległego horyzontu. Wśród zamieszania umknęło nam trochę zakończenie całego przedsięwzięcia. Ucichło ono i rozpłynęło się w powietrzu, wraz z wilczymi krokami wśród traw i trzaskiem blednącego w świetle dnia ognia.
Uczta, uczta. I po uczcie. Na pierwszy rzut oka wszystko przebiegło bez żadnych poważniejszych konsekwencji.
Stary kwiat rozsypał się, jak szkło rozbite na setki kawałków.
Martwa roślina obróciła się w proch.
Nim powiew słabego wiatru przeleciał przez puste pole, nie było już róży.
Otworzyłem oczy.
Czas i przestrzeń na chwilę się zamazały. W pamięci miałem tylko jeden obraz: pąsowa róża. Dlaczego róża? Zawsze nieszczególnie lubiłem te kwiaty; były zbyt wykwintne, a jednocześnie wymagające. Chabrów... nie trzeba okrywać słomą, żeby przetrwały mroźną zimę. Ale przecież lato było w pełnym rozkwicie. Skąd tu róża, skąd tu zimny wiatr?
Uczta. Wspomnienie brzęczących kubków i blasku płomieni otrzeźwiło mnie trochę.
A więc róża to sen. Rzeczywiście, jak mogłem w ogóle mieć wątpliwości? Przecież gadający chochoł jest czymś zupełnie nierealnym. Co innego przyjęcie na Polanie Życia i gadający Agrest. I jego syn. I Ableharbin. Teraz pamiętam, wszystko składa się w całość. Kiedy to było?
Admirał. Koyaanisqatsi. To wszystko było prawdziwe.
Może po prostu wypiłem trochę zbyt dużo. Nie, ledwie kieliszek. Albo jeszcze nie do końca się obudziłem.
Okropne uczucie.
Cdn.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz