Proszę o wybaczenie. Ja nie mam już duszy. Jeszcze raz.
Miejcie odwagę!... Nie tę jednodniową, co w rozpaczliwym przedsięwzięciu pryska, lecz tę, co wiecznie z podniesioną głową, nie da się zepchnąć z swego stanowiska.
Nigdy nie chciałem wojny z WWN. Nie chciałem, lecz już wszystko się stało, wszędzie wokół była wojna i śmierć za każdym drzewem czaiła się na zmożone snem po bitwie i przed bitwą stado wilków. A gdzieś pośród nich; kto to? Dziwny zwid. Sen, życie, tajemne przeznaczenie? Wieczny sen, zmora co ukoi lęk. Boże, miej w opiece oddział żołnierzy pod władzą pani bladolicej. Jest bowiem cicho, niebo chmurzy się, a pod tym niebem coraz goręcej.
Jeszcze rankiem wśród nas rozbrzmiała pieśń: „Miejcie nadzieję!”. Tę lichą, marną? Jaskinia wojskowa pękała w szwach. Głodne serca, żądne działania, zapału i wiary. Generał wyznaczył nam zadania. Jeszcze rankiem wyszedłem stamtąd z pyskiem uniesionym w górę, Niebiosa prosząc, nie, nie o życie, lecz o wroga krwistą skórę. Lecz oto nastał drugi dzień, odkąd osaczeni na połaci własnej ziemi, drużyną płożyliśmy się po darniach. Oto my, po bitwie i przed bitwą. Wzeszło słońce, a do rannych zlatywały się muchy. Przygnębione oddechy cichły w prażących promieniach. Czekaliśmy, rzecz niełatwa, powyciągani na rozgrzanym słońcem mchu. Było tak, jak powinno być. Wszak wojna, wojna z naszą WWN.
Naraz ktoś woła: przybył generał! Odwracam się więc, napotykam jego kamienny wzrok. Podchodzi w milczeniu, a ja czekam. Mówi: oni przodują; ja myślę: mają więcej kłów, lecz to my mamy przewagę! Na tej ziemi trwa nasz duch. Pyta, jak wygląda nasze zdrowie; pokazuję mu pourywane uszy, jedną, drugą dziurę w głowie. Rzuca rozkaz, przytakuję, wykonamy bez wahania, lecz:
Oni przodują! To oni, wszarze, mają więcej kłów!
Wchodzimy na szlak, gdzie ścieżka wąska, niepozorna, ma stać się dziś naszym szerokim polem. To ja poprowadzę ich do boju. Wyrwę perz i zastąpię go zbożem; między motyle skrzydła tchnę duszę. Choćby kosztem przerzedzenia szyków. Nawet jeśli na wieki miałoby ucichnąć echo łap połowy tego plutonu.
W tym kłębowisku bylejakości,
naprzemiennego
głoszenia idei i odchodzenia od idei,
wśród okazjonalnych polityków
-przedsiębiorców i ich wszystkich płytkich
interesów, tak bardzo potrzebny nam jest tutaj ktoś,
kto spojrzy trzeźwo
i wreszcie uniesie pod światło pęknięte naczynie.
Nadal szukamy kogoś takiego!
Hej, nadal szukamy jeszcze kogoś!
Może ja...? Stać! Uwaga, przybył nasz
Generał.
Odwracam się znów, idzie wraz ze mną. Oczyma pytam o wskazówki, jego oczy bledną. Będziemy walczyć, stać ramię w ramię? Czy to oby na pewno mądrze, pytam tylko w myślach. Czyta mi z oczu, mówi: prowadź, Szkło.
Pierwszy raz w życiu czuję swą małość; tam, wokół serca, ale czas naprzód, dziś idę dalej, prowadzę pluton zdrajców szczerym polem. Mamy iść dalej, nawet gdy pogrzebać przyjdzie wielu. Mamy iść dalej, po trupach do niejasnego celu. Mamy iść dalej i ułożyć słowa pożegnania, jeszcze dalej w las. Mamy iść dalej, zapomnieć, że znaliśmy tylu z nas!
Wychodzą nam naprzeciw, tak wiele znajomych pysków.
Oto Wataha Wielkich Nadziei.
Skończył się marsz, ustał miarowy krok. Została cisza i dwa oddziały wpatrujące się w siebie cierpliwie. Historia wszak czasem się powtarza. Jak kiedyś wpatrywali się w kogoś nasi przodkowie, czyjeś kły zaciskały się na czyimś spiętym ciele, wyszarpywały kawałki mięsa, tak i my wpatrujemy się w kogoś, do cna zwykła rzecz. A kto zabije, a kto będzie trup; a czy to ważne? Jednakowa krew użyźni ziemię. Co najwyżej kto inny zapłacze.
Raz jeszcze spoglądam prosto w górę. Ładne słońce iskrzy ponad lasem.
Przeliczyłem stan wojska, obecna była większość z nas. Tam szeregowcy, przy nich strażnicy. Na wzgórzu nieopodal, niczym posąg, stał generał. Razem z nim goniec, niedawno wzięty do służby Hiekka.
Idziemy.
Z dwóch stron, na nieme znaki przywódców, zbliżają się do siebie oddziały. Wolno powtarzam krok za krokiem, na czele pochodu, a dziwne obrzydzenie zalewa moje wnętrzności. Idziemy naprzód, nie cofamy się. Jak wróg, tak wiele znajomych pysków.
Na ułamek sekundy pomiędzy oddziałami zawisa wahanie; czy naprawdę wszyscy tego chcemy?
Przecież ni jeden z nas tego nie chce.
Co zatem zaszło? Skąd jest to wszystko? Co sprawiło, że to nie zwykły, przyjemny poranek, taki jak tysiące innych, że zamiast... chwileczkę. Dziwne słowa, być może kiedyś słyszałem je od żywego, a być może to jakiś dobry duch przyjaciela podszepnął mi je na ucho ku refleksji? Brzmiały jakoś tak: „Dałaś nam kły. Dałaś pożywienie. I patrzysz jak zamiast polować na zwierzę bardziej niewinne od nas samych, skaczemy do gardeł własnemu gatunkowi, skąpanemu w blasku twojej chwały”*! Czy to dobrze, czy to źle? Gdzie słyszałem te słowa? Powiedz mi, dobry duchu, co mam z nimi zrobić?
Odwracam się, wszak tylko na chwilę. Generał wciąż trwa na posterunku, a goniec, Hiekka, zniknął już w tłumie. Co mamy zrobić, żeby zatrzymać nieuniknione? Czy starczy nam sił? Patrzę na druhów. Łasko Nieba, myślą o tym samym! Jeszcze grzeje nas nasz płomień życia! W obliczu śmierci, słabi jak nigdy. Żywi, jak nigdy!
Co mogę zrobić? Mogę wydać... nie wydać rozkazów. Nie pozwolić topić się w bratniej krwi. Niewidoczna nić porozumienia już rozciąga się gdzieś pomiędzy dziesiątkami oczu. Nikt nie chce padać, jedyna prawda: nikt z nich nie chce umierać i trzebić.
Raptem, spośród naszych przeciwników, na czoło wychodzi młody basior. Nie znam jego imienia, ani jego stanowiska, lecz na jego krzyk: „Naprzód!” wszyscy jak maszyny ruszają do ataku. Zbliża się ku nam nawała kłów i oczu jarzących się zaciekłością.
I pada rozkaz; znak z mojej strony.
Oto są oczy starych przyjaciół, z których łap będziemy ginąć i których wykończymy bez cienia żalu.
Moi żołnierze, oto żywa tarcza naszej ziemi. Ja idę z nimi. Spoglądam na ich pyski, nie mniej twarde, niż te wrogie, kły tak żądne krwi. To nie zwykły dzień, nigdy nim nie był, oto czas czegoś, co się tu kończy i czegoś, co się właśnie zaczyna.
Nie widzę znajomych, to pomaga mi ślepo walczyć. Nakazano mi ich nienawidzić - w tej jednej chwili - nienawidzę więc i z tym, czystym uczuciem znów zaciskam szczęki na szyi przeciwnika. Drżenie i chrzęst, dociskam ciut głębiej.
Za przyszłość, za ziemię, za nas, za nasze dzieci i całe nasze plemię; za wojnę, za pokój, za życie, za śmierć, za przemoc, za naszego lasu każdą suchą piędź.
Mijam Enkasa; leży bez życia.
Ja biegnę dalej. Gestem i wzrokiem wskazuję kierunek za kierunkiem; wyznaczam cele. Przed nami zbija się ciasna grupa. Te wilki, ze śmiercią w piwnych oczach. Jeden odważniej naprzód wyrywa. Leci biedak prosto w moje szczęki. Rozstępuje się gromada drżących łap i wrzących ciał. Wolno przedzieramy się na północ. Toruję sobie drogę przez gąszcz kłów, a razem ze mną... nie mam pewności; na widnokręgu migają tylko cienie kompanów. Choć raz niezawodnych towarzyszy.
Mój pysk ochlapuje dusząca krew. Zaciskam powieki, a moje łapy brną przez ciemność. Potykam się o ciepłego trupa. Tym razem ktoś z nich. Już na języku osiada ciężki, konieczny rozkaz. Okrążyć ich szpaler od zachodu. To ostatni krok do jaskini alf.
- Szkło! - krzyczy Magnus. Szukam go w tłumie; prędko znajduję. - Generał ranny!
„To niemożliwe”, chce wydobyć się z mojego gardła, ale powietrze zastyga w krtani. Oglądam się daleko za siebie, lecz bitewna zawierucha ogranicza widoczność.
- Ciężko?!
- Chyba nie. - Basior dopada do mego boku. - Gdy walka przeniosła się na zachód, ruszył na północ, by nie pozwolić wrogowi okrążyć naszego oddziału od wschodu. Wydał rozkazy, ale napadli go ich żołnierze.
- Zabierz połowę drużyny i nakaż im zwrot na wschód.
- Tak jest - mówi i znika, a ja odwracam się znowu. Tylko kilkoro biorę ze sobą, idziemy naprzód. Przez moment patrzę... i widzę trzeźwo; krwią spływa nasz las. Z ostrym warczeniem zlewa się skowyt. Gdzieś wśród wrogiej armii miga mi Brus; stary przyjaciel. Naprzeciw niego Gerdal Daheski; nasz stary żołnierz. Jeden na jeden.
Idziemy jak topór przez gęsty las. Przeciwnicy kierują się za naszym wojskiem, podążającym na wschód. Szeregi wroga choć liczne, słabną. Cóż jednak z tego, jeśli wciąż są silniejsze na tyle, by położyć jeszcze niejednego? W oddali majaczy jaskinia alf.
- Ustąpcie! - krzyczę. - Stoimy na tylko swojej ziemi. Zostanie nasza!
- Ginąć na swojej ziemi, przywilej! - Oto i Dreniec, młody dowódca. Znów woła, a na jego wołanie znów idzie na nas filar nowych sił. Chcą nas otoczyć! Nie będzie łatwo. Rozbijamy się, jak ogniskowe iskry w powietrzu. Działamy po dwóch, jeden na nogi, drugi na szyję. Chociaż jest nas mniej, oni tracą czas. Biegają jak ślepi pomiędzy swoimi rannymi, nastaje rozstrój. To ledwie chwila. Ryzykowna gra. Ktoś głucho pada nam pod nogami. Inny wgryza się w sierść Koraliny, rozdzierający pisk ściska wszystkie moje wnętrzności. Ukłucie furii w wycieńczonym ciele wzbiera apiać. Kąsam na oślep. Wycofują się, jeden za drugim; dopóki jakieś szczęki nie przebiją bariery kłów. Ot, zwyczajna rzecz.
Dawaj, za życie
Pij bracie, do dna
Jak dziwnym wypadkiem musi być to, że potyka się, gdy skacze? Że zamiast poddać się mojemu unikowi, o centymetr ominąć mój kark, wielkie kły zwierają się z moim żebrem, przerywając naraz biegnące razem: żyłę, tętnicę i nerw? Czarne plamy bólu rozlewają mi się przed oczyma.
Ktoś raptownie odpycha mnie na bok, od przeciwnika. Kątem oka widzę: mój syn. Opadam na grzbiet i zaciskam szczęki w niemiłosiernej męce, która zawładnęła już całymi trzewiami. Chyba uderzam kręgosłupem w korzeń wystający spod mchu; wszystko jedno. Gdzieś nad głową słyszę echo zapalczywego warczenia. Z góry lecą okruchy ziemi wzburzanej przez pazury szarpiące grunt.
Napinam mięśnie do wszelkich granic, unoszę przednie łapy, chcąc dosięgnąć swojego boku, ucisnąć ranę, choć przez moment poczuć muśnięcie ulgi. Przy kolejnej fali dotkliwego bólu, odsuwam je zanim osiągną cel, jakbym bał się dotknąć tryskającej z brzucha krwi. Przykurczając szyję, by oderwać głowę od ziemi, wydaję z siebie przeciągły jęk. Jak gdyby mógł teraz w czymkolwiek pomóc.
Tymczasem przeciwnik pobiegł już dalej, uznając mnie pewnie za zabitego. Wraz z upływającymi sekundami, zaczynam zdawać sobie sprawę z tego, co dzieje się wokół. A wokół zapada cisza. Jeszcze kilka innych basiorów, których miałem wcześniej w polu widzenia, nagle znika. Nie dbam już jednak o to.
Zaczynam dyszeć. Boli. O Boże, jak bardzo boli.
Kładę się na wznak, po czym, czując nagły przypływ adrenaliny, podrywam znowu. Przykurczam mięśnie, dźwigając coraz cięższą głowę, zaciskając powieki i wpuszczając na pysk przeraźliwy grymas. Krwi lejącej się z mojego boku jest za dużo, by skutecznie ją zatamować.
Wypij za życie
Pij bracie do dna
Wtedy zaczynam rozumieć co się dzieje.
Wypij za tych,
Co czekają cię w domu
Gwałtownie rozluźniając spięte mięśnie, rozglądam się wokół, na tyle, na ile pozwala mi ułożenie ciała, lecz nie dostrzegam nikogo. Walka musiała więc przenieść się już gdzieś dalej.
Przez moją głowę zaczynają przebiegać najróżniejsze myśli.
W którą stronę przesunęło się pole walki? To dobry, czy zły znak? Wygrywamy? Przegrywamy?
Czy umrę sam?
Co z wszystkimi moimi bliskimi? Gdzie teraz są? Pewnie w domu. Dom...
Zaczynam jeszcze głębiej oddychać, napawając się dźwiękiem powietrza syczącego pod zębami. Daje mi bardzo ograniczone ukojenie.
Od tej pory liczę czas; a on zaczyna zwalniać.
Jeszcze kilkukrotnie unoszę łapy, chcąc dotknąć dziiury pod ostatnim żebrem, ale za każdym razem szybko je odsuwam. Podnoszenie pyska staje się dla mnie świętą mantrą, którą powtarzam co chwila, dopóki nie zaczyna kręcić mi się w głowie.
Obraz przed moimi oczyma powoli rozmywa i rozdwaja się, a każda z zamazanych krawędzi nabiera nowych barw. To... dziwne uczucie.
Pogrążony w chaosie, nie słłyszę zbliżających się kroków. Dopiero krzyk gdzieś w pobliżu wyrywa mnie z otumanienia.
- Ry! Co ty tu... Ry. - Nie rozpoznaję jego głosu. Nie widzę też leżącego nieopodal, pomiędzy kępami traw, syna; moja głowa jest ciężka, szyja zupełnie sztywna, a całą resztę paraliżuje okropny ból. - Ry... - słyszę, że słowa cichną, a potem nadchodzi chwila spokoju. Bardzo krótka chwila.
- Szkło... ty żyjesz! Żyjesz, chwała Bogu. - Nagle ktoś pochyla się nade mną i łapie mnie za ramię. Próbuję podążyć za nim wzrokiem. - Jesteś ranny, poczekaj tu. Wrócę po ciebie. Obiecuję, tylko trzymaj się! - Jego oddech jest ciężki.
Słabo kiwam głową, co znów zmusza mnie do zamknięcia oczu.
Moje palce zaczynają drętwieć. Odruchowo poruszam nimi kilka razy, zaraz potem zaczynam uspokajać się tłumaczeniem sobie, że to naturalne. Nie wiem, ile czasu już minęło, ale niezliczoną ilość razy błagam w duchu, by wszystko dobiegło końca.
Mrugam, wytężając wzrok. Przebija się przez mgłę, by dotrzeć do widniejących na tle nieba, spokojnych, czarnych gałęzi, falujących na wietrze.
Gdzieś w głębi duszy chce mi się płakać; na zewąnątrz nie mam siły. Leżę więc tylko w bezruchu i patrzę na szare plamy pochmurnego dnia. W końcu przestaję czuć cokolwiek, poza bólem. A po niebie nadall przesuwają się cienie ptaków. Są kruki, wrony. Liiczę je. Są gołębie, białe, a może szare.
Szare. Nie mogę się doliczyć. Jest ich kilka... wiele. Przesuwają się gdzieś w górze. Coraz wolniej.
- Synu - szepczę. Nie mam pewnśoci, czy jest gdzieś obok, czy nadal walczy, już gdzieś daleko. Mimo wszystko nawołuję, prawie bezgłośnie. - Ry. - Powtarzam jak zaklęcie. Za któmyrś razem musi zadizałać. Bezrdanie. Nie wiem, ile czasu minęło ii ile jeszcze go mam. Mniej, niż się spodziewałem. Odwpoiedź nie nadchodzi aż do końca. Zresztą tracę czujność i nie wiele już słyszę. - Ry... - Jeszcze raz, jeszcze ciszej. Wyczerpują się ostatnie siły.
Wypij za życie
Bądź przeklęta, wojno
C. D. N.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz