wtorek, 3 maja 2022

Od Ry'a CD Espoir - "Wyblakłe Słońce" cz.2.8

Rozglądając się po tym niewielkim pokoju, jedną z pierwszych rzeczy, którą byś zauważył, byłoby zapewne to, że jest to bardzo ciche miejsce. Tak, cisza zadomowiła się tu wyjątkowo dobrze, wbiwszy swoje ciemne pazury w płodny grunt niezadeptanych posadzek, i było jej tu na tyle korzystnie, że wraz z upływem czasu zaczęła coraz wyraźniej przypominać żywą istotę; roślinę, która, zapuściwszy korzenie, rozrastała się coraz bardziej, przebijając się szybko przez pierwotne ramy narzuconego raz konceptu. 
Ta Cisza nie była już byle milczeniem; była stworzeniem o ciemnej sierści i gnijącym zapachu, które zadomowiło się w tym miejscu, zupełnie jakby jeszcze w tej chwili siedziało na jego progu; nie była tylko brakiem gości i przytłumionymi szeptami na drugim końcu korytarza, była też delikatnością miękkich, okwieconych ścian i przeliczoną setki razy ilością pęknięć w podłodze, kroplami deszczu po drugiej stronie sufitu i tęsknotą za wschodem słońca, oplatającą wieczną niepewność co do tego, która to może być teraz godzina. 
...Nieprzyjemne miejsce, prawda? 
To znaczy, wyobrażam sobie, że są wśród nas osoby, którym mogłoby się tu nawet spodobać. Jest tu czysto i ciepło, tak ciepło, jak tylko może być w kamiennym pomieszczeniu na niepewnym przełomie wiosny i lata. Nie musisz wysilać się, by zdobyć posiłek, a w dodatku wszystkie swoje obowiązki (podobnie zresztą jak rzeczy osobiste) zostawiasz po drugiej stronie drzwi, w wyniku czego możesz spać nawet i całe dnie, jeśli akurat masz taką ochotę. 
Wyobrażam sobie, że po drugiej stronie, w tym prawdziwym świecie, wypełnionym staraniami i podlegającym prawu ślepemu losowi, wielu tęskni za tego rodzaju urlopem. Ja jednak mam wrażenie, że w rzeczywistości w tym przypadku jest zupełnie tak, jak z najlepszym jedzeniem; w pewnym momencie po prostu musisz przestać jeść, inaczej radość zmieni się w znużenie, dyskomfort, a potem naturalnie pojawi się też ból. 
Co powiesz więc na to żebyśmy, by przegnać Ciszę za próg, porozmawiali przez chwilę? 
O czym moglibyśmy porozmawiać? 
… 
… 
... 
Przepraszam. Sam widzisz, że niewiele się tu dzieje. Będąc szczerym, nie ma tu nawet pogody, na temat której moglibyśmy powymieniać nic nieznaczące uwagi, na wypadek, gdyby wszystkie inne tematy nas zawiodły. 
Już wiem. Nie martw się, już wiem, bowiem nauczony poprzednimi doświadczeniami, zdołałem na poczekaniu wymyślić grę, co prawda prostą, ale na tyle satysfakcjonującą, by utrzymać cię przy sobie na krótki ułamek Naszego czasu. A więc powiedz, znasz może ten typ osoby? 
Mam na myśli osobę, którą znasz zapewne już od jakiegoś czasu. Nazywa się twoim przyjacielem, i często ty też patrzysz na nią w ten sposób, ale w rzeczywistości, czy można nazwać waszą relację w podobny sposób, jeśli ta osoba odzywa się do ciebie tylko wtedy, kiedy czegoś od ciebie potrzebuje? 
... 
Proszę, przyjaciele, wybaczcie mi tę ciszę. 
Przez niepewność, która niemalże od początku mojego życia prowadziła mnie za rękę, nauczyłem się, że czasem lepiej jest milczeć, niż powiedzieć coś, co może zostać odebrane w zły sposób. Takiego właśnie rodzaju jestem osobą: zamiast stawić czoła temu, czego się obawiam, wolę uciekać i chować się, budując wokół siebie ściany z kłamstw, sztucznej nieświadomości kolejnych używek i wymuszonej samotności, jeśli te zwyczajne schronienia okażą się niewystarczająco szczelne. 
Jestem pewien, że mówiłem już o tym nie raz, ale myślę, że będę powtarzał to aż do śmierci; tak długo jak będę krzywdzić osoby dookoła siebie. 
Mam wrażenie, że to typowo ludzka cecha, można powiedzieć, że jest nawet naturalna. W sytuacji zagrożenia większość istot decyduje się uciekać i szukać schronienia, tylko niewielu - mój boże, jak szczerze ich podziwiam - jest w stanie stanąć twarzą w twarz z nadchodzącym niebezpieczeństwem. Ale, mój boże, czy to nie egoistyczne? 
Myśleć tylko o własnych potrzebach, na zmianę mówić i milczeć, w zależności od tego, na co akurat ma się ochotę, nie zważając na to, że inni, z różnych powodów, oczekują od ciebie słowa wyjaśnienia albo pocieszającej ciszy. 
Proszę, nie miejcie mi tego za złe. Kiedyś słyszałem, że jeśli ktoś prawdziwie cię kocha, będzie cenił cię bez względu na twoją ciszę i twój głos, bo zwyczajnie lubi z tobą przebywać. Mówię to teraz na wypadek, gdyby nie łączył nas żaden rodzaj miłości, ale, mój boże, szczerze się cieszę, że mogę być przez kogoś kochany. Gdyby nie miłość, nie dałbym rady przeżyć na tym świecie, tak słaby i kruchy, jakim jestem. 

– Jak się dzisiaj czujesz? 
Na dźwięk tych słów dreszcz przebiegł po jego grzbiecie; zupełnie jakby nie był to głos wilka, a jęk wiekowej, zardzewiałej blachy. Skulił się w sobie i, choć już dawno zaczął uskarżać się na nieznośną ciszę, nie zdecydował się zaszczycić odpowiedzią głosu, który dla odmiany nie pochodził z wnętrza jego głowy. Stojąca naprzeciwko niego osoba nie wydawała się szczególnie zawiedziona; nawet nie próbując kontynuować, wydała z siebie ciche, zdradzające coś na kształt rozczarowania westchnienie, po czym niespiesznym krokiem opuściła pomieszczenie. 
 
**** 
Morze o tej porze roku jest naprawdę piękne. W takie deszczowe dni jak ten, gdy chmury ciężką zasłoną wiszą na niebie, wiatr targa falami, wygrywając melodię, której nie powstydziłaby się najlepsza orkiestra świata, a wyrzucone w powietrze krople morskiej wody mieszają się z mżącym deszczem, wtedy niebo i ziemia, oba te miejsca skąpane w odcieniach wczesnowiosennej szarości mieszają się w jedną całość, tak że, jeśli nie pozostaniesz czujny, możesz stracić poczucie tego, gdzie jest góra, gdzie dół i gdzie ich granica.  
Pewna wadera, która tego dnia znalazła się na plaży sama, nie mogła doświadczyć wszystkich tych cudów. Ale słyszała szum wody. Ale czuła zapach soli, uderzenia kropli deszczu na swoim ciele i mokre ziarenka piasku pod swoimi łapami. I to jej wystarczyło.  
Kierując się wolnym krokiem do jaskini wojskowej, wsłuchiwała się we własny spokojny oddech i liczyła w głowie liczbę kroków, jakie zdążyła postawić. Rześkie powietrze przefiltrowało jej umysł, pozbywając się, jeśli nie wszystkich, to chociaż jedynie tych zmyślonych zmartwień, tym samym zostawiając ją w błogim, stoickim prawie spokoju.  
Od czasu tamtego zdarzenia zrezygnowała z pracy na czas nieokreślony, nie będąc jeszcze pewną czy nowe okoliczności w ogóle pozwolą jej na kontynuowanie kariery. Jeszcze do niedawna większość uzyskanego w ten sposób czasu przeznaczała na kolejne sesji terapii u miejscowej medyczki, ze względu na brak efektów te z czasem stawały się coraz krótsze, aż w końcu zanikły w naturalnym tempie, pozostawiając jej wiele czasu na spacery, które choć trochę pozwalały jej uporać się psychicznie ze zmianami, jakie zaszły w jej życiu.  
Drugą połowę zyskanego w ten sposób marginesu przeznaczała zazwyczaj na spotkania z Mitriall, i ta też zaskarbiła sobie większość jej myśli, jeśli akurat nie były one poświęcone zachwytom nad pięknem przyrody doświadczanym w czterech tylko zmysłach, jak to lubiła robić od dzieciństwa, wtedy gdy okazało się, że nie jest do końca taka jak inne dzieci. 
Być może szybki postęp relacji z waderą o białej jak niebo w pochmurny dzień sierści był wynikiem pojawienia się wilczycy mniej więcej w tym samym czasie, w jakim zaczęły się problemy byłej, przynajmniej na ten moment, posłanki, ale Kali naprawdę cieszyła się, że ma ją przy sobie. Szczególnie teraz, kiedy zdrowie psychicznie Ry’a zaczęło się stanowczo psuć i teraz, gdy z nieznanych jej powodów nawet Flora zaczęła zachowywać się inaczej, zupełnie jakby dopadł ich ten sam rodzaj jakiejś tajemniczej choroby. Wyglądało to tak, jakby w jednym momencie jedyną na całym świecie osobą, do której teraz mogła się zwrócić, została Mitriall.  
Być może jednak świat nie jest do końca okrutny, myślała. Być może akurat teraz, kiedy najbardziej tego potrzebowała, los zesłał jej prawdziwą przyjaciółkę.  
— Czy jest może Mitriall? — zapytała cichym głosem, stojąc jeszcze na progu, basiora, o którym w swoim obecnym stanie potrafiła powiedzieć jedynie, że zdawał się być jeszcze w dość młodym wieku, wciąż nieprzyzwyczajona i trochę speszona faktem, że w drzwiach jaskini wojskowej nie wita jej już jej drogi brat. 
— Jest, oczywiście. Momencik. — Podobał jej się jego przeszyty uprzejmym profesjonalizmem głos. Trochę jak z powrotem w pracy, trochę jak w domu, jaki pamiętała z dzieciństwa. 
Zapach wadery, gdy ta już się pojawiła, był nie do pomylenia. Przywodził jej na myśl zapach kwiatów, jak wtedy, pewnego wiosennego dnia, gdy po raz pierwszy spotkały się nad rzeką. W pewnym momencie zaczęła żałować, że nie urwała dla niej małego nawet bukietu, gdy tego ranka wybierała się na plażę, zwłaszcza teraz, gdy kwiaty zakwitały po raz wtóry. Jej entuzjazm, jak to miała w zwyczaju, szybko jednak opadł, gdy przypomniała sobie o rzeczywistości, jaką wspólnie dzieliły; wciąż jednak pozostała jej ta niewielka cząstka radości, która kazała jej przytulić białowłosą wilczycę na powitanie. 
— Wybacz — oderwała się od niej niemal niezgrabnym ruchem, gdy tylko wyczuła w zachowaniu wadery nutkę zakłopotania. — Nie chciałam ci przeszkadzać w pracy, ale mam wiadomość, z którą po prostu nie potrafię poczekać do jutra. — Uśmiechnęła się, a słysząc w odpowiedzi niemal ponaglającą ciszę, odgarnęła z pobielałych oczu kosmyki ciemnym włosów, po czym dodała: — Wypuszczają go. Ry’a, to znaczy. Jutro wychodzi z oddziału psychiatrycznego. 
— Wychodzi... co? 
Brązowowłosa pokiwała głową z nieukrywanym entuzjazmem. 
— Planują go wypuścić, jutro, jeszcze przed południem. Podobno ze względu na brak efektów dotychczasowego leczenia. 
—  To prawda? — sceptycyzm w głosie przyjaciółki zbił nieco waderę z tropu. Pokiwała głową raz jeszcze, jakby chcąc uchronić samą siebie przed narastającym z zewnątrz zwątpieniem. 
— Jutro z samego rana. Odprowadzę go do domu, może przygotuję mu coś do jedzenia. Może chcesz nam towarzyszyć? Z pewnością by się ucieszył, widząc koleżankę z pracy, a ja... pewnie czułabym się pewniej.  
— A jak on... Jak on się czuje? — Przez ponurą surowość tonu śledczej przebijały się jasne włókna współczucia; ich smutek był prawdziwy, zwyczajnie prawdziwy na tyle, że stał się on momentalnie nawet nie tyle co wyczuwalny, co zwyczajnie zaraźliwy. Ciemnowłosa wadera, dla której nieszczęśliwe uczucia stały się prawie presją, poświęciła całą chwilę na refleksję, skonkludowaną w żałosnym niemal westchnieniu. 
— On... — zaczęła, biorąc w tym momencie przerwę na zaczerpnięcie powietrza w płuca, jakby wciąż nie była odpowiednio zaadaptowana do przekazywania ponurych wieści. — Podobno... nie jest z nim najlepiej. Odmawia rozmów z kimkolwiek, w wyniku czego spędził kilka ostatnich tygodni w stanie praktycznej izolacji. Mam wrażenie, że to od tak długiego siedzenia na lekach. Ale my mu pomożemy — uśmiechnęła się słabo — my, to znaczy ja — zaśmiała się odważniej — ale i tak będzie nam bardzo miło, jeśli zgodzisz się zjeść z nami obiad.  
— O...Oczywiście. — Ton Mitriall miał w sobie nutę tego słynnego profesjonalizmu, jakim cechują się tutejszy stróże prawa; zupełnie jakby w to proste zdanie zdołała ująć całą swoją odwagę. — To znaczy, jeśli nie trafi mi się dyżur z zaskoczenia... 
— Mam nadzieję, że nie. — Niższa wadera uśmiechnęła się, starając się ukryć w ten sposób obawy kłębiące się jej pod czaszką. Oczywiście zdawała sobie sprawę, że niepokój społeczny w watasze rósł z każdym kolejnym dniem, ale ona, w całym swym egoizmie tym bardziej starała się cieszyć z każdej przyjemnej chwili, jaką zsyłał jej los. — A więc widzimy się jutro. Przed południem, zajrzę do ciebie, jak szybko się da! 

**** 
Ponieważ cenię twoje towarzystwo ponad wszystko inne, proszę, zagrajmy raz jeszcze, teraz gdy jeszcze przez moment część twojej uwagi skupiona jest na moich tanich słowach. Powiedz, czy znasz to uczucie, kiedy przydarzy ci się rzecz tak rzadka, że nie możesz nic poradzić na narastające w tobie uczcie porównywalne do reakcji na zwycięstwo grze losowej typu Lotto? Nie chodzi nawet o to, że to zdarzenie jest całkowicie szczęśliwe, nie, to by było za proste, powiedzmy, że sytuacja ta niesie w sobie jednolity pierwiastek dobra i zła, a przy tym jest ona niemożliwe rzadka. Coś jak odnalezienie w sklepie z używanymi rzeczami czegoś obiektywnie brzydkiego, ale niezwykle rzadkiego i w tej właśnie rzadkości leży cała jego wartość. 
Cóż, coś takiego przydarzyło mi się właśnie tego ranka, kiedy wschodni nieboskłon przypominał jeszcze stos suchych gałęzi podpalony czerwonymi płomieniami świtu. Choć zdawałem sobie sprawę, że tego dnia spotka mnie mniej lub bardziej wyczekiwane spotkanie z wolnością, którą wykupiłem sobie przedłużającym się wyrokiem w szpitalu psychiatrycznym, właśnie tego dnia, mimo że modliłem się o to już tak dawno temu, nastąpiło niespodziewane skrócenie wyroku, którego pozostało mi zaledwie kilka, w porywach do kilkunastu godzin.  
Właśnie o tej wczesnej porze główny psycholog watahy został, według zeznań kilku świadków (choć któż uwierzyłby pacjentom psychiatrycznego szpitala?), wywleczony z jaskini przez obleczonych w cienie poranka rzezimieszków. Podobno wraz z nim zniknęła główna medyczka, a ja, po raz pierwszy od wielu tygodni pozbawiony zewnętrznego nadzoru, odziany w półprzezroczyste płomienie świtu niczym Orfeusz wychodzący z zaświatów, ruszyłem niespiesznym krokiem w kierunku rodzącego się na horyzoncie wschodu. 

< Espoir? > 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz