Nu, davay Atsume.
Poigrayem.
Zapomnij na chwilę o Agreście. Tak kocha swoją spokojną pracę i swój spokojny dom, niech ma to jeszcze sekundę. Póki co sprawdźmy, czy może być racją:
Jednego dnia, dostrzec w Tobie zagrożenie... a innego, wziąć mnie pod swój dach i uczynić swoim asystentem.
✁
Pamiętacie te dwa... dwa? Te zabawne głosy, dobiegające z pustki i zupełnie oderwane od pięknie ułożonej historii naprzemiennego głoszenia idei i odchodzenia od idei, którą opowiadało nam towarzystwo okazjonalnych polityków-przedsiębiorców z kłębowiska bylejakości? Patrzcie! Przed Wami leży nasze pęknięte naczynie. Czy zechcecie dotknąć go, unieść je pod światło?
Wynikło to wszystko z dziwnych rzeczy, które zaczęły dziać się w naszej watasze. Zakaz wychodzenia po zmierzchu? Trudno było uwierzyć, że Agrest zwariował i sam zaczął kopać pod sobą dołki. Pożar o nieznanym źródle, w środku zimy? Wtedy właśnie ów błyskotliwy polityk rzucił pierwsze podejrzenia na Was. Jego tępy przyjaciel z notatniczkiem oczywiście miał wątpliwości dotyczące jego oskarżeń, ale kogo innego mogli posądzić? Zbieg okoliczności?
Jednak nie, był jeszcze ktoś. Szary lotnik przekonał się o tym, wygłaszając oświadczenie jaskini alf o walce z wścieklizną (pamiętasz, czyim pomysłem była wścieklizna? Ach, jaki byłem z niego dumny!), gdy po raz pierwszy usłyszał podniesiony głos Ciri. Kiedy ta pełna uroku wilczyca posłużyła Admirałowi za przedłużenie jego straceńczego języka, a potem na powrót wmieszała się w tłum, jedno stało się jasne.
Istniały już nie dwie, a trzy strony konfliktu.
Ponieważ ówczesny asystent alfy nie był takim zupełnym idiotą, zorientował się, że należy wybrać, którą z nich unieszkodliwić najpierw. Lub obłaskawić, jeśli to zabrzmi lepiej. Jak można się domyślić, padło na tę, której przedstawiciele byli w pobliżu, motywy pozostawały proste i naiwne, a cele nieprzemyślane.
Tu właśnie pojawiam się ja, chociaż... nie mówmy jeszcze o mnie, dobrze?
- Hej, Adm...
- Czego chcesz?
- Mam propozycję.
- Od ciebie? Ciekawe, ale doświadczenie każe mi przypuszczać, że skończy się to jakąś katastrofą.
- Jak chcesz. Potrzebuję tylko twojego czasu, w zamian za worek żył i krwi, ciepłej, do jednego z twoich badań.
Tak właśnie trzecia strona konfliktu zaczęła się przegrupowywać.
- Wiesz dlaczego ciągle tu jestem, pomimo tego, co zrobiliście podczas swojego pobytu z WSJ? - Wzorcowy przedstawiciel gatunku Rublia caerulea zmierzył swojego towarzysza nieprzeniknionym wzrokiem.
- Nie rozumiem. Ale tak, wiem. - Pstrokate ślepia dostojnego basiora popatrzyły na rozmówcę jak na robaka.
- A wiesz, po co ty tu jesteś?
- Nie... nie rozumiem pytania.
- A szkoda.
- Myślisz, że tylko z tobą rozmawiam półsłówkami, gdy zamykam zeszyty z notatkami? Nie do jednej pracy się nająłem.
Czyżbyś to samo mówił tej drugiej stronie?, pomyślał skrzydlaty, czego Admirał zapewne oczekiwał. Ale nie uwierzył, chociaż i tego oczekiwał Admirał.
- Chcesz mi powiedzieć, że słyszysz głosy?
- Może zacznę - warknął bordowy wilk. - Jeśli nie wpuszczą cię do piekła, gdy już dobiorę się do twojego gardła. A póki co... Niedługo nasze szczenięta staną się na tyle samodzielne, że będziemy mogli na powrót przenieść się do WSJ.
- Na powrót. - Szary ptak prychnął ze śmiechem, ale spoważniał, gdy towarzysz zamruczał ostrzegawczo. Kiwnął więc tylko głową i dodał - zatem przenoście się. Dzieci nie będą płakać. Mam rozumieć, że rezygnujecie ze swoich stanowisk?
- Yyy... ale najpierw weźmiemy ślub. W końcu.
Dla ciekawych: nie wzięli ślubu.
Natomiast praca trwała. Wszystko opierało się na wywiadzie i ustaleniach, ale asystentowi alfy na niczym nie zależało tak bardzo, jak na trzymaniu tego wilka, a wraz z nim wszystkich, na których mógł on wywrzeć wpływ, na tyle blisko siebie, by ograniczyć jego samodzielne ruchy. Dopiero na drugim miejscu stał szkic, który wspólnie zaczęli rysować na czarną godzinę.
Chłodne słońce niewzruszenie wisiało na siwym niebie. Nad nami dwoma; nad sierocymi duszami, które spotkały się w pustym świecie tak przypadkiem, jak przypadkiem dwie krople deszczu stykają się, zanim padną na ziemię.
- Nie tylko z tobą rozmawiam po godzinach. - Bordowy wilk już nie pierwszy raz w życiu ratował się podobnymi słowami. Liczył, że w tym przypadku zadziałają równie skutecznie.
- Tak mówisz? A jednak coś każe mi sądzić, że tylko ze mną, Admirale - odrzekłem wprost, choć bezbarwnie. - Psuje się wśród tych, których uważasz za mniej lub jeszcze mniej udaną rodzinę. Widzisz to?
- Mamy to naprawić, czy dopchnąć do końca? Czy nie uważasz, że i jedno i drugie mogłoby to do cna zepsuć tę ziemię?
- Chciałbym powiedzieć, że, parafrazując, to tylko paranoja i za kwartał będzie tu tak zwyczajnie, jak było kwartał temu.
- Ale nie powiesz - uciął stanowczo.
- Ja nie umiem kłamać.
Basior zaśmiał się beznamiętnie i oznajmił wyzywająco:
- Ode mnie, ani od ciebie, podobno nic nie zależy.
- A gdybyśmy zmienili choć parę szczegółów?
- Zaskoczyłoby to naszego drogiego alfę. I nie tylko jego.
- Być może udałoby nam się namieszać komuś w planach. Ale tu koło się zamyka.
- Czy bowiem nie uważasz, że mogłoby to do cna zepsuć tę ziemię?
- Chciałbym powiedzieć, że to tylko paranoja...
- Kto byłby w stanie z zasłoniętymi oczyma przejść przez pole bitwy?
- A jak daleko szukasz?
- Jak najdalej. - Ciemnej maści wilk umilkł. Popatrzyłem mu w oczy i uśmiechnąłem się. Przed oczyma przetoczyło mi się kilka naprawdę nieprzyjemnych migawek.
- Ja to zrobię.
Złotooki przysiadł na ziemi, w zamyśleniu stukając w nią pazurami.
- Ale musisz mi pomóc - kontynuowałem. - Dla wspólnego dobra.
- Pamiętasz, co mi obiecałeś, prawda? Jak zamierzasz dać mi to po robocie?
- Po robocie? Będziesz miał to tuż pod nosem.
- Zważ, że postanowiłem zawrzeć w planie twój pomysł z czystej życzliwości.
Pod nosem. Zabawnie, acz nieco żałośnie dosłowne.
Z plątaniny koncepcji i obaw wyłonił się nowy plan. Nadal jednak nie było wiadomo, czy zajdzie potrzeba, by kiedykolwiek wprowadzić go w życie. Przynajmniej jeden z nas miał szczerą nadzieję, że nie; oczywiście, zupełnie bezwartościową.
- Mam tego dość! - krzyknął Admirał. Praca z nim nigdy nie należała do łatwych. Wiedzieliśmy o tym wszyscy; może oprócz Ciri. - I nawet nie chcę słyszeć o zakazie wychodzenia w nocy, który obowiązuje już chyba tylko na papierze. A jak piśniesz o tym choćby słowo, patyczaku, obiecuję, że za łamanie prawa będziemy odpowiadać obaj, i ja i ty!
Skrzydlaty odsunął się o krok i skinieniem głowy zaprosił basiora do wspólnego przejścia reszty drogi.
- Mam dużo pracy - burknął psowaty na głębokim wydechu.
- Wiem.
- Innej pracy. A przede wszystkim, mam... dość. - Wyminął go, wbijając wzrok w ziemię. Tamtym razem ptak nie podążył za nim.
Czas mijał, a ten, którego tak bał się Agrest - myślę, że dobrze wiecie, kto - nie zamierzał go tracić. Trudno było wymierzyć w Watahę Srebrnego Chabra cios skuteczniejszy od zerwania sojuszu z WWN. Wtedy po raz pierwszy istnienie planu awaryjnego stało się nadzieją na zbawienie.
Tak naprawdę nie wiadomo, kto pierwszy rzucił hasło: protest! Można co najwyżej podejrzewać. Jedynym pewnikiem było, że nadeszła pora, by zacząć przygotowania do wykonania rozpiski, punkt po punkcie.
- Będę musiał naprawdę dobrze wytłumaczyć to dziewczynie - mruknął Admirał, przysiadając na ziemi i chuchając w zmarznięte łapy.
- Ciri? Mi się wydaje, czy i tak między wami bywało lepiej?
- Nie twój interes.
- Wiesz... wolałbym, żeby to ona była wtedy z tobą.
- Aktualne do wczoraj. Mamy przerwę.
- A co powiesz Kawce?
- Podejrzewam, że i bez mojego gadania będzie miała sporo na głowie... - odrzekł niewinnie, ale ledwie słowa wybrzmiały, uśmiechnął się półgębkiem i dodał - że czekałem na taką szansę przez całe życie.
- Adek, proszę, miałeś powiedzieć. Chociaż słowo. Nie chcę, żeby było jej...
Basior zachichotał.
- Żal? My jej tym złamiemy serce, szaraku.
- Mówisz, jakby nie zależało nam na tym samym. Mimo wszystko zaufam ci, Admirał.
Ptak nie ufał mu nawet przez chwilę, lecz nie miał już nic oprócz bezsilności, ledwie kilka dni przed tym, jak pierwsze wilki, głodne rozrachunku z władzą, zaczęły zbierać się przed jaskinią alf.
Przystając na skraju polany, popatrzyli na nią, chłodną i tonącą w srebrzystości pochmurnego świtu. Jeszcze świeża, niezadeptana trawa, przeplatana resztkami mętnej mgły, spokojnie falowała na słabym wietrze. Wszystko zamarło w niemym oczekiwaniu.
- Po czyjej stronie w końcu stoisz? - rzucił wilk półgębkiem. - Gdybyś był tak bystry, za jakiego niektórzy cię uważają, widziałbyś, że mamy już trzy.
- Gdybyś był tak bystry, za jakiego się uważasz, widziałbyś, że jesteśmy... tylko częścią planu.
- Ryzykownie jest tak się do mnie zwracać.
- A co zrobisz, zabijesz mnie, jak...
- Ciebie? Kuszące! Uważaj, bo wciąż nikogo nie zabiłem. Ale jeśli już raz się odważę, stracę opory.
- Mam nadzieję, że jednak nigdy do tego nie dojdzie. Jeśli cię to zadowoli, tak, boję się tego. - Choć słowa były ciche, we wszechobecnej głuchocie każda głoska brzmiała po trzykroć wyraźniej.
- Słusznie. - Basior uniósł brwi. Nadchodząca składowa planu zawierała kilka prostych kalkulacji: dzień pracy, aby otrzymać jej równowartość. Mimo to, wraz z upływem każdej kolejnej godziny, przybliżającej Admirała do wykonania zadania, narastało w nim poczucie niepodzielnego panowania nad sytuacją. - A jeśli jest jeszcze ktoś, kto czeka na twoją śmierć?
- Kto?
- Nie domyślisz się. - Admirał wykrzywił się w złowieszczym uśmiechu. - A gdybym naprawdę postanowił cię zabić?
- Wtedy zmienilibyście jedynie szczegóły historii.
- Bledsze, niż ci się wydaje.
- Bez wątpienia, ale czy wiedziałbyś, co robić dalej?
- Mógłbym liczyć, że wszystko samo się ułoży.
Szary lotnik zaśmiał się słabo.
- Zwracając się do ciebie uznałem, że mimo wszystko to co robisz nie bywa niedorzeczne. A niedorzecznym byłoby połamanie drabiny, gdy wlazło się na nią do połowy.
- A może jestem po prostu bardziej pomysłowy niż ty i mam swój własny plan?
- Stąd moje pytanie.
- Więc wszystko co robisz, robisz dla WSC? Nie boisz się o siebie samego?
- Boję się.
- I słusznie. Tylko ja jeden wiem, co naprawdę robimy, a od repliki do autentyku mam krok. Nikt stąd nie wie o naszej umowie, więc jeśli wybiorę drugie, nikt nigdy nie odpłaci mi za twoją śmierć.
- Nikt? Czy masz pewność, że mówiłem prawdę? - Skrzydlaty nieznacznie odwrócił głowę, zerkając gdzieś w pobliże pyska rozmówcy.
Admirał zamruczał pod nosem, jeszcze raz omiatając wzrokiem pustą scenę. Jego nową świątynię zbrodni... lub mistyfikacji.
- Byle tylko nikt się nie domyślił - burknął.
- Istnienia naszej umowy, czy tego, że ją złamałeś?
- Ale nie. Nie ma się czego obawiać. Kto ma wiedzieć, ten wie, że cię jak psa nienawidzę.
✁
Żeby się rozeszli.
By wyładowali emocje na czymś... na kimś mniej ważnym, a w ich głowach w jakiś sposób został wykonany samosąd na władzy; słowem, aby nasycono się cierpieniem i zaprzestano dążenia do kolejnej zbrodni.
- Wstawaj.
Ziemia. Ziemia, światło. Raziło w oczy.
Podniosłem się z piachu, skulony, drżący i słaby jak nigdy. Jeszcze przez chwilę milczałem.
- Dziękuję, Admirał.
- Jak zawsze do usług. Podziękujesz mi inaczej. Oto zaczynamy nowy etap współpracy, moje drogie Szkliwo.
Żeby wojsko zajęło się Agrestem.
By w porę zauważyć i zdusić w zarodku niepokoje społeczne. Nie zrobienie tego mogłoby doprowadzić do większej rzezi, gdzie nie skończyłoby się na jednej ofierze.
Bordowy wilk podniósł notatnik leżący na ziemi, pod swoją stopą, i zapisał w nim coś koślawymi znakami. Kątem oka rozejrzałem się po ciemnym pomieszczeniu.
- Jak ci się podoba nasze nowe miejsce działania?
- To Wataha Szarych Jabłoni?
- W rzeczy samej. Ale bez obaw. To najbezpieczniejsze zacisze na całych wschodnich ziemiach. O tym, że tu jesteś, wiedzą tylko dwaj moi współpracownicy.
Żeby zwrócono uwagę na Kawkę. Waderę, w której pokładaliśmy całe nasze nadzieje.
Protesty ujawniły, że być może istnieje stosunkowo bezpieczne rozwiązanie konfliktu, które byłoby kompromisem. Złota wilczyca na stanowisku przywódczyni mogłaby zyskać większe zaufanie wilków, niż Agrest, a jednocześnie miałaby zaufanie jego samego.
- Dlaczego kazałeś im przywlec mnie tu w worku jak kawałek mięsa?
- Wczuj się w rolę. Według prawa teraz tym właśnie jesteś, czyż nie?
Żeby wreszcie dostrzeżono, że mieliśmy poważny kłopot.
Kolejnym, do czego przyczyniło się zabicie ówczesnego asystenta alfy, była wiadomość „Hej, jest źle!”. Jeśli ktoś wcześniej tego nie widział, właśnie zobaczył - i to mogło pomóc podjąć kroki zapobiegające dalszemu rozpadowi. Reszta zależała już od całej WSC. Dla skrzydlatego listu, na którym zakrwawionymi kłami napisano wiadomość do Watahy, dalsza część tej historii miała pozostać niewiadomą.
- Co mnie podkusiło, żeby ci zaufać... - Odkaszlnąłem i zatrząsłem się przy tym, próbując utrzymać się na odrętwiałych nogach.
- Dobra intuicja. Masz szczęście, że jesteś do niego taki podobny, nawet pod tym względem.
Żeby z wroga uczynić sprzymierzeńca. Ostatnia i być może najważniejsza rzecz.
A że nadzór i zaufanie dają pewność, na sprzymierzeńca nie zaszkodziło mieć haka. Układając plan narzucić mu takie warunki, by w razie potrzeby móc go zarówno zabezpieczyć, jak i pogrążyć. Dzięki temu pozostawał on w mocy układu pomimo nadanej mu dużej swobody działania. O ile oczywiście nie zerwałby go już przy pierwszym ruchu, to jednak wydawało się mało prawdopodobne, biorąc pod uwagę korzyści, jakie czekały na niego po wywiązaniu się z umowy.
No, więc w skrócie, po to ten cały cyrk z zabójstwem.
- Ha, stul pysk, bo sam uwierzę w to kłamstwo.
- Kłamstwo? - Admirał uniósł brwi. - To by znaczyło, że to nasze wspólne kłamstwo. A ty podobno nie umiesz kłamać...
- Nie umiem kłamać. Dlatego czasem po prostu milczę.
I wiesz co? Nasz plan zaczął działać. No, powiedzmy, wyłączając punkt o Kawce. Ponieważ życie watahy obróciło się o sto osiemdziesiąt stopni i okazało się, że otrzymanie władzy w tak trudnym momencie mogłoby być niebezpieczne dla samej Kawki, decyzja o umieszczeniu jej na stanowisku nie została wtedy podjęta. Jak jednak przypuszczamy, czas płynął, a ziarno zostało posiane.
Tymczasem dla mnie nadeszła pora, by zapłacić Admirałowi jedynym, co miałem, a przy okazji pilnować jego wątlejącej z każdym dniem gotowości do wypełniania obowiązków.
- Ubodzy, was to spotkało: witać go przed bogaczami.
- A słowo ciałem się stało... - rzucił bordowy wilk na jednym wydechu, sadowiąc się obok mnie, przy nikłym świetle żarzących się gałązek.
- I mieszkało między nami - odruchowo zniżyłem głos do szeptu, gdy tylko zorientowałem się, jak płaczliwie to zabrzmiało.
- Ależ sobie... czas na to wszystko wybraliśmy.
- Wybrano za nas.
- Hej, czy ty... to łzy?
- To? Nie.
- A co ty taki ponury, masz żal? Chyba nie do mnie? A może nawet ty wolałbyś, żeby Admirał spartaczył robotę, co?
- Nie mam, do nikogo, a już na pewno nie do ciebie. Po prostu to co się dzieje... Zastanawiam się, gdzie leży granica pomiędzy dobrymi i złymi, jeśli tak niewiele trzeba, by zamienić wybór pomiędzy dobrem a złem na ślepe instynkty.
- Wiesz, znałem tylko jednego gościa, zabawne, bo ty też go znałeś... któremu chciało się tracić energię na rozmyślanie nad takimi rzeczami. I zgadnij, co się z nim stało?
- Czy słusznie wyczuwam w tym pytaniu sugestię?
- Masz rację, nie żyje. Przypadek?
- Zabawne.
Zabawne jak diabli, Admirał.
- No, tośmy pogadali, a teraz dawaj łapkę. Zaboli.
Kątem oka zerknąłem na igłę, która błysnęła pomiędzy jego palcami.
Wszystko to miało trwać do czasu, gdy... no właśnie. W tym miejscu wylegiwał się beztrosko pewien niepozorny kłopot. Na tle wszystkiego, co rozgrywało się tam i wtedy na wschodnich ziemiach, ja zostałem wypluty trochę poza czasem. Miałem ograniczone pojęcie, co działo się u Chabrów, a moim jedynym źródłem wiadomości był wspólnik.
- Powiesz mi, co u nich? Bywasz czasem w WSC?
- Nie osobiście, ale od przyjaciół wiem to i owo. Agrest im się sypie. Chyba przez przypadek znokautowaliamy również jego. - Admirał wzruszył ramionami.
- Niech dadzą mu czas... wiadomo, że go potrzebuje.
- A nuż w końcu naprawdę ustąpi ze stanowiska. Nie płakałbym. Ale póki co na to się nie zapowiada. Właśnie wraca z urlopu. No i ma nowych współpracowników.
- Nymerię, prawda?
- Aha, skubaniutki.
Uśmiechnąłem się lekko.
- I?
- I Hyarina.
- No nie mów. - Ach, Agrest, pomyślałem. Albo padniesz na dobre, albo przewyższysz każdego feniksa, podnosząc się z tego dołka stęchłego i zawilgoconego popiołu.
- Tak, wszyscy się dziwią. Też nie wiem, skąd taki pomysł.
- Bardzo dobrze. Czasem niespodziewane posunięcia są najlepszym wyjściem.
- Jak zwykle przeceniasz tego cherlawego zdechlaka.
- A ty jak zwykle lekceważysz wszystkich wokół siebie.
- W takim razie liczę, że jeśli ładnie poproszę, objaśnisz mi jego działania.
- Przecież wiem mniej niż ty - oznajmiłem ostrożnie, bo na kilometr czuć było, do czego zmierza mój rozmówca.
- Powiem ci wszystko co potrzebne. Potrzebuję tylko analizy. Nie ufasz mi na tyle? Wszystko jedno; wiesz, że potrafię pięknie prosić.
- Wiem - odpowiedziałem mu tylko jednym, bezdźwięcznym słowem, zmieniając temat, zanim zdążył go pociągnąć. - Admirał. Powiedziałeś?
- Co?
- Powiedz jej. - Na tę odezwę, bordowy wilk zamilkł i wykrzywił się w uśmiechu, który łatwo można było poczytać za dumny. A mój głos zadrżał. - Błagam, powiedz. Jedno słowo. Jedno słowo, zrozumie!
- Doprawdy?
- Wiem, że lubisz sprawiać ból. Jeśli już musisz, niech mnie boli, Admirał. Nie ją. To twoja córka.
Tym razem, basior westchnął ze znużeniem.
- A może właśnie to zabolałoby ją najbardziej? Wszak im mniej wiedzą, tym lepiej śpią. A tak między nami... - Nachylił się do przodu i lekko uniósł brwi. - Jeszcze nie wiecie, co to prawdziwy ból. Ale cierpliwości. I odradzam ci wepchnięcie mi noża w plecy, przyjacielu. Nasz dobry znajomy, płowy śledczy... ach, wybacz: nowy plutonowy watahy, obiecał mi to pierwszy. A ja zamierzam jeszcze dłuuugo pożyć - zarechotał.
Plutonowy? Szkiełko rozkwita, pomyślałem mimowolnie.
- A ty? Co planujesz, Admirał? Zobowiązałem się zapłacić ci za pomoc i to robię. Ale nie jesteś w stosunku do mnie całkiem uczciwy.
- Skąd takie przypuszczenia?
- Zdradzasz się każdym słowem.
Odwoływanie się do jego honoru nie było wyśmienitym wyjściem, ale chyba najlepszym, jakie miałem w tamtej chwili. Wspólnik zaczął wymykać mi się z palców, a ja, oderwany od wszystkiego, co następowało wokół, nie miałem nawet możliwości temu przeciwdziałać. Bez odczynnika w postaci samego Admirała, nie miałem możliwości reagować właściwie na nic, w jakikolwiek sposób.
Nie rozumiałem jednego. Chciałem, żeby Kawka była wyciszona i pozbawiona bólu. Tylko wtedy mogła skutecznie zająć się swoimi zadaniami. Dlaczego nie wywiązał się z obietnicy i nie uspokoił jej wiadomością, że „wcale nie zasiekł jej drugiej połówki”? Zapewne zadacie sobie trzeźwe pytanie, dlaczego to ja, szary ptak o berberysowych oczach, nie uprzedziłem jej, jeszcze zanim to wszystko się stało. Z kilku powodów. Przede wszystkim, nie mogliśmy ryzykować, że ktokolwiek niepowołany (czyli w tym przypadku właściwie... ktokolwiek) dowie się o pierworysie awaryjnym. Po drugie, miałem więcej niż pewność, że wilczyca będzie wszystkiemu przeciwna i utrudni działanie. Aż w końcu, zwyczajnie miałem powody uważać, że przekazanie jej tego po wszystkim, bez rozgłosu, będzie nie tylko w moim, ale przede wszystkim Admirała interesie; wszak oczyściłoby go z każdego zarzutu przynajmniej w oczach córki, nawiasem mówiąc, postaci dość wpływowej w naszej polityce.
Bez wątpienia miałbym rację, gdybyśmy trzymali się naszego planu. Gdyby natomiast basior postanowił działać na własny rachunek, ani Kawka, ani ktokolwiek inny nie mógłby już dowiedzieć się, że z początku pracował dla WSC. A już absolutnie, nigdy, przenigdy, nie mogło wyjść na jaw, że praca ta nosiła znamię pracy pod przykryciem. Admirał słusznie obawiał się, że wiadomość taka prędzej czy później dotarłaby do wilków, które w międzyczasie wplątał w swoje działania i których przywódcą się uczynił. To nieodwracalnie odebrałoby im bezgraniczną wiarę w jasność jego intencji.
Tak oto milczenie Admirała powoli stawało się dowodem na to, że równolegle z naszym planem, zamierza wdrożyć własny.
- Aż tak ufasz swojemu ludowi?
- Bo to również nikt od ciebie, prawda, Admirał?
- Po co miałbym spalać im tę pustą jaskinię?!
- Upewniam się. A więc moim zdaniem to przyszło z zewnątrz. Najprawdopodobniej z WWN; nie wprost z góry, ale od jakiegoś zgnębionego obywatela. Nasza Chabrownia powinna skupić się na pilnowaniu granic.
- Co się dzieje z tą cholerną populacją.
- Nauczeni są krzyku.
- Co? - Admirał skrzywił się z lekka, na znak tego, że jego mózg zaczął w końcu namiętnie pracować.
- Myślałem, że ci z WWN to wilki ciut mądrzejsze od reszty naszego piekiełka. Do niedawna. Ale najwyraźniej czasem potrzebują pomocy.
- To...?
- Dla ciebie rada na przyszłość.
- No, nie zawodzisz mnie.
A mam wyjście?, pomyślałem.
- Pamiętasz protesty? Ilu przylazło na nie z południowej watahy? I WSJ, i WSC, i WWN: wszyscy jesteśmy uczeni krzyku. - Odetchnąłem wolno, układając słowa. Wspominając dzień, w którym, chcąc nie chcąc, rozpocząłem nowe życie jako domniemany nieboszczyk, najchętniej nazwałbym ich jednym słowem, ciemnotą. Ale to brzmiałoby wszak, jak obelga. - Coś się nie podoba? Chodźmy wszyscy pod siedzibę władzy i krzyczmy. Tupmy, wrzeszczmy, względnie zdewastujmy parę drzew, żeby wszyscy na około widzieli, jak jesteśmy wzburzeni. Wymyślmy swoje symbole, solidarność uczyni nas jeszcze bardziej walecznymi. Dodajmy sobie odwagi pieśnią na ustach i wznieśmy nasze czyny do rangi bohaterstwa. Dumnie wyprężajmy pierś, popychajmy strażników, a potem drzyjmy się jeszcze głośniej, gdy zaczną nas obezwładniać. Prędzej czy później znajdzie się wśród nas kilku, którzy krzyczą najgłośniej i myślą najszybciej. Będą więc krzyczeć jeszcze głośniej, a reszta zacznie naśladować ich krzyki. A potem, kiedy pozdzieramy gardła i wyczerpiemy siły, wróćmy do domu. Oczywiście na tym się nie skończy, przecież to ma być wojna. Zwołajmy się jeszcze raz i jeszcze raz. I krzyczmy. Posuwajmy się coraz dalej, niszczmy coraz więcej drzew, rzucajmy pochodniami, pozwólmy się aresztować, oczywiście dla dobra sprawy, będzie co wspominać latami. O tak, pokażmy im... - jakoś odruchowo umilkłem na moment, by podkreślić każde z ostatnich słów. - Jak nieprzytomnie jesteśmy wzburzeni.
Obaj zaczynaliśmy zdawać sobie sprawę, że decyzja Admirała o porzuceniu naszego planu na rzecz swojego była ostateczna. Wilk ten nie był geniuszem planowania, nie był też szczególnie spostrzegawczy. Miał za to silne barki i szczęki, a także pewność siebie, której znaczna część naszego społeczeństwa, w tym i ja, mogła mu pozazdrościć. Mimo wszystko to ja potrafiłem dostrzec więcej możliwości i przewidzieć bardziej odległe konsekwencje określonych działań. Potrzebował mnie zatem jak kalkulatora, czy prostego komputera, wiecie, o czym mówię... i niczego więcej. Widziałem, że wahał się przez długi czas. Do rozmów ze mną podchodził to z jednej, to z drugiej strony, uważnie sprawdzał grunt, próbował próśb i gróźb, aby jak najlepiej rozszyfrować, jaka byłaby odpowiedź na każdy z jego możliwych ruchów. Miałem świadomość, że bał się zabijać, ale wciąż spacerował nad samą granicą między swoim lękiem, a ciekawością. Gdybym wtedy, na jego ziemi i wśród jego wilków, otwarcie wysłał go do diabła, prawdopodobnie zginąłbym: śmiercią pełną odwagi, ale bolesną. Zostawiając sobie jedną, jedyną furtkę w postaci oznak wahania, zyskałem czas na znalezienie kolejnej. Jeśli chciałem nadal sprawować nad nim choćby szczątkowy nadzór, musiałem sam spróbować stać się jego sojusznikiem.
- Cześć! - Admirał wszedł do groty raźnym krokiem. Przytargał ze sobą lnianą torbę, z której wystawały jakieś połyskujące przedmioty. Jeszcze nie zdążył usiąść obok mnie, jak to miał w zwyczaju, a już wyciągnął z niej przeźroczysty wężyk i strzykawkę. - Opowiadałem już, czego się dowiedziałem?
Rzecz jasna, pytanie było retoryczne. Za każdym razem mówił coś nowego. I tego dnia wylał z siebie potok rozemocjonowanych słów, o tym, co było, jest i ma być.
- Mój Boże, biedna Kara.
- E. - W zadumie podrapał się w podbródek. - Teraz to już bez różnicy.
- Czemu wcześniej nie powiedziałeś mi, jak zginęła?
- Bo sam nie wiedziałem. Tak jak tego, że Ciri jest podejrzana. Ale teraz w końcu na dobre wróciła i już wszystko wiadomo.
- A ona wie, co robisz? - Kątem oka popatrzyłem na niego podejrzliwie. Zaśmiał się gromko.
- Nie ma pojęcia. A chciałbyś, żebym jej powiedział?
- Znasz moje zdanie. Choć w takim razie muszę przyznać, że trochę się na niej zawiodłem.
Trochę. Tamtego poranka, wracając do Admirała jako do mordercy i wroga własnego ludu, dziewczyna trafiła w mój czuły punkt. Ale co ja poradzę, że nadal...
- I to nas różni, przyjacielu. - Mój towarzysz uśmiechnął się krzywo.
...miałem do niej słabość?
- Wiem, Admirał. Ach, Ciri. Ciri.
Ciri.
- A teraz pozwolisz, że przejdziemy do rzeczy.
- Zanim cokolwiek... Powiedziałeś Kawce?
- Kiedyś powiem, pewnie.
- Kiedyś porozmawiam z nią sam, bez twojej łaski!
- Ach, i nadal tak ci zależy? Zatem masz świadomość, że z biegiem czasu ta wiadomość będzie traciła na znaczeniu.
- Gdybyś zrobił to od razu, zgodnie z umową, wszystko byłoby inaczej - zniżyłem głos. Czy żałowałem? Nie, na to stało się już za późno, choć czasem zastanawiałem się jeszcze, czy oby na pewno dobrze zrobiłem, licząc, że Admirał przekaże jej wszystko zgodnie z zapewnieniem. W tamtej chwili było mi po prostu potwornie przykro.
- Być może popełniłeś błąd, nie ufając jej. Albo ufając mi, wszystko jedno.
- Wiesz, że wtedy ona musiałaby zaufać mi.
- A ty nie potrafiłbyś okłamać jej dla jej dobra, prawda? - Basior prychnął pobłażliwie. - Ech, pogadamy o tym kiedy indziej. Zgadnij, co to za rurka.
- Po co to?
- A ta probówka? Nie przypomina ci niczego? - Gdy wyjmował z torby sprzęt, w jego ślepiach mignął szaleńczy błysk.
- Czy to jest... czy to możliwe? - Jeśli zawsze miałem się za tchórza, to wspominając emocje, jakie towarzyszyły mi w tamtej chwili, dziś przyznaję sobie medal z ziemniaka za sam fakt, że po prostu nie podniosłem się z miejsca i nie zwiałem.
- Masz rację, VCIG. Niezły jestem, co? Nigdy wcześniej nikomu nie udało się umieszczenie tego w probówce, bez zarażenia połowy populacji.
- To nie twoja robota, to Achpil.
- A skąd wiesz?
- Każdy głupi by się domyślił - zaraz po tych słowach przycisnąłem skrzydła bliżej do boków, żeby przypadkiem nie stuknąć się w ten swój pusty łeb. - Poza tym nie mamy tu technologii, która by na to pozwalała - sprostowałem szybko.
- Na szczęście jest szansa, by wyciągnąć go z probówki, bez zarażenia połowy populacji. Zresztą bardzo przejmujesz się dobrem tych patałachów z WSJ? - Admirał popatrzył na mnie kątem oka, jakby nie do końca rozumiał, o czym mowa. Ach, no tak, pomyślałem. Jakie to czasem szczęście, pracować z dur... nim.
- Ale ja chyba... To... to dlatego nie przyniosłeś mi dziś śniadania?
- A teraz kładź się na wznak, bo pokaleczę ci gardło. No co? Nie cieszysz się na myśl o paru tygodniach zwolnienia lekarskiego? - Admirał dumnie wyprężył pierś, trzymając prosty, metalowy laryngoskop niczym najcenniejszy skarb. Czcił siebie i każdą chwilę własnego zwycięstwa. A ja? Ma ktoś pomysł, co byłoby w mojej sytuacji lepszym wyjściem, niż spełnienie prośby z niezmąconym spokojem? - Bardzo ładnie. Szyja prosto. Nie ruszaj się.
Nie ruszaj się. Łatwo powiedzieć, palancie. Jak... jak mówiło to mądre przysłowie? Sparafrazuję. Raz na Admirale, raz pod Admirałem. No cóż, niestety. Hahaha.
- ...Hhh?!
- Nie ruszaj się, powiedziałem. Jeszcze trochę... - Wyciągnąwszy przewód, polał go spirytusem, rzecz jasna nierozcieńczonym, bo po co. Wreszcie wyjął ze swojej torby ostatnią rzecz; butelkę, którą od razu mi podsunął. - W porządku. A teraz pij.
- Co... hhh... to jeshht?
- Woda. Spokojnie, czysta woda. No, pij, przepłucz gardło. Dalej. Dalej. Do dna. Świetnie. No to dziś już na mnie pora. Pewnie nie zobaczymy się przez tydzień czy dwa. Będę zostawiać ci żarcie na ścieżce przy zachodnim wejściu. Wrócę dokończyć badania, jak już przestaniesz zarażać.
- Albo... jak zdechhhnę, tak? - Przełknąłem ślinę, próbując złagodzić nagły ból gardła, w które chwilę wcześniej został wciśnięty kawałek metalu.
- Względnie, chociaż roboczo nie rozpatrujemy takiej możliwości. Czym jest taki maleńki wirusik dla szczura.
No i zostawił mnie tam. Obolałego i sztywnego, jak pranie zdjęte ze sznurka. Z małym mordercą w przełyku. Ciąg dalszy nie był wyjątkowo godny pamięci. Mój organizm wziął się do roboty i przez resztę dnia kazał mi rzygać jak kot - najpierw wodą, którą przezornie mnie napojono, potem już samą śliną - zamierzając pozbyć się goszczącego gdzieś pośród moich tkanek dobrodziejstwa miejscowej nauki. Rzecz jasna nie przyniosło to żadnego skutku. Opisywać, co czułem, gdy siedziałem tam przez kolejne godziny, czekając na pierwszy, choćby najsłabszy objaw choroby, chyba nie muszę. Podwójnie bolało mnie, że nie mogłem po prostu wyjść z jaskini i pójść chociażby na głupi spacer, spróbować zapomnieć.
To znaczy, jasne. Mogłem. Mogłem wyjść, przejść się do lasu, trochę dalej, niż zazwyczaj, splunąć pod nogi i czekać na przedstawienie z rodzaju Danse Macabre. A potem może nawet zaśmiać się w twarz Admirałowi, który ze swoim ułomnym układem odpornościowym pewnie zniósłby chorobę dziesięć razy gorzej ode mnie, jeśli w ogóle by ją zniósł. Jednakowoż... coś odpychało mnie od tego pomysłu.
Wieczór minął spokojnie. Nadeszła noc; i właśnie wtedy zaczęła się zabawa. Niedługo przed świtem obudziło mnie drżenie własnych skrzydeł. Zmiarkowałem, że są lepkie i mokre, w związku z czym, na wpół przytomny, zerwałem się na równe nogi. Na to tylko czekały zawroty głowy, które ordynarnie dały o sobie znać, gdy tylko moje ciało przestało czuć pod sobą chłodny piasek.
Ambitny plan skończył się wraz z upadkiem z powrotem na ziemię, prosto w zimną kałużę krwi, która, jak się okazało, zdążyła już wypłynąć z rany na moim grzbiecie. Nie miałem siły już nawet przekląć.
Nie miałem też siły jeść tego, co przynosił mi Admirał, ani odpowiadać na jego bezużyteczne pytania, wykrzykiwane z w miarę bezpiecznej odległości. Byłem więcej niż pewien, że nie będzie potrafił użyć ich do niczego dobrego; o ile byłem wtedy pewien czegokolwiek.
Basior wykorzystał moją obecność i spolegliwość, by zarazić mnie VCIG i dalej prowadzić swoje badania lub przynajmmniej udawać, że to robi, a co za tym idzie, ponownie wkupić się w łaski Achpila. Było to zgodne z umową, więc nie miałem prawa do robienia mu z tego powodu wyrzutów. Mój wspólnik postanowił wszelako upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Gdy tylko upewnił się, że jestem, mówiąc oszczędnie, niezdrów, zdradził mi swój pomysł na najbliższe dni. Wielki wódz Admirał wreszcie upił się swoimi mrzonkami i postawił krzyżyk na naszej umowie. Postanowił ruszyć do boju.
- Ty bezmózga niemoto. - Coraz trudniej było mi powstrzymać drżenie głosu. Z załzawionych oczu wyzierał blask wzburzenia i choroby. - Zrobiłem cię archaniołem, a ty uznałeś, że szczególna wiedza uczyni cię bogiem?
- Jesteś słabym kłamcą, więc już nieraz dałeś znak, że masz świadomość, co planuję - mówił do mnie podniesionym głosem, z drugiego końca rozciągającej się przed jaskinią polany. - Powinieneś cieszyć się, że już nie robię z tego tajemnicy.
- Prześcignąłeś samego siebie.
- Nie kończ. Nie dopytam, w czym. Posłuchaj, mam kłopot, VCIG się rozniosło.
- Szkoda... że nie ma na to lekarstwa. Prawda? - Choćbym miał wypluć płuca przy następnym oddechu, po prostu nie potrafiłem powstrzymać się od kąśliwej uwagi. Należała mi się chwila przyjemności, a tym właśnie był widok basiora mruczącego coś pod nosem i ostentacyjnie skupiającego się na bazgraniu w swoim notatniku. Przełknąłem ślinę i pozbierałem się z gustownej rozsypki, by ponownie wydać z siebie głos. - Powiedz mi, Admirał, jak widzisz naszą dalszą współpracę?
- Teraz ja ciężko pracuję, a ty jesteś na urlopie. Gdy będę potrzebował pomocy, wiem, gdzie cię znajdę. A twoja część umowy została dopięta na ostatni guzik.
- Przedostatni. Wiesz o tym doskonale.
- No cóż, okoliczności czasem wymuszają na nas wprowadzanie zmian w planach. Tym razem zmienimy tylko, jak to było? Szczegóły. Prawda? - Uniósł wzrok znad swojego brudnego zeszyciku i oparł trzymane w łapach przedmioty na kolanach. - Mów dalej, jakieś zmiany w samopoczuciu? Wszystko wzorcowo. Ale gorączka?! Co to za objaw?
Zebrałem resztki sił, aby wzruszyć ramionami.
- A może objaw... VCQ? - wymamrotałem.
- Co za brednia.
- Bie...! - gwałtowny odruch kaszlu przerwał mi wpół słowa. - Biegnij zapytać Achpila, a mi przestań zawracać głowę. Nie mam już siły rozmawiać.
- Czekaj. Może to nawet niegłupie. Może. Hej, chyba właśnie jestem o krok od zostania odkrywcą. Nie jesteś dumny? - Wilk wyszczerzył się niefrasobliwie. - Musiałbym tylko potwierdzić to jeszcze na kimś, kto przechodził obie choroby.
- Więc uciekaj to potwierdzać. Rozpętałeś burzę, niech i ciebie piorun trzaśnie. - Oddech. Oddech. - Gratuluję, ale zaprawdę, Adek, dziś niczego więcej już tu nie znajdziesz.
Po tygodniu, moje objawy zaczęły przycichać. Z początku byłem pewien, że to tylko koniec pierwszego z etapów choroby; nie pamiętałem nikogo, kto wyzdrowiałby po takim czasie. A jednak z dnia na dzień stawało się coraz pewniejsze, że koszmar odszedł na dobre, pozostawiając mnie zupełnie zdrowego, z kilkoma tylko, niezagojonymi jeszcze ranami. Niemniej wszystko to było niczym ponad szczęście w ogólnym nieszczęściu.
W tamtym czasie epidemia szalała już wokół.
Gdy wydobrzałem na tyle, by zacząć zastanawiać się nad czymś mniej przyziemnym niż obecny stopień rozkładu resztek jedzenia, które zostały mi jeszcze z ostatnich odwiedzin Admirała, zadałem sobie pierwsze pytanie. Gdzie on jest? Nie mogłem wykluczyć, że napaść na WSC, której zamierzał się dopuścić, doprowadziła go przed oblicze wymiaru sprawiedliwości. Trudno było mi stwierdzić, czy scenariusz taki miałby więcej zalet, czy wad. Jedynym rozstrzygającym sposobem na unieszkodliwienie Admirała, byłoby jego zgładzenie lub... w trosce o spokój własnych dusz pozostańmy przy zgładzeniu. Ale ten wilk mógł mi jeszcze pomóc.
Gdy wydobrzałem na tyle, by zacząć zastanawiać się nad czymś mniej przyziemnym niż obecny stopień rozkładu resztek jedzenia, które zostały mi jeszcze z ostatnich odwiedzin Admirała, zadałem sobie pierwsze pytanie. Gdzie on jest? Nie mogłem wykluczyć, że napaść na WSC, której zamierzał się dopuścić, doprowadziła go przed oblicze wymiaru sprawiedliwości. Trudno było mi stwierdzić, czy scenariusz taki miałby więcej zalet, czy wad. Jedynym rozstrzygającym sposobem na unieszkodliwienie Admirała, byłoby jego zgładzenie lub... w trosce o spokój własnych dusz pozostańmy przy zgładzeniu. Ale ten wilk mógł mi jeszcze pomóc.
Gdzieś z tyłu głowy pałętała mi się jeszcze jedna troska: a jeśli jakimś cudem udało mu się zająć jaskinię wojskową i już zaczął wprowadzać do WSC swój bałagan? Oznaczałoby to konieczność zmiany dalszej części planu od samych jej podstaw.
Nie wiedziałem, czy powinienem czekać na jego powrót, czy uznać go za straconego i zaryzykować działanie na własny rachunek. Rzecz jasna, mogłem czekać nie dłużej, niż kilka dni, jeśli nie chciałem raz na zawsze opuścić szeregów z powodu najzwyklejszego głodu i pragnienia.
Wreszcie wątpliwości rozwiał równy krok Admirała wstępującego do mojej samotni. Ten mocny chód, gorzki uśmiech na pysku i jedno spojrzenie w jego kaprawe ślepia oznajmiły mi, że nie wszystko poszło zgodnie z planem; jego planem.
- Zrobiłeś to?
- Nie dostrzegłeś blasku zwycięstwa? - Zaśmiał się ze zmęczeniem, prężąc pierś w bladym świetle płynącym z zachmurzonego nieba. Och, dostrzegłem. Oślepił mnie. - Jesteśmy. Jesteśmy w tej cholernej watasze. Zajęliśmy szpital.
- Oczekujesz powinszowań?
- Jak miło widzieć cię znów w pełni sił. - Gwałtownie zmienił temat. - Wiedziałem, że zagoi się jak na psie.
- Dziękuję. Chciałbym mieć nadzieję, że chociaż przydam się nauce, ale podejrzewam, że będzie inaczej.
- Doprawdy? Niech czas pokaże.
- Nie uważam tego za konieczne. Admirał, postępujesz teraz według własnego zamysłu, a on, widzisz, zupełnie nie pokrywa się z naszymi ustaleniami. Chyba mogę uznać, że postanowiłeś dać sobie spokój z pracą ze mną.
- Czyżbyś naprawdę był tak głupi, na jakiego wyglądasz? - Bordowy wilk zmarkotniał. - Myślisz że ściąłbym jedyną jabłoń rosnącą na własnym ugorze?
- Żeby posiać na nim własne zboże? Czemu nie. Chociaż wydaje mi się, że zaczynasz mieć pojęcie, jakiej jakości ziarnem dysponujesz. Wiesz, co było głupie? Napaść na jaskinię medyczną Chabrów. To było głupie.
- Wiem! Wiem, do diabła, i co?! Tak cię to cieszy?
- Żebyś wiedział. Było oczywiste, że masz szanse równe zeru.
- Proszę bardzo, słucham cię uważnie. Właściwie po to przyszedłem.
- WWN.
- Ty ich chyba nie lubisz. - Admirał prychnął. Nie potrafił natomiast zdmuchnąć z pyska wyraźnych oznak zagubienia. Nie spodziewał się usłyszeć tej nazwy.
- Dlaczego? Przecież ja sam jestem... trochę z WWN.
- Pomożesz mi zatem uczynić ich mądrzejszymi od reszty naszego piekiełka?
- Z przyjemnością.
- I powodzeniem - mruknął basior, tym razem rozchmurzając się do pewnego stopnia.
- Ja inaczej nie robię. - Zaśmiałem się i do dziś mam ochotę powtarzać to za każdym razem, gdy zaczynam wierzyć w te słowa. - Możemy wrócić do pracy. Jest na południu WSC miejsce z bardzo ciężką historią. Na pograniczu. Ani to teraz teren watahy z północy, ani watahy z południa. Wciąż czeka na gospodarza.
- Gdzieś na stepach? W Borach Dworkowych?
- Właśnie na stepach - odmruknąłem. - Nie pożałujesz wzięcia naszej strony, Admirał.
Basior odetchnął ciężko, jakby chcąc zyskać czas na zgniecenie w jeden spójny kawałek jakichś niewygodnych myśli.
- Kawka przyszła dziś do nas. Porozmawiam z nią.
- Kawka jest w jaskini medycznej?
- Co mam jej powiedzieć? Oprócz rzecz jasna krótkiej wzmianki, kto żyje i ma się dobrze?
- Poza tym? Prawdę. Od miesięcy mamy do czynienia z równią pochyłą, a podjęcie radykalnych działań okazało się najpewniejszym - oznajmiłem, szybko zbierając myśli. - Powiedz jej, że Wataha Srebrnego Chabra osłabła. Ale to nie przyszło z wewnątrz; to wynik działania obcych. Powiedz, jak było: o naszej umowie. Powiedz, żeby ci zaufała i żeby czekała - zakończyłem półszeptem, kierując ku niemu oczy wypełniające się odrębną, niemą prośbą.
- Mogę nie mieć racji. Mogę skłamać. Czy składanie oświadczeń w tym labilnym czasie jest zasadne?
- Admirał, największym twoim kłamstwem jest teraz milczenie.
Dobrze, dobrze, możecie powiedzieć. O Kawce już słyszeliśmy i rozumiemy wszystko, ale WWN? Do reszty zgłupiałeś, latająca zwinko? Co niby miało dać wam mieszanie w to wszystko WWN?
Widzisz, widzicie, Przyjaciele Słuchacze, sprawa jest prostsza, niż można tego oczekiwać. Lekkie nadepnięcie na odcisk naszych niegdysiejszych sojuszników miało być wybadaniem gruntu. Tak, jak ktoś niegdyś z łatwością zerwał sojusz nierozerwalny niczym nić pajęcza, tak i my, nieco później, naruszyliśmy nienaruszalną harmonię Watahy Wielkich Nadziei. Zwróciliśmy ich uwagę na paproszka, Admirała. Nasz paproszek był w pełnej krasie podwójnym agentem, a to znaczyło, że nastał najwyższy czas, aby doprowadzić do sytuacji, w której jego los w każdej chwili może zostać przesądzony. Zbyt długo panoszył się już zupełnie bezkarnie, a ja potrzebowałem mieć nad nim kontrolę. Był naiwny sądząc, że odcięty od świata, nie dam rady jej zdobyć.
Dziel i rządź. To stara i sprawdzona zasada.
- Co tym razem?
- Kaniulacja naczyń.
- Nie. O nie.
Oblał mnie zimny dreszcz.
- Chcę tylko poćwiczyć wkłucia. Nie zamierzam przecież rozorać ci żył - oświadczył pogodnie, choć jego głos ociekał ostrzeżeniem.
- Na litość boską, za mało masz teraz trupów do ćwiczenia takich rzeczy? Za jeden dzień wziąłeś trzy miesiące.
- I wezmę drugie tyle, jeśli tylko będzie mi się chciało. Bo jestem tu teraz jedynym na wygranej pozycji. Rozmawiałem z Kawką, wiesz?
- I co, pytała o coś, coś mówiła? Co jej powiedziałeś? - Wiecie, że przez chwilę nawet miałem nadzieję? Na szczęście mój rozumny kolega błyskawicznie wyprowadził mnie z błędu.
- Żeby była dobrym dzieckiem. Bo z każdym moim wrogiem zrobię to samo.
Zapadła chwila groźnego milczenia.
- Ja cię... Ja ci tego nie daruję.
- Co zrobisz? Zabijesz mnie? Chyba musiałbyś ustawić się do tego w kolejce. Różnica jest taka, że ty póki co możesz jedynie mi to obiecać. A ja dzisiaj, za twoją obietnicę, wepchnę ci drut po samo serce.
Bez słowa wstałem i, zanim towarzysz zdążył zaoponować, w kilku szybkich krokach znalazłem się przy wyjściu z jaskini.
- Och, co to? To skrzydła. - Gwałtownie rozprostowując swoje powierzchnie nośne, na powrót obróciłem się ku niemu. - Dziesięć minut i jestem na stepach. Dwadzieścia minut i jesteś skończony dla swoich wilków. Pół godziny i jesteś skończony dla WSC bardziej, niż byłeś kiedykolwiek. O WWN postaram się jutro i uwierz mi, wiem co mówię.
Basior nie ruszył się z miejsca. Tylko jego ogon w ciężkim zamyśleniu omiótł ziemię.
Admirał, nie będąc jeszcze pewnym, czy podjąć uczciwą współpracę ze mną, czy jedynie pozorować ją, podtrzymując wypełnianie swojego planu, postanowił grać na czas. Wciąż nie nadał nazwy swojemu stowarzyszeniu, powoli jednak dobierał sobie kolejnych poddanych, przekonanych, że kieruje nim jedynie natchnienie, a nie z góry ustalone porozumienie z przedstawicielem WSC. Zdawał sobie sprawę, że gdy jego podwładni dowiedzą się o naszej współpracy, podkopie to jego wiarygodność: dotkliwie, a co ważniejsze, nieodwracalnie. Gdyby wybrał działanie dla nas, utrata zaufania członków WSJ nie miałaby już znaczenia. Gdyby jednak wybrał ścieżkę przeciwną?
By uniknąć dyskredytacji, mógłby spróbować mnie zabić. Z tym, że wcale nie chciał mojej śmierci. Wbrew pozorom nie na rękę byłoby mu też trzymać mnie w zamknięciu, bo wymagałoby to udziału kilku z jego wilków, których, za wyjątkiem dwójki najwierniejszych pomocników, nie chciał wtajemniczać w swoje plany. Jak zresztą mógłby uchronić ich wtedy przed usłyszeniem ode mnie tego, czego nigdy nie powinni usłyszeć?
W ostateczności, gdyby wszystko wyszło na jaw, mój wspólnik miałby jeszcze jedno wyjście: otwarcie skłamać na temat naszej umowy. Oskarżyć mnie o od początku planowany zamach na WSC.
Sprawiłoby to, że obaj wpadlibyśmy w wir oskarżeń i wątpliwości, którego ani moja, ani jego strona nie byłaby w stanie wyciszyć. Wtedy obaj mielibyśmy trochę czasu, aby załatwić wszystkie swoje sprawy doczesne, a potem skończylibyśmy jako polityczne trupy i tym zwieńczona zostałaby nasza krótka historia. Nie byłoby to może wyjście najgorsze, ponieważ rachunek naszych czynów wyniósłby zero, a ciąg dalszy pozostawałby w rękach jego i moich sojuszników; ale jak się pewnie domyślacie, odchodzić, w żadnym tego słowa znaczeniu, ani jemu, ani mi, nie bardzo się widziało.
- Tak jak się umawialiśmy... Medycy wracają do WSC - oświadczył mój wspólnik pewnego dnia.
- Wraca... a... my? - Zerknąłem na niego kątem oka i, jak zwykle gdy przyszło myśleć szybko, w pierwszym odruchu postanowiłem ugryźć temat z tej gorszej strony.
- Jacy „my”? Ja tam jestem cały czas. - Z pańska wzruszył ramionami.
- Racja. Mówię o sobie, oczywiście.
- Nie. Nie mów. Lepiej dla ciebie, być tylko lustrem wspomnienia.
- Dopóki jestem tutaj, mnie po prostu nie ma. A ja chciałbym żyć, Admirał - rzuciłem w przestrzeń.
- Co to znaczy: żyć. Co to dla skrzydeł, sto czy dwieście kilometrów. A potem, oczywiście dopiero gdy zakończymy współpracę, dalej żyć sobie spokojnie, gdziekolwiek. Tylko nie na tym jednym kawałku ziemi.
- Podczas gdy wy będziecie wprowadzać tu własne porządki.
- My, czy kto inny: jaka to dla ciebie różnica? Lasy i wilki wszędzie są podobne. Czy nie szkoda ci zelżyć niewinnego? Ofiarę nazwać sprawcą, poświęcenie kłamstwem?
- Wroga przyjacielem.
- Och, stronniczo oceniasz - żachnął się wilk. - A ty sam? Chciałbyś wleźć w skórę kogoś takiego? Możesz stać się kimkolwiek innym; taką ładną opowiastkę już ułożyliśmy. To była bardzo nieciekawa śmierć. Bez pożegnania bliskich, bez ostatniego słowa.
- Któreś musiało być ostatnie.
- Jeśli dobrze pamiętam... „Dziękuję”, czy jakoś tak. Miałem na myśli, bez żadnej wiekopomnej mowy.
- Racja, nieładna śmierć. Ale jakoś nie żałuję, że nie powiedział ostatniego słowa.
- Uparty jesteś jak osioł. - Umilkł na chwilę, po czym podjął na nowo. - Wiesz, kto jeszcze nie powiedział ostatniego słowa?
- Dokładnie tak: „Jeszcze”. Ten, kto ustąpił nam trochę miejsca w historii.
- Czyżby udało się mu przeszkodzić?
- To dość naiwne. Nie wiemy, dlaczego zniknął. Przygotowaliśmy na jego watahę stosy pochodni, a dziś bronimy się przed własnym ogniem jak skorpiony.
- Zatem? Na ostatnie słowo posła Derguda czekamy nadal.
Wyleczyliśmy chorobę inną chorobą. Być może łatwiejszą do dalszego leczenia, ale wprowadzającą Watahę Srebrnego Chabra w błędne koło kolejnych zabiegów.
Wielokrotnie zastanawiałem się, czy nie popełniłem błędu. Starałem się wtedy wrócić myślami do początku, planu; zresztą pewnie to wszystko pamiętacie.
Po osiedleniu się drużyny Admirała na stepach, stosunki WSC z WWN zrobiły się napięte, ale wyglądało na to, że Chabrownia trzymała watahę z południa na dystans. Przez chwilę miałem wszystko, czego potrzebowałem. Układający się plan, obytego podwykonawcę oraz spokój w zaciszu na uboczu.
Jedno proste słowo: wojna!, rozbrzmiało niespodziewanie, po kilku tygodniach spokoju. Gdy Admirał przyszedł pewnego wieczora, by to obwieścić, pierwszym, co mnie uderzyło, była przykra świadomość, że musimy nie wiedzieć bardzo wielu rzeczy.
- Podobno Agrest wybiera się do NIKL-u.
- To tylko plotki, prawda?
- To moje z trudem zdobyte wiadomości. Niech twoje bystre oko zajrzy w głąb duszy tego wariata - Admirał ciągnął mnie za język. Dobrze wiedział, że nie zamierzałem mówić mu wszystkiego.
- Mało danych.
Gdy odchodził, pożegnałem go jak zwykle, dziękując za w miarę świeże, bażancie mięso i stwierdzając, że czekam na niego za kilka dni.
Poranek był słoneczny. Chłonąłem jego ciepło całym sobą, stojąc przed jaskinią, której przez długi czas prawie nie odstępowałem na krok, przynajmniej za dnia. Czekałem.
- Nie za jasno na spacer? - zawołał Admirał już z oddali, w jednym zdaniu zgrabnie zamykając pytanie, ostrzeżenie, wyrzuty i pomruk strachu.
- Nie, nie dziś.
- Co robisz poza domem? - Zatrzymał się gwałtownie, a w jego podejrzliwym wzroku błysnęła iskra obawy. Lekko wzruszyłem ramionami. - Pamiętasz, im mniej wiedzą, w tym większym spokoju możemy pracować.
- Oprócz tych, którzy powinni wiedzieć już od dawna. I wiedzieliby, gdybyś, jak zapowiadałeś, grał ze mną do jednej bramki. Od początku mówiłem, co zamierzam.
- Sądziłem, że gdy nadejdzie czas, jakoś cię od tego odwiodę. Lub po prostu powstrzymam.
- Od początku miałeś też świadomość, że tam, na miejscu, zrehabilitowałbym cię w pół minuty. Mogę uznać już za oczywiste, że nie zamierzasz porzucić własnego planu, który zupełnie nie pokrywa się z moim?
- Jeśli mam do wyboru Agresta lub siebie, masz rację, wybiorę siebie - syknął. W jego ślepiach z każdą sekundą widziałem coraz więcej nienawiści.
- A więc to nasza ostatnia rozmowa tutaj. Za dużo się dzieje. Nie dajesz sobie rady z WWN. I nie dasz. Jeśli nic się nie zmieni, dojdzie do tragedii.
- Nie zastaniesz Agresta.
- Doskonale wiem, gdzie go zastanę.
- Nie zdążę cię schwytać, ale mogę zrobić jeszcze wiele, żebyście nigdy się nie spotkali.
- To groźba?
- Jeśli chcesz. - Wilk splunął na ziemię.
- Ciągnie cię do władzy. Mógłbyś jeszcze pożyć sobie u jego boku. Dostałbyś stanowisko. Ale jeśli wolisz... sprawdźmy, czyj plan był lepszy: twój, czy mój.
- To wyzwanie?
- Dobrego dnia, Admirał! - Unosząc przymknięte oczy ku słońcu, poczułem pod powiekami ucisk wilgoci. - Mój będzie wspaniały.
✁
Słysząc ciche westchnienie za plecami, odwróciłem się powoli.
- A więc masz skórę naszego biednego Mundurka. Imię naszego nieszczęsnego plutonowego. - Wilczyca o barwie nocy zmierzyła mnie zadumanym wzrokiem. - A czyją osobowość, upiorze?
Nie odpowiedziałem. Nie czekając dłużej, dopowiedziała sama.
- Zmieniłeś się.
- Naprawdę?
- Nie - mruknęła po chwili zastanowienia. - Ale nauczyłeś się zachowywać inaczej. Twoje oczy błyszczą i uśmiechają się. To rokuje dobrze. Nie wyglądasz na tego, kim jesteś.
- Od dzisiaj jestem asystentem alfy.
- Lepiej dla ciebie, było być tylko lustrem wspomnienia.
Oderwałem wzrok od stojącej pośrodku perci Geranii i przeniosłem go dalszy odcinek ścieżki, którą szedłem. Słowa były jaskrawe, ale zieleń majowa i płynące po niebie chmury jaskrawsze.
C. D. N.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz