Czy, Kochani, pływaliście kiedyś w jeziorze, zanurzaliście się w granatowych wodach i spływaliście aż do dna, by dotknąć go i wrócić na górę? Celowo nie używam słów, „odbić się”.
Powiedziała, że nie może, ale zgodziła się i tak. Czy to ja byłem mistrzem dialogu, czy ona ulegała wpływom? Czy już gdy pytałem, naprawdę tego chciała? Nie, to wykluczyłem niemal od razu.
Czy zgodziła się, bo byłem alfą?
Nie miałem do ofiarowania dobrego serca, mocnych barków, które mogłyby ją wesprzeć w każdej chwili dnia i nocy. Jedyne co miałem, to władza i bystra myśl. Moje łapy były wszak słabe, lecz umysł silniejszy! Ledwie poprosiłem, miałem ochotę zagrzebać się pod ziemią, a ona patrzyła na mnie jak na straceńca. Nie chciałem być straceńcem, jeszcze nie. Zatem skąd ten zbyt cienki dla basiora pysk i smutne oczy sztywno wbite w ziemię? Tym pyskiem wywalczyłem niejedną wojnę o hasła zapisujące się w historii, te oczy miały wejrzenie w niewypowiedziane nigdy pomysły rozmówców!
Ona, Nymeria, od początku była gdzieś blisko. Dlaczego? Ona, Nymeria, nie snuła mętnych planów. Ona, Nymeria, chciała działać, była jak czysta, rwąca rzeka pełna ryb, drążąca koryto w przetartym przeze mnie szlaku.
Tym jednym, „Słyszałam, że od długiego czas nie panowała w WSC para alf!”, kupiła resztę mojego serca. Bo ja kochałem ją już wcześniej; nazwijcie to przyjaźnią, lecz czym mogła być iskra w gardle, gdy Nymeria mówiła, „Wszystko jeszcze się wyprostuje”? Mówiła, „Przez lata nasza wataha była jak ten dąb, nasza siła będzie siłą wierzby, czy dębu?”, ja nie odpowiedziałem. Nasza wataha była jak ten dąb, chory dąb, który jakimś niezrozumiałym cudem natury wyrósł na piachu. Może potrzebowaliśmy innej siły? Byłem pewien, że dużo więcej widzę, ale nie widziałem nic. Mówiła, „Nie jesteś sam”. To ona była ze mną, przez cały czas.
Pobraliśmy się. Jak na wojnie, po cichu. Niejeden nazwałby to jakimś-tam politycznym zabiegiem, a my po prostu chcieliśmy być szczęśliwi! Tylko tyle, tylko chcieliśmy doczekać się...
- ...Potomstwa - moje słowa pod jakimś względem przypominały rozpędzoną włócznię. Kawka i Szkło przez moment patrzyli na mnie ze zwyczajnym zdumieniem. Potem zdumiony wzrok po kolei przenieśli na Nymerię. - Czekamy na gratulacje. - Uśmiechnąłem się, dając upust zadowoleniu i samozadowoleniu. Jako pierwszy, Szkło doprowadził się do ładu.
- Bracie! - zawołał, zwracając się ku nam. - Bratowo! Moje powinszowania. Cóż powiedzieć... przyznam, że zupełnie się tego nie spodziewałem. Tak szybko! - Z tymi słowy, jakoś odruchowo chwycił łapę Nymerii i uniósł ją do swojego pyska.
- No widzisz, my też nie tracimy czasu - mruknąłem, lecz ciche chrząknięcie ze strony małżonki uciszyło mnie łagodnie i skutecznie. Ach, no i Kawka. Zapomniałem o Kawce. Kochana dziewczyna.
- Moje... wyrazy serdeczności.
- Dziękujemy - tym razem odpowiedziała Nymeria. - Może niebawem założymy tu przedszkole - dodała ciepło, na co prędko odwróciłem wzrok i udając, że nie rozumiem treści ukrytej między wierszami, skierowałem go w bezpieczną przestrzeń, na swoje dokumenty, które w tamtej chwili, w ogóle w tamtych dniach, wydawały się tak mało ważne. Moja asystentka nie odpowiedziała i rozmowa jakoś rozpłynęła się w powietrzu, gdy wszyscy na nowo zajęliśmy się swoimi własnymi myślami. Tylko Szkło wspomniał jeszcze, że będziemy musieli dać samicy alfa trochę odpoczynku, bo ma teraz na głowie rzeczy ważniejsze niż wojna.
Wojna. Nie oszczędzała nikogo.
Wojna. Burzyła domy, plany i marzenia.
Wojna. W jednym słowie zawarty rdzeń spustoszenia i wyniszczenia znanego świata. Słowo, którego, gdy naprawdę nadejdzie, nie ma się sił nawet wypowiedzieć.
- Żeby diabli wzięli cały ten NIKL! Niepojęte. Niepojęte! Powiedz mi, czy to wszystko prawda: WWN przekroczyła nasze granice? Mamy wojnę?!
- Tak, Agrest. Zginęło...
- Mój brat nie żyje?
- To prawda.
Zabrakło mi oparcia w jej ciepłych objęciach, z których wyplątałem się chwilę wcześniej, więc po prostu skuliłem się pośrodku jaskini, opuściłem głowę; zatrzymałem się na chwilę, razem z czasem, by nie mógł mnie ścigać i ze świadomością, by nie kłuła mnie już kolejnymi, niepotrzebnymi myślami. Oddychając, topiłem się w powietrzu. Z delikatnością drobnego listka kiwając w przód i w tył, szamotałem się jak ryba, schwytana w potężną sieć. Zimno; dotknąłem swojego ramienia, lecz w ruchu nie było ni ulgi, ni bólu.
Jeszcze tego samego dnia stanąłem nad usypaną w świeżej ziemi mogiłą. Właściwie nie wiedziałem, po co. By, jak przystało na przywódcę, oddać hołd poległym, którzy co do jednego leżeli w tamtym, pospolitym miejscu? By przypatrzeć się swojemu dziełu?!
Twoja wina, Agrest. Twoja wina.
Znowu to twoja wina.
Wtedy właśnie zdałem sobie sprawę, że jestem wilkiem straconym. Nie ważne, ile jeszcze pożyję i w jakim zdrowiu, nie ważne, ilu potomków się dochowam i czy jeszcze kiedyś będę chodzić z nimi na beztroskie, leśne spacery w naszej bezpiecznej i cichej watasze, kilkoma ruchami pióra po kartce przekroczyłem granicę, która uczyniła mnie zbrodniarzem. Nie miałem pojęcia, ba, nadal nie mam, czy Niebo i Piekło istnieją. Jednak patrząc na zbiorową mogiłę ostatnich ofiar wojny, coś w mojej głowie szepnęło, że jeśli istnieją, jedno miejsce w Piekle czeka już tylko na mnie.
Znów zawieszony pośrodku życia i śmierci, u progu żałoby przyćmionej radosnym oczekiwaniem. W rojowisku uczuć tak sprzecznych, że gdybym patrzył na siebie z boku, nigdy nie uwierzyłbym w ich doskonałe współistnienie.
Patrzyłem na grób, stopniowo pozbywając się wszystkich myśli i właściwie niczego nie czując. Kilkukrotnie tylko do moich uszu dobiegały coraz to nowe głosy z mojej własnej głowy. Kilkukrotnie gdy zamykałem oczy, powracało do mnie wspomnienie. Takie żywe, barwne i wyraźne; naraz jakoś dziwnie robiło się na myśl, że już na zawsze pozostanie jedynie wspomnieniem, które będzie stopniowo blaknąć wśród innych, dawniejszych, mglistszych.
Jak to możliwe? Przecież mój brat był ze mną zawsze; w moim małym świecie był bardziej pewny, niż Słońce na niebie! Był, patrzył mi w oczy, mówił, uśmiechał się. A chwilę później już nie było Szkła.
Gdy ślęczałem tak nad kupką ziemi i wpatrywałem się w nią oczyma ukrytymi za szklistą ścianą, Nymeria przystanęła u mojego boku.
- Ciekawe - zauważyła, swoim dźwięcznym głosem, w którym odbijała się echem melodia bardzo odległych uczuć. - Myślimy w tak różny sposób, a każdy z nas zadaje sobie to samo pytanie. Dlaczego?
- Prędzej spodziewałbym się własnej śmierci - mój głos załamał się i uwiązł w gardle, nim dokończyłem zdanie.
- Ilu z nas jeszcze zginie? - zapytała ze strapieniem, ale nie potrafiłem ani odpowiedzieć, ani nawet w pełni pojąć znaczenia jej pytania.
Po raz drugi w życiu w pełni pochłonęła mnie ta owiana niejasnościami żałoba. Poznaje ją, prędzej czy później, chyba każdy, kto znajduje się w środku wojennej zawieruchy. W głowie szumi, huczy, wiruje krew, rozpaczliwie popychana przez przerażone serce. Razem z nią obijają się o czaszkę najróżniejsze myśli. Potem zaczynają uciekać, mieszają się ze sobą i wracają w coraz to nowych formach. Wiążą się z nowymi wspomnieniami i skojarzeniami, a każde z nich wkłuwa się pomiędzy żebra, w brzuch i skronie. Czas płynie, a nieszczęśliwy wilk bezsilnie próbuje z nimi walczyć. Zaciska zęby i powstrzymuje łzy.
Nie walcz z nimi, Wilku. Każda z nich, po kolei, musi otrzeć się o Twój umysł, aby w końcu zapanował w nim porządek. Każdy wyraz musi zostać wypowiedziany. Wreszcie chaos wyleje się z głowy, zastąpiony przez głuchą ciszę, choć jeszcze przez długi czas jego resztki będą napływać falami.
Bracie. Byłeś strażnikiem; wierzę, że naprawdę stałeś się aniołem. Byłeś zwykłym, szarym wilkiem, odtąd, dla mnie, miałeś stać się legendą.
Legendą, której czarnym charakterem stałem się ja sam. Mały Agrest, przestępca bez rozgłosu.
Razem z Nymerią szedłem dalej, przez las, nie prosto w kierunku domu. Zmrok zapadał nad naszą krainą, a my wolnym krokiem błąkaliśmy się po bezdrożach, po prostu wędrując obok siebie i milcząc, a niekiedy rzucając słowo o prostych rzeczach, jak plany na kolejny obchód, czy polowanie. Za wszelką cenę unikając tematu wojny, choć od wielu dni, ledwie kilometr za naszą jaskinią, stacjonowało wrogie wojsko. Czasem wspomnieliśmy przeszłość, jednak za każdym razem, prędzej czy później, przez moje ściśnięte gardło przechodziło imię brata. Ta przeszłość zdawała się zbyt bliska, by ją wspominać i zbyt bliska, by o niej zapomnieć. Dziwna rzecz. Jego po prostu nie było. Powiecie być może: „Tak czasem bywa, Agrest. Wilki umierają, odejście Szkła, żołnierza, choć nieoczekiwane, nie powinno dziwić bardziej, niż zwykła śmierć na wojnie”. W istocie, wojna zmieniła wszystko, nawet postrzeganie śmierci przeze mnie, jak i przez każdego z nas. Ale Szkło od lat był najbliższym mi wilkiem. Jako szczenięta spaliśmy przytuleni do siebie, w jednej norze; zamieszkawszy w WSC, miałem go obok siebie zawsze, gdy tego potrzebowałem. Po jego śmierci czułem się nie jak ogarnięty żalem członek rodziny, a jak porzucone dziecko. Nic z kolei nie powodowało większego żalu, niż świadomość, że po utracie ukochanego brata bałem się o stokroć bardziej, niż smuciłem.
W końcu wadera, której ciążyło noszone pod sercem szczęście, skierowała nas do domu. Czekały tam na nas nowe sprawy do rozwiązania i rzeczy jeszcze dziwniejsze.
- Nymerio, wygląda na to, że w jaskini alf będzie nas teraz czwórka - oznajmiłem, gdy zbliżaliśmy się na powrót do naszej stanicy, niepewny, jak wilczyca zareaguje na taką wiadomość.
- Co ty nie powiesz? - Małżonka spojrzała na mnie badawczo.
- To znaczy... mam asystenta.
- Asystenta. Nowego asystenta?
- W pewnym... chociaż nie.
Nymeria prychnęła i zaśmiała się dźwięcznie. Moje ślepia błysnęły, otwarte szeroko, jak słupy soli.
- Powiedziałabym, że jestem zdumiona, ale nie chce mi się nawet udawać. - Wzruszyła ramionami, przekraczając wysoką kępę trawy, otaczającej polanę, która rozciągała się przed naszą jaskinią. Poczekała, aż moimi sporo krótszymi nogami dokonam tego samego i zrównam z nią kroku, po czym mruknęła. - Niech zgadnę... to twój nowy asystent?
Podniosłem wzrok. Rzeczywiście, Szkliwo stał pod wejściem do naszej jaskini, bokiem opierając się o ścianę i leniwie grzebiąc w ziemi jednym z pazurów. Na nasz widok uśmiechnął się jak szczeniak na widok właściciela, machnął ogonem i stanął prosto.
- Dawno mnie tu nie było. Dzień dobry, Nymerio!
- Och, coś tak czułam, że twoja nieobecność była zbyt piękna, by była prawdziwa. - Samica alfa popatrzyła z wyższością najpierw na niego, a zaraz potem na mnie, by słowem wyjaśnienia uraczyć złote oczy, z których, w zasadzie odkąd weszliśmy na polanę, nie schodził powidok oniemienia. - No co? Nigdy go jakoś szczególnie nie lubiłam, ale o niby-martwych się źle nie mówi.
- Wejdźmy może do domu - zaproponowałem pośpiesznie. - Kawka nie przyszła z tobą?
- Właściwie...
- Agrest. - Nymeria ponownie wkroczyła do rozmowy. - I ty, cudaku, jeśli jeszcze nie wiesz. Kawka nie pojawia się tu od tygodnia. Odkąd wyruszyłeś, Agrest.
- Dlaczego? - zapytałem krótko, choć jakaś ocena tej wieści sama cisnęła mi się na pysk.
- No właśnie. Dlaczego? - Wzrok, którym obdarzyła mnie Nymeria, mówił za nią, za mnie i sam za siebie. Mimo to, raz jeszcze, pełnym zdaniem, zwróciła się do Szkliwa. - Trąci od ciebie piachem. I Admirałem. Co u Admirała? - Zniżyła głos.
- Całkiem dobrze. Na prostej drodze do miejsca, w którym my nigdy nie skończymy.
- Ostatnio chyba nie może się zdecydować, czy jest z nami, czy przeciwko nam.
- Jak zwykle. Ale o Kawkę bądźcie spokojni. - Szary ptak spoważniał. Zapewnienie nie było wystarczające; wręcz przeciwnie, nigdy wcześniej nie byłem o nią tak niespokojny, jak w tamtej chwili. Wątpliwości całkowicie nie rozwiały nawet słowa, którymi mój asystent zakończył zeznanie. - Zaraz przyjdzie.
- Wejdźmy do środka - wymamrotałem.
Kawka przyszła. Zupełnie zwyczajnie, jak co dnia. Przyniosła martwą przepiórkę. Było nas więc czworo, trochę jak dawniej, trochę inaczej, trochę... jakby w tym samym lesie, jednej z kolejnych nocy, nagle inne świerszcze zaczęły wygrywać swoją letnią balladę.
- Możemy porozmawiać? - zapytała złota wilczyca, cichutko kładąc swój ładunek przy wejściu i siadając tuż obok mnie.
- Oczywiście - zwróciłem się do niej łagodnie, chyba nawet przyjaźnie wykrzywiając kąciki warg, choć z tyłu głowy zaczęło uwierać mnie złe przeczucie. Nymeria, wylegująca się na naszym posłaniu, podniosła głowę, nawiązując ze mną porozumiewawczy kontakt wzrokowy.
- Byłam na stepach - zaczęła moja asystentka.
- Tak myśleliśmy - przytaknąłem zwięźle, rezygnując z pytania, czego się dowiedziała, niemniej oczekując jej przemowy jak spragniony wody lub głodny świeżego mięsa.
- Byłam tam dziś, ale nie tylko o to chodzi. Moje stanowisko każe mi zostać tam dopóki nie uda nam się usunąć zagrożenia w ich postaci. Jako córka Ciri i Admirała mam szansę wiedzieć wszystko, ale muszę być wiarygodna. Stuprocentowo wiarygodna.
- Nie musisz nas o tym przekonywać - zapewniłem. - Jak zamierzasz to zrobić?
- Mam sposoby odpowiednie do mojej służby. - Opuściła wzrok; jakby w zwykłym zamyśleniu, choć nieco zbyt szybko.
- Czy powinniśmy coś jeszcze uczynić, by ułatwić ci wykonywanie pracy? Wiem, że to specyficzna praca i szczególne warunki.
- Zastanawiałam się nad tym wszystkim. Wybacz. Nad tym, do czego wszystko dąży.
- Może lepiej... - Obiegłem pomieszczenie wzrokiem, nie zatrzymując go na niczym ani przez chwilę. Coś skłoniło mnie do podjęcia próby ucieczki od tematu, a może od samej rozmowy z Kawką. Blask, który widniał w jej oczach odkąd się zjawiła, nie zwiastował niczego dobrego. Ponieważ wciąż miałem zakorzenione głęboko w głowie i niepokonane od lat opory przed własnoręcznym przygotowywaniem naszego wieczornego paleniska, szybko porzuciłem zamiar wymigania się od rozmowy w ten właśnie sposób. Znów popatrzyłem na małżonkę, jednak jeden rzut oka na jej ciało zmęczone całym dniem noszenia kształtującego się w środku życia zniechęcił mnie do choćby pomyślenia o wyręczeniu się nią. Wreszcie postanowiłem wydać polecenie asystentowi. - Będziesz łaskaw rozpalić ogień? - zapytałem, na co kiwnął głową i leniwie rozprostował nogi.
- Masz tu jakiś krzemień?
- Patyki do rozpalania leżą przecież w schowku. - Od niechcenia skinąłem pyskiem w kierunku jednej ze skrytek.
- Posłuchasz mnie? - Tymczasem Kawka popatrzyła na mnie łagodnie, lecz dogłębnie. - To nie idzie w dobrą stronę. Nasza idea wyblakła. Droga, którą idziemy porosła chaszczami. Ale potrzebujemy tylko iskry, rozpałki.
- Teraz wszystko się zmieni, Kawko. Masz rację, potrzebujemy iskry. Czuję, że wystarczy mi siły, by ją wzniecić. Czy możemy porozmawiać o tym jutro? - Ująłem jej ciepłą łapę, szukając w jej chłodnych oczach odrobiny zrozumienia. - Jestem dziś bardzo zmęczony. Na wszystko przyjdzie jutro czas.
Wadera westchnęła bezgłośnie, ale przytaknęła, nie mówiąc nic więcej. W rzeczy samej; wszystko było wyblakłe.
Płomień zajaśniał, wygrywając barwną piosenkę na zewnętrznej ścianie naszego domostwa, a potem zamknął ją w taktach i nadał jej tempo, gdy wpletliśmy w nią swoje ostre cienie. Tym razem w czwórkę umościliśmy się w niskiej trawie, wpatrując się w słabe światło ognia, innego jakoś, niż zawsze. Spokojny wieczór niósł chłodne powietrze i ginący w ciszy szum lasu. Pozbawiona życia rozmowa szybko urwała się gdzieś w szczerze spodziewanym momencie i już tylko trzask żarzących się gałęzi nadawał naszym myślom swój własny, pełen zadumy rytm.
Kiedyś siadywał tak z nami i Szkło. Przychodzili razem z Karą. Tak bardzo lubiłem siadać tak z nimi wieczorami, a jednocześnie tak trudno było mi znieść spotkanie tamtego dnia. Nie chciałem rozmów, byłem zbyt zdenerwowany. Chciałem tylko pewności, że mam swój dom, swoje stanowisko, swoją rodzinę, swój święty spokój.
Nie miałem niczego. Bałem się, bardziej niż kiedykolwiek. Bardziej niż gdy w szczenięctwie na głodowych błoniach WSJ musiałem zabiegać o każdy kęs rozdzielanej zwierzyny. Wtedy nawet nie miałem jeszcze do stracenia tyle, ile już bezpowrotnie straciłem.
Straciłem.
Co więc nadal wzbudzało mój lęk? Chyba już tylko utrata reszty bliskich oraz własnego zdrowia i życia. Względnie, cierpienie.
Wśród mgławych wizji gorzkiego dzieciństwa, jakieś o wiele bliższe wspomnienie wkręciło się jak śruba w samo centrum mojej świadomości. Czując nagły ucisk bólu w przełyku, przez chwilę walczyłem sam ze sobą, aby nie zawyć.
Gdy moje rozkołatane serce w końcu zwolniło trochę, podniosłem pysk, by dla zajęcia czymś myśli spojrzeć na falujące nad nami, bez pośpiechu jak zawsze, gałęzie sosen. Rozchyliłem wargi i brzmiąc chyba jeszcze słabiej, niż wskazywałyby na to moje drżące żebra, wyciągnąłem ze zmęczonego gardła kilka miękkich nut.
- Powiedz dokąd znów wędrujesz... Czy daleko jest twój sad? - Zawiesiłem głos na kilka sekund, jakbym nadal liczył na to, że ktoś naprawdę mi odpowie. Tuż przy moim boku poczułem ciepło swojej drugiej połowy; ciepło jej i istot, które w sobie nosiła. Łagodnie popatrzeliśmy sobie w oczy i choć wadera nie towarzyszyła mi w pieśni, dopiero otulony jej niezmąconym, a mimo to tak bliskim spojrzeniem, zebrałem w sobie resztę siły, niezbędną do zaintonowania dalszych słów piosenki. - Hen, w krainy buczynowe, ze mną tam układa pieśni wiatr. - Przełknąłem ślinę, czując wzbierające w krtani napięcie. Łez, jedna po drugiej spływających po policzku, nie udało mi się jednak powstrzymać. - Hen, w krainy buczynowe, ze mną tam nikogo, tylko wiatr.
- Zmierzchy grają, a przestrzenie własny mi podają dźwięk - jak płomyk nowego życia, drugi głos, spokojny głos Szkliwa poniósł się wokół ogniska. - Takie śpiewy z nimi lub milczenie, w którym znika każdy dawny lęk...
- W takich śpiewach i milczeniu, w szumie świętych buków zginął lęk. - Słysząc niewieści śpiew, jeszcze cieńszy, cichszy, przelotnym ruchem spojrzałem na Kawkę, spostrzegając jej opuszczony pysk i ściekające po nim wolno krople. Odetchnąłem, pozwalając sobie jeszcze przez moment nucić w myślach tę melodię, której brzmienie, nawet tak nikłe, z głębi własnej pustki, uzewnętrznione w tak krótkiej, lecz pięknej chwili, zaczęło dodawać mi otuchy.
- Przyszedł czas, Pan dał ci znak - wyszeptałem jeszcze ponad wątłymi płomieniami. Sztywno napiąłem mięśnie żeber, by wytrwać w bezruchu pomimo nagłej fali obiegających mnie dreszczy. Jedna z moich przednich łap została uniesiona i machinalnie zbliżyła się do ogniska. Jego nienaturalnie podniesiona temperatura miała w sobie coś pociągającego. - Gdzie Wrona? - zapytałem niespodziewanie, gdy tylko to imię nieśmiało nasunęło mi się na myśl.
- Widziałam ją po południu - odparła złota wilczyca. - Gdy wróciła na polankę po waszej rozmowie. Teraz pewnie śpi, nie była w najlepszym nastroju.
Nie powiedziała niczego więcej, bowiem wyraźnie zbił ją z tropu gwałtownie zbliżający się odgłos łap, przedzierających się przez suchy, nocny las. Wszyscy czworo poruszyliśmy się na miejscach, wymieniając się krótkimi, niespokojnymi spojrzeniami. Nymeria zerwała się na równe nogi, a z jej pyska wyrwało się tylko raptowne „Wilki...!”, zanim na polanę z kilku stron wpadło stado rozszalałych basiorów. Rozbiła się cisza na setki ostrych kawałków, a las zatonął w drapieżnych okrzykach.
Dopadło mnie dwóch. Nie widziałem wiele. Tylko ogień szamoczący się na swym ponurym posterunku wrył się w moje źrenice i pozostawił po sobie opalizujące widmo jeszcze na długi czas. W mgnieniu oka nieomal wepchnięty pomiędzy płomienie, zacząłem gryźć na oślep, ku własnej rozpaczy nie trafiając w żadnego z napastników.
- Nym... Nymerio!!! - ryknąłem, próbując przebić się przez oprawców, gdy jedna z uzbrojonych w potężne kły paszcz wyłoniła się spośród pozostałych i bezwzględnie wystrzeliła naprzód, zwierając się z ciałem mojej żony. Zastygłszy wpół skoku, w zwolnionym tempie obserwowałem, jak przy akompaniamencie warczenia i dojmującego pisku zakrwawione szczęki przeszywają jej ciało i szarpią tą postawną waderą niczym szmacianą lalką.
Cios z boku zwalił mnie z nóg. Nymeria zniknęła między wilkami. Łapy jednego z nich przygniotły mnie do gruntu, lecz zęby nie sięgnęły ni mojego karku, ni gardła. Oprzytomniałem, wijąc się na piachu by dać odpowiedź, uwolnić się z otaczającego mnie tłumu zamachowców, lecz zanim wykonałem skuteczny ruch, żywe imadło rozstąpiło się samo, a napastnicy rozpłynęli się leśnych w ciemnościach.
Poderwałem się z ziemi, zataczając jak pijany, przed oczyma mając tylko drżący w świetle ogniska i purpurowy od krwi obraz leżącego wśród traw ciała żony.
- Nymerio... - Tuż przy niej upadłem na kolana. Uniosłem jej delikatną, bezwładną głowę. Moje oczy zasnuły się mgłą; szybko przekłuły ją niepohamowane strumienie łez. Skulony nad wilczycą, drżałem i łkałem bezradnie, nie potrafiąc nawet odpowiedzieć na pytanie, czy w objęciach trzymam trupa, czy wciąż żyjącą postać. Dopiero po pewnym czasie bolesny chwyt na ramieniu i drastyczne odciągnięcie na bok wyrwało mnie z otumanienia. Poznałem ów mocny uścisk ostrych pazurów z przeciwstawnym palcem, lecz moje miejsce nad okaleczoną zajął ktoś, kogo w pierwszej chwili nie rozpoznałem. Pewność w ruchach, opanowanie, aż wreszcie głos, który zaczął wydawać polecenia, odsłonił oblicze przybysza. Delta. Medyk.
Potem wszystko stało się bardzo szybko. Przybiegło kilkoro innych wilków ze sztywną, szpitalną płachtą, które pomogły nam przenieść Nymerię do jaskini medycznej.
- Pomóżcie mi - mówił Delta, a po tych słowach padały nazwy przedmiotów lub pytania o okoliczności całego zajścia. - Agrest. Agrest. Pomóż mi - słyszałem, trzęsącymi się palcami uciskając pulsującą krwią ranę. Wraz z każdym kolejnym założonym opatrunkiem wkładano mi do łap nowe szmatki, przesuwano z mnie miejsca na miejsce. W końcu nadszedł ostatni przykaz, który zmusił mnie do opuszczenia szpitala.
Przez kolejne godziny czuwałem pod jaskinią, siedząc w bezruchu i oczekując wiadomości. Dobrej, złej: nie wiedziałem, co mógłbym określić każdym z tych słów. Noc wydawała się nieskończona. Rozświetlała ją nieco ponad połowa księżycowej tarczy, raz po raz znikająca za wiotkimi chmurami. Tępo wślepiając się w falujące w nocnym wietrze gałązki koron otaczających polanę drzew, powoli dochodziłem do siebie. Niemniej nadal nie miałem pojęcia, co tak naprawdę się wydarzyło. Przerwałem ciszę, gdy na ścieżce wychodzącej z lasu i prowadzącej do szpitalnych wrót pojawił się mój asystent.
- Gdzie Kawka?
- Nie martw się o Kawkę. Wszystko w porządku.
- Nie zrobili jej krzywdy? Kto to w ogóle był? Nie rozpoznałem ani jednego pyska - jęknąłem, mrugając kilkukrotnie, by ulżyć coraz mocniej piekącym powiekom.
- Agrest. - Głos dobiegł z wewnątrz. Główny medyk, który wyłonił się z oświetlonej ukrytymi gdzieś w głębi pomieszczenia ognikami, skinął na mnie głową. - Chodź. Rzecz jest skomplikowana.
Wstałem i poszedłem za nim bez namysłu. Mówił o obrażeniach, jakie odniosła Nymeria, mówił o dzieciach, które zatrzymały się w drodze do Nieba. Dowiedziałem się, że prawdopodobnie nie będziemy mieć więcej szczeniąt, lecz te da się jeszcze uratować. Rozumiałem może połowę z tego, co mi przekazał, lecz docierała do mnie jedynie jej część.
- Jeśli tego nie zrobimy, stracisz i żonę i dzieci. Ty zdecyduj.
- Co mam zrobić? - Przełknąłem ślinę, gdy na moim gardle zacisnęły się macki panicznego lęku.
- Nymeria nie donosi potomstwa - oświadczył jeszcze raz, kamiennym tonem. - Możemy wyciąć je już teraz, ale to zakończy się śmiercią matki.
- Na co jest jeszcze nadzieja? Czy nie ma już nadziei? - wymamrotałem na wpół przytomnie. Po dziś dzień dzwonią mi w uszach ostatnie jego słowa, wypowiedziane głosem drżącym z napięcia; ale ja nie słyszałem już emocji, pojąłem tylko sens.
- No, Agrest, jaka decyzja. Nie mamy czasu!
Nie mamy czasu.
Boże Miłosierny
< Nymerio? >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz