poniedziałek, 2 maja 2022

Od Agresta - „Rdzeń. Dzień zdziczałych zalążków”, cz. 2.7

Od początku. Cofnijmy się w tej opowieści o dzień. Czy nie byliście ciekawi, co działo się u Agresta, który nieświadomie wypadł za burtę płonącego statku? Nie? Niesłusznie.
Po kilku godzinach, odkąd opuściłem tereny WSC, udało mi się przebrnąć przez większą część ziem należących do Jabłoni, wzdłuż ich północnej granicy. Przed upływem doby byłem już na ziemi niczyjej, z której i bezdroża zgodnie prowadziły na zachód, do siedziby władcy, wybawiciela, największego brata, śpiącego olbrzyma. Najwyższej Izby Kontroli Leśnej. Dalej nogi niosły już bez pytania, pozwalając sennemu umysłowi podziwiać zieleń trawiastych łąk i płowość szczerych pól. Nie wiedziałem, że gdzieś tam, w domu, wrogie wojsko właśnie przekracza naszą granicę.
Tymczasem zbliżała się noc. Ustało bzyczenie pszczół, polany skąpały się w szarości, iglaste korony lasu pociemniały, a kwiaty straciły barwy lub pozamykały się bezpiecznie w swoich drobnych kielichach. Tylko lekki wiaterek czasem poruszał źdźbłami, sterczącymi ponad chłodną ziemią. Nocleg znalazłem na wygodnym, suchym pagórku, pod niewzruszonym pniem starego drzewa. Cały dzień raźnego marszu sprawił, że noc była wyjątkowo krótka, a gdy Słońce wstało, i ja obudziłem się wypoczęty.
Poranek, choć jeszcze niezupełnie jasny, był już ciepły do tego stopnia, że nawet zmysły pogniecione przez zdradliwą monotonię niepewnego dnia powszedniego i ciało umęczone ciągłym czuwaniem rozluźniły się nieznacznie. Z dala od domu, od wszystkiego co trwało w oku cyklonu, niesiony przez spokojny podmuch odległego wichru, tylko ja, pielgrzym, i moja ścieżka. Jak okiem sięgnąć, wprzód i do tyłu. Nie wiedziałem, że w tej samej chwili, gdzieś tam, w domu, trwają mobilizacja i przygotowania do bitwy o jaskinię alf.

Otwieram oczy, idę
widzę na jeden metr

Nad naszą krainą rozciągnął się mrok, lecz gdzieś Słońce świeciło jaśniej niż w marzeniach i trawa zieleniła się jak w baśni; a na trawie siedziała przytulona dwójka samotnych dusz.
- Który mamy rok? - zapytała skąpana w złotej poświacie wilczyca.
- Nie wiesz?
- Myślę, że... żaden. To twój sen, czy mój?
- Chyba mój - wyszeptał szary cień smukłego stworzenia, wpatrując się w kłębki i pasma białych jak śnieg chmur. Wilczyca roześmiała się gorzko i pokręciła głową.
- Podobno zmarli nie mają snów.
- Podobno aniołów nie widać.
- Podobno w snach wszystko jest możliwe - westchnęła leniwie.
- Wszystko co potrafimy sobie wyobrazić. Czego chcemy, czego się boimy.
- Powiedz, czy to sen? Mój sen? - wyszeptała, a jej słodki uśmiech rozpłynął się w nicości.
- Sen? Do tej pory, to wszystko, to był sen. Właśnie się z niego...
Gdy tylko Kawka, nadal nieco otumaniona, otworzyła oczy, niemal od razu zdała sobie sprawę, że otrzymawszy zachętę do pozostania na noc w siedzibie rodziców, w oderwaniu od wspomnień i rzeczywistości, nie powinna tak chętnie wracać na tę polanę.
Jednak nadal coś ciągnęło ją do miejsca, w którym czuła się jak w prawdziwym domu. Przez dłuższą chwilę tępo wpatrywała się w jaśniejący w ciemności pień brzozy, rosnącej naprzeciwko niej, na skraju polanki. Wadera leżała w samotności i prosząc swoje ciało o powrót do krainy marzeń, pozwalała ciszy osaczać swój umysł i ciągnąć za sobą dziesiątki mglistych wizji; początkowo zbiorów z biblioteki jej pamięci o pięknych snach, potem nieuchronnych migawek z odległej przeszłości, stopniowo blednących i zniekształcanych. Czegoś, co powodowało dreszcze w ciele zziębniętym od środka.
- Słyszę cię? - wyszeptała, jedną z przednich łap z namaszczeniem uniósłszy ku granatowemu niebu. Obserwowała jej zarysy na tle setek gwiazd, nieznacznie tylko zasnutych białymi cieniami chmur. - Czy to tylko głuche milczenie?

Gdy nad ranem Kawka stanęła na obrzeżach stepów, powitał ją widok podobny do wspomnienia dnia poprzedniego. Karłowate drzewka i krzewy oraz ubity piasek rozciągający się po horyzont. Tego świtu gałęzie poczerniałe były od cienia gór, a ziemia, pod nimi popielata, nieco dalej złociła się w świetle czystego wschodu. Tym razem wilczyca nie zastanawiała się ani przez chwilę, zanim wkroczyła na ziemie tych, których uważano za żmije. Bez namysłu weszła też do nory, w której rozgościli się matka i ojciec. Zastała ich w mętliku podobnym zwyczajowemu. Ciri cichym głosem przemawiała coś do Admirała, który krążył po jamie, zdawało się, bez określonego celu.
- Cześć.
- Kawka, kochanie. - Wadera odruchowo podniosła się z miejsca. - Chodź, siadaj. Martwiłam się o ciebie. Podobno wczoraj WWN dostała się w pobliże jaskini wojskowej i były już jakieś starcia.
- Niepotrzebnie. Nie zbliżam się do jaskini wojskowej, a na południu jest zupełnie cicho.
- Na razie. Póki co - wypalił basior.
- Teraz jest właśnie to „na razie”. - Kawka zbliżyła się do nich, by zająć miejsce obok matki. Nie miała ochoty słuchać mamrotania i przekleństw pod adresem planów cudzych i własnych, które zastała, wchodząc. Z ulgą stwierdziła, że tego poranka władcy świata są zbyt rozkojarzeni, by wymyślić cokolwiek przełomowego. - Wiecie, co mi się śniło?
- Przepraszam, Nie mam czasu. Nie mam teraz czasu. - Admirał miotał się po pomieszczeniu, lecz nie robił niczego konkretnego. Nie umknęło to uwadze jego córki.
„Wracają do ciebie twoje zbrodnie? I bardzo dobrze”, myślała. „Niech cię gryzą. Niech cię zeżrą, jak robactwo”.
Ach, Agrest; powinieneś być bajkopisarzem. Dlaczego się dziwicie? Tak właśnie wyglądało ich spotkanie, więc musiała to pomyśleć. Znam Kawkę jak własne dziecko.
Wilczyca niedługo patrzyła na ojca, walczącego z samym sobą, i matkę, walczącą tak naprawdę trudno powiedzieć, z kim lub czym. Przeciągnęła się, od niechcenia machnęła ogonem, wytrzymała w bezruchu jeszcze przez minutę czy dwie, chyba tylko by wprawić rodziców w jeszcze większe zakłopotanie, i wyszła, nieśpiesznie podążając prosto przed siebie i omiatając wzrokiem budzący się do życia po nocy, jakże urokliwy zakątek. Nie miała pomysłu, co ze sobą zrobić. Nie myślcie jednak, że wszelkie oznaki znużenia, jakie zawładnęły jej ciałem, były wynikiem tego hardego lekceważenia wiadomo czego, o które rozsądek każe podejrzewać moją asystentkę. W istocie, wilczyca ta od ponad doby nie zamieniła słowa, ba, nawet nie widziała nikogo z jaskini alf, czy choćby jaskini wojskowej. W istocie, właśnie spacerowała po odległej od wszystkiego samotni, niemal beztrosko depcząc ziemię wroga.
Pamiętacie jeszcze, kim naprawdę była dziewczyna z chabrem za uchem?
Mniej więcej po kwadransie dogonił ją Admirał.
- No dobrze, posłuchaj, Kawko. A więc tak, jak się umówiliśmy. - Zerknął na nią i odetchnął głębiej, rekompensując sobie chwilę szybkiego kroku.
- Umówiliśmy?
- Tak. Rozumiem.
W istocie. Kawka planowała coś złego. Ale... ale... o dobra Opatrzności, doskonale wiesz, że nie tylko ona popełniała błędy! W tym kłębowisku bylejakości, głoszenia idei i odchodzenia od tejże, wśród okazjonalnych polityków-przedsiębiorców i tych ich wszystkich płytkich interesów...
Basior zniknął, tłumacząc się jakąś drobną wycieczką do WSJ, a pozostali mieszkańcy ruin na stepach grupkami włóczyli się z kąta w kąt, zbierając do jakichś tam zajęć lub po prostu rozmawiając. Nasza złota przyjaciółka oglądała ich pobieżnie, nie widząc w tłumie wilka godnego zawieszenia na nim wzroku. Z kilkoma tylko wymieniła przelotne, lecz wesołe: „Dzień dobry!”.
Jej uwagę przykuła dopiero postać nadchodząca spoza siedliska. Przygarbiona, potargana. Jakby jeszcze lichsza, niż wcześniej. Potrzeba było drugiego spojrzenia, by z pewnością rozpoznać w wilku Wronę, która znikła bez śladu poprzedniego wieczora. Na jej pysku widniały wyraźne ślady wyczerpania długim płaczem, a jej żebra nadal podrygiwały w smutny rytm dopiero co wyciszonego echa spazmów. Kawka ogarnęła ją ciężkim spojrzeniem i rzuciła mdło:
- Jak się czujesz?
Podbródek brązowej wilczycy zadrżał w słabowitej odpowiedzi.

Miraż po mirażu,
czołgając się z powrotem w twe objęcia

Drugi dzień drogi, ledwie się rozpoczął, już dał mi się we znaki. Głodny, coraz bardziej zmęczony i znużony nieustającym, powtarzalnym, niezmiennym wysiłkiem, szedłem wolniej, niż wcześniej. Krajobraz nadal był ładny; z każdym kilometrem oczekująca mnie droga, krótsza. Mimo to po prostu bezmyślnie posuwałem nogami dalej, naprzód. Coraz gęstsze chmury płynęły po niebie, a ja, wychodząc z niewielkich połaci sosnowych lasków, czasem odwracałem głowę tylko po to, by nacieszyć oczy widokiem kolejnego, już przebytego odcinka trasy, jak krótki i niepozorny by on nie był. Potem znowu przekierowywałem wzrok na to, co jeszcze przede mną. Ot, oglądałem się za siebie, jak niektórzy wędrowcy mają w zwyczaju. Świat zdawał się tak piękny, że zupełnie przestałem się śpieszyć. Zauważyłem wtedy pewną ciekawą rzecz. Widzicie, umysł chwytający się wspomnień jest przez nie ustawicznie oszukiwany. Zauważa to, co było, a w międzyczasie sprytna podświadomość potrafi wplatać pomiędzy fakty, rzeczy zupełnie nieprawdziwe; zmieniać odcienie światła rozjaśniającego pamiętane drogi i przestawiać drzewa na znajomych łąkach o wiele metrów.
Oddech. Oddech.
To się stało właśnie wtedy. Wojna bezpowrotnie zdmuchnęła kolejne płomyki ulotnego życia. Ale ja o tym jeszcze nie wiedziałem.

Jeśli taki właśnie jestem
To uwielbiam czuć ten ból

Nymeria wolnym krokiem wstąpiła do jaskini alf, zatrzymując się zaraz za progiem i ogarniając wnętrze chmurnym spojrzeniem. Przełknęła ślinę, znów ruszając naprzód, by dotrzeć do skrytek z wyposażeniem jaskini. Kartki powyciągane ze szczelin, niektóre trochę pogięte, niektóre ułożone w niezgrabne kupki. Wyglądało na to, że nic nie zostało zniszczone; prawdopodobnie najeźdźcy nie mieli czasu chociażby dokładnie się w nie wczytywać. Czy czegoś szukali? Nawet jeśli, raczej nie znaleźli. Po pożarze większość najważniejszych dokumentów przeniesiona została do jaskini wojska.
Jedna rozbita butelka. Niewielka strata na tle wszystkiego, co się stało.
Wilczyca wyszła na zewnątrz, od razu zarzucona pytaniami o stan groty. Wpierw tylko pokręciła głową, a po chwili lakonicznie ogłosiła, że wszystko jest w porządku. Szła dalej, omijając krzątające się grupki żołnierzy i innych, zupełnie przypadkowych wilków, najętych przez medyka do uprzątnięcia pola bitwy. Przystanęła przy Hyarinie, który zniżonym głosem rozmawiał z Deltą. 
- Straciliśmy wielu żołnierzy. Nie żyją Koralina, Revasserie, Enkas, Tora, Gerdal Daheski... - mówił gorzko generał, na poły do Nymerii, na poły do Delty. - Straciliśmy naszego plutonowego. Ale jaskinia alf jest wolna. Zepchnęliśmy wroga na północ, zwyciężyliśmy to starcie. Ich wojsko jest osłabione, ale wszystko wskazuje na to, że to my ponieśliśmy większe straty. Teraz potrzebujemy ogromnego wsparcia jaskini medycznej.
- To jasne jak Słońce - odparł Delta. - Zrobię wszystko co w mojej mocy, ale nie uczynię cudu.
- Czy błędem było ruszać na nich tak szybko? - wtrąciła bezbarwnie samica alfa.
- Nie - oświadczył Hyarin stanowczo. - Nie byli dobrze przygotowani na nasz atak. Liczyli na naszą opieszałość i chęć ugody za wszelką cenę. Oni na coś czekają.
- A więc woleliśmy zapłacić cenę za walkę - powiedziała ciszej, kamiennym wzrokiem obserwując poczynania wilków pracujących na polanie. Leżące nieopodal ciało, w przedzierającym się przez chmury słońcu wyglądające bardziej na białe, niż na płowe, właśnie przekładane było na sporządzone naprędce, materiałowe nosze. Przed kilkoma godzinami było żywym wilkiem. Głos Nymerii na chwilę przemienił się w ciche warknięcie, powstrzymane jednak, nim stało się czymś gorszym. - Tymczasem musimy znów zająć się jaskinią alf. Gdzie Kawka? Co robi od przedwczoraj?
- Dopóki jej nie ma, musimy załatwić to sami.
- Oczywiście. Ja się tym zajmę. Hyarinie, musimy porozmawiać.
Dumny basior zmarszczył brwi. Bez słowa, układnym skinieniem głowy wskazał kierunek, w którym oboje udali się, pomijając dalsze wstępy.
- Przedpołudniem dostałam list od Admirała. Nie zdążyłam podzielić się nim z tobą aż do teraz. Pisze w nim do Agresta, aby zaniechał podróży lub odłożył ją na później. Podobno za granicą przygotowują zamach na jego życie - przy ostatnich słowach głos wadery zadrżał nieuchwytnie.
- Spóźnił się o dobę. A być może zrobił to świadomie?
- Świadomie?
- Może jest w zmowie z planującymi zamach. Nie chodziło o Agresta, a o to, byśmy wysłali za nim część żołnierzy.
- I rozbili swoje szeregi.
- Być może na to właśnie czeka WWN? To oznaczałoby, że napaść na nasze ziemie jest zaplanowana lepiej, niż wcześniej podejrzewaliśmy.
- A być może nie ma żadnego zamachu, Admirał kłamie.
- Za zachodnią granicą wszystko jest możliwe. Tak czy inaczej Agrest miał rację, z każdej strony otaczają nas zaciekli wrogowie. Ich sprzymierzenie może być kwestią czasu, a jeśli list mówi prawdę, już nastąpiło.
Nymeria milczała, stąpając po bujnej trawie, delikatnie, pomimo swojej już wyraźnie widocznej ciąży. Generał dotrzymywał jej kroku.
- Jedno jest pewne. - Wilczyca zwróciła się do niego po chwili ciszy. - Teraz nie możemy już nic zrobić - pełen skargi wydźwięk ostatniego zdania nie pasował do jego treści.
- Pozostaje mieć nadzieję, że jeśli Admirał naprawdę chciał ostrzec Agresta przed napaścią i zwyczajnie spóźnił się z listem, także sami napastnicy będą opóźnieni i nie zastaną naszego alfy tam, gdzie się spodziewają.
   Hej, mówiłem, że doskonale wiem, gdzie go zastanę, Generale.
Różne myśli kłębiły się w głowach dwojga wilków. Nie było jednakże więcej przesłanek do roztrząsania wieści, zawrócili zatem i udali się ku zgromadzeniu, przez cały czas idąc ramię w ramię. Czekał ich dzień smutnych widoków; grzebania ciał poległych i pomocy rannym. Las, na którego zdrowej sylwetce co krok widniały zadeptane purpurowymi łapami ślady strasznych chwil oraz kłęby powyrywanej sierści, musiał sam dojść do siebie.
Do diabła, tak bardzo potrzebowaliśmy kogoś, kto spojrzałby trzeźwo i wreszcie uniósł pod światło pęknięte naczynie. Lecz czy żył jeszcze ktoś taki? A może powinienem być nim ja? Ćśśś... Tam została ich już tylko dwójka.

Zaryzykuję, co to będzie?
Dzisiaj wiatr zmian przenika mnie na wskroś

Powoli zbliżałem się do krańców pasma gór. Wzniesienia malały w oczach, a ja truchtałem jedną z ostatnich wstążek górskiej ścieżki, wzdłuż stromego spadku. Kamienne zbocza osłaniały płynące w dole odnogi wartkiej rzeki przed ciekawymi świata oczyma, lecz czułe ucho wychwytywało każdy szmer; zwłaszcza w głębokiej ciszy, która nadeszła wraz z ciężkimi chmurami, nasuwającymi się na niebo.
Ziewnąłem, zwalniając kroku. Wszechobecny bezgłos wibrował w głowie. tylko moje pazury stukały o ubitą ziemię w nieśpiesznym, podniosłym rytmie. Głowa odruchowo zaczęła dopisywać do niego przyjemną melodię. Z lekka kiwając się w takt znajomej piosenki, zacząłem nucić.
- Lecz wy, którym rząd oddany, bierzcie za przykład furmany... - cichutko, nieśmiało, tak, żeby mojego fałszowania nie usłyszały nawet mchy na wapieniach. Z każdym krokiem odrobinę swobodniej, odrobinę głośniej. Dzień był naprawdę ładny, a piosenka umilała go stukrotnie. Dlaczego kiedyś jej nie lubiłem? - Wam to należy miarkować, jak podwładnymi kierować.
Na chwilę umilkłem, czując na swoim delikatnym nosie chłodną kroplę. Drgnąłem, patrząc w górę. Zaczynało padać.
Tym razem przyspieszyłem kroku. Nie chciałem zmoknąć. Cel wędrówki zbliżał się nieustannie; zamierzałem poświęcić się i nie tracić czasu na zbyt długi sen, by osiągnąć go już następnego dnia. Porządnie mokra sierść w razie dużej wilgoci mogłaby nie doschnąć do tego czasu, a na miejscu wypadało zaprezentować się przynajmniej nie najgorzej. Zacząłem rozglądać się za jaskinią.
Niestety, czas mijał, a ja znalazłem tylko wystającą gdzieś w górze półkę skalną, w połączeniu z zagłębieniem w ścianie kilka metrów pod nią, tworzącą połowicznie godne zaufania zadaszenie. Z braku alternatywy, skorzystałem ze schronienia. Wsłuchany w dudnienie deszczu o skały, przymknąłem oczy i zwinąłem się w kłębek. Odpoczynek okazał się potrzebny bardziej, niż wcześniej myślałem. Upływała minuta za minutą, a mnie ogarniała coraz większa senność. Myśli rozpływały się w jednostajnym szumie.
Nagle do moich uszu wdarł się trzask; nie potrafiłem przyporządkować go do niczego, co mogło nastąpić wokół mnie podczas zwykłego, spokojnego popołudnia. Otworzyłem oczy i podskoczyłem na miejscu, nie zmieniając pozycji z leżącej na stojącą, za to kierując wzrok na kilka kamieni, jeden po drugim osuwających się z klifu, tuż nad moim schronem. Niewielka lawina przetoczyła mi się gdzieś za plecami i znikła pośród turni. Na chwilę zamarłem w bezruchu, z głową wykręconą za grzbiet, równolegle do reszty ciała. Pierwszym, na co zdobyłem się, tak gwałtownie wybudzony ze snu, było pytanie, co lub kto naruszyło kamienną konstrukcję; nie byłem jednak pewien, dlaczego właściwie zadałem je, wiedząc, że obrywy zdarzają się czasem samoistnie.
Dopiero rozlegające się tylko w mojej pamięci echo dźwięku, który usłyszałem chwilę wcześniej, upewniło mnie, że podświadomość była mądrzejsza ode mnie: trzask bez wątpienia nie należał do obsuwających się z góry odłamków. Dopiero w tamtej chwili uświadomiłem sobie, że trzask ten... nadszedł z zupełnie innej strony. To zjeżyło mi sierść na karku.
Nadal przyglądając się już spokojnej ścieżce, pokrytej tylko niewielkimi, żwirowymi resztkami, półświadomie poczułem na sobie, skierowane prosto w czaszkę, ostrze. Wrażenie było nieodparte, lecz zamiast skłonić mnie do błyskawicznego odwrócenia pyska w stronę domniemanego zagrożenia, sparaliżowało, unieruchamiając w samobójczej pozycji, warowania z wciąż wykręconą szyją. Moje uszy bardzo powoli powędrowały w tył, kładąc się płasko na karku.
Wtedy usłyszałem oddech. Nie byłem sam. Moje mięśnie zesztywniały, napięte do granic wytrzymałości, a po kończynach rozlały się pierwsze znamiona bolesnego skurczu.
- Zanim cokolwiek powiesz, wysłuchaj mnie.
Zadrżałem, do przepełnionego śmiertelną trwogą umysłu wpuszczając jedynie bezkształtny pogłos usłyszanych słów. Skonstatowałem jednak, że nie nadszedł ból ani atak; tylko dlatego zdecydowałem się ostrożnie odwrócić pysk do pozycji anatomicznej i wolno podnieść wzrok.
Metr przede mną, z głownią noża uniesionym na wysokość mojej głowy, stało skrzydlate, szare stworzenie, łudząco podobne do kogoś, kto... Mój Boże.

Daj każdemu po trochu
I mnie w opiece swej miej

No i jak mam Wam to powiedzieć? Nie wiem, czy mocniejsze dreszcze po moim grzbiecie przeciągnął uśmiech, czarujący i ufny jak u szczeniaka, czy te szkliste, berberysowe oczy, w których odbijał się blask skierowanego w moją stronę, metalowego szpicu ostrza.
- Dobry wieczór, Agrest. Pamiętasz mnie jeszcze?

C. D. N.

Koniec aktu drugiego

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz