niedziela, 8 maja 2022

Od Agresta - „Rdzeń. Jak na złe”, cz. 2.8

Akt trzeci

Halo!

Halo!



Hej!

Och, dzień dobry.

Trochę chaotycznie teraz będzie.
Wszystko jedno.

Cieszycie się???
Ja na przykład, cholernie.

Bo już Was kocham, Pyski.
Przepraszam. Pozwalam sobie na stanowczo za dużo. To niezbyt ładny początek, ale wiecie co?
Nie zamierzam przestać. Ja jestem Szkliwo, a to jest mój dzień.

Hahaha, to słowem wstępu, ponieważ mogę.
Towarzysze, niniejszym oddaję głos myślom kogoś ważniejszego. Dziś w jego słowach ujmijmy tę opowiastkę.


Idę prostą drogą
Wydaje ci się

Wcale nie taką długą
Wydaje ci się

Oto droga do domu
Wydaje ci się

Tylko jedna tu taka
Wydaje ci się


✁✁✁✁
- Jeśli cię to zadowoli, tak, boję się tego.
- Słusznie. - Basior uniósł brwi. - A jeśli jest jeszcze ktoś, kto czeka na twoją śmierć?
- Kto?
- Nie domyślisz się. A gdybym naprawdę postanowił cię zabić?
- Wtedy zmienilibyście jedynie szczegóły historii.
Bledsze, niż ci się wydaje.
✁✁✁✁


Pod nogami ziemista perć
Wydaje ci się

W niej bezpiecznie pogrzebana śmierć
ǝı̣s ı̣ɔ ǝɾ̣ɐpʎM

Pod nogami jeziorny ił
Wydaje ci się

W nim bezpiecznie zapomniane wszystko, czyżem był
Wydaje ci się

W zupełnej, głębokiej ciszy, chłonąłem wzrokiem, jak obraz wart miliony, niknącą w półmroku sylwetkę, której tak przecież znajome zarysy prawie już zapomniałem. Za nic nie potrafiłem zmusić swojego ciała do jakiejkolwiek adekwatnej reakcji, więc po prostu gapiłem się wprost przed siebie, w skrzące się (zaszklone?), jasne oczy. Nie zważałem na błyskające z cienia ostrze, skierowane, choć już nie tak jak wcześniej, otwarcie i ostentacyjnie, to jednak nadal lekko w moją stronę.
- Kogo mam przed sobą... - wymamrotałem, a podświadomość znów ścisnęła mi gardło, jak gdyby chcąc wyręczyć mnie i sprawdzić, czy widmo potrafi odczytać nieme pytanie. A widmo uśmiechnęło się i zaczęło cicho:
- Wybacz brak ogłady, ale nie miałem pojęcia, jak się zachowasz. - Nożyk powędrował gdzieś w dół i znikł za pazuchą wiśniowego płaszcza.
- Wybaczam - wybełkotałem bezmyślnie.
- Najbardziej ryzykowne było, by porzucono pomysł użycia noża. Na szczęście wcale nietrudno jest wpłynąć na tłum trawiony gorączką zemsty, nie uważasz?
Chociaż moje oczy wielkością przypominały już dorodne jabłka, w tamtej chwili byłem pewien, że poszerzyły się jeszcze przynajmniej dwukrotnie.
- Gdyby dopuszczono do działania kogoś z zewnątrz - kontynuował - naprawdę mogłaby zostać ze mnie mokra plama. Względnie, musielibyśmy ryzykować dalej, ustępując z pola raczkiem. - Skrzywił się lekko. - Tego woleliśmy uniknąć. Toteż w razie, gdyby Lato mimo wszystko postanowiła okazać miłosierdzie zamiast usunąć zagrożenie w postaci noża, Admirał miał wyręczyć ją przypadkiem, gdy dostał się w pobliże nas. Ale oczywiście na dziewczynie jak zawsze można było polegać. Żeby reszta wyglądała zadowalająco, wystarczyło, że Adek rozgryzł na moim karku rybi pęcherz wypełniony krwią.
- Pół watahy widziało twoją śmierć! - wyplułem słowa jak kawałek gorzkiego owocu i sztywno pokręciłem głową. Przez chwilę milczał. Ja również. Dopiero gdy zmęczył mnie własny oddech dzwoniący w uszach, wziąłem się w garść, by zniżonym głosem wypowiedzieć następne słowa. - Admirał darł się jak pozostali, słychać to było aż w jaskini. Robił to z workiem krwi w pysku, tak?
- Miał ze sobą milczącą towarzyszkę. W odpowiedniej chwili bardzo widowiskowo przelali swoje uczucia z ust do ust.
- I chcesz powiedzieć, że w bezruchu leżałeś tam przez pół dnia. - Potarłem czoło łapą. - Zanim cię zabrali.
- Nadal masz mnie za ducha... czy za urojenie, Agrest? - Spoważniał. - Admirał uraczył mnie igłą z miarką dobrego przyjaciela Conscientis Quietis Virus, który wszystko to zręcznie ułatwił.
- Zwolnij, do cholery - prawie wszedłem mu w słowo, cedząc przez zaciśnięte zęby - mówiłeś wyraźnie, nie została już ani jedna probówka z VCQ, od kiedy twój światły sojusznik od rybiego pęcherza zniszczył je, razem ze swoimi...
- Myślisz, że powierzyłbym temu wariatowi naprawdę cały zapas naszego najcenniejszego wynalazku?
- Szkło mówił, że cię pogrzebali... Dobrze, wiem, co powiesz! Wiem, kłamał! Mów dalej! - Ostre warknięcie, jeszcze nim wypłynęło z mojego gardła, zostało zalane falą niezrozumiałego niepokoju.
- Ciało miało pozostać na miejscu do wieczora. Na wszelki wypadek, by nikt nie nabrał wątpliwości. Mój sojusznik od rybiego pęcherza musiał tylko dopilnować, żeby żadnej ponadprogramowo dobrej duszy nie przyszło do głowy zająć się nim wcześniej. A potem zrobił to sam, gdy nikogo nie było już w pobliżu. Twój brat nie kłamał. Powiedziano mu, że Admirał pogrzebał trupa razem z pomocnikami.
- Admirał. To wszystko... Tego nie było w planach...
- Ależ było. Po prostu ty ich nie znałeś.
- Kto jeszcze był w to zamieszany? - burknąłem szorstko, pomijając jego odpowiedź milczeniem.
- Tylko Porzeczka i Admirał. No, i tych dwóch jego pomocników z WSJ.
- A gdybym to ja wyszedł do nich zamiast ciebie?
- Wtedy najpewniej w ogóle nie musieliby się odzywać i po prostu spełniłby się inny scenariusz. Byłem przygotowany.
W pierwszej chwili potrząsnąłem głową, wyrażając tylko tyle, ile byłem w stanie; niedowierzanie. Wreszcie, słysząc ten głos, tak żywy i ciepły, jakby naprawdę nigdy nie umarł, czując jego obecność, przygryzłem wargę, na pysk wpuszczając grymas, który naraz przerodził się w niepewny śmiech. Nie znak radości, bo oszołomienie zagłuszyło ją niezwykle skutecznie, ale sposób na spuszczenie skumulowanego w mięśniach napięcia.
- Mundek...
- Kto?
- Co...
- Nie ma tu nikogo takiego. Szkliwo.
- Szkli... co?
- Imię, jedno czy drugie, to tylko literki. Szkliwo. Mamy Szkło, Szklankę, przedstawiam ci Szkliwo i domalujmy do końca ten obrazek. Im bardziej pokręcony będzie z zewnątrz, tym lepiej dla środka.
- Dlacze... - zacząłem, ale zreflektowałem się niemal od razu. - Ach, tak. Żeby jak najdłużej nie wyszło poza WSC, że to była zmyłka.

Nie tonę, spaceruję po dnie
No no...

Woda oczyści mnie
Tak tak...

A intuicja poprowadzi przez mrok
Tępak

I przestrzeli tego, kto wróg
Bach-bach!

- Teraz możemy przejść do spraw, które należy jeszcze rozwiązać. - Jego oczy zastygły w posągowym wyrazie. - Przede wszystkim rozwiązać kwestię Admirała. Spalimy go, prędzej czy później. Spróbujmy zyskać trochę czasu, żeby się do tego przygotować. Im dłużej zagranica nie będzie wiedzieć, tym lepiej, a dowie się, w końcu się dowie. Będziemy musieli wtedy ostrożnie cię do tego włączyć, a przedtem może przydam ci się jeszcze jako ktoś, kto nie istnieje.
- To będzie trudny czas.
- Nie. Trzeba tylko pomyśleć. Nie takie rzeczy potrafiliśmy we dwóch. - Uśmiechnął się pokrzepiająco. Zanim zdążyłem zebrać się na odwagę, by odpowiedzieć tym samym, obrócił się wokół własnej osi jak chart goniący swój ogon i dodał podniesionym głosem - Agrest, pysku kochany, nawet nie wiesz jak ja za wami strasznie tęskniłem! Mój Boże, to będzie wspaniały czas. Każdy czas w WSC jest wspaniały. Chodźmy, tak bardzo chcę już wrócić do domu. Nie! Nie, poczekaj. Najpierw powiedz mi, dokąd teraz się wybierasz. A raczej, po co.
- Ja... Przepadają nasze poselstwa, jedno za drugim. Idę sam załatwić sprawę uprawomocnienia naszej nowej Księgi Praw i... jeszcze kilku rzeczy.
- Obawiam się, że wszystko załatwione.
- Nie rozumiem...
- Powiedzmy, minąłem się z poselstwem. Chyba za wiele nie zrobisz, dopóki nie dowiesz się, co ustalili?
- Raczej nie - mruknąłem. - Mieli naszą Księgę Praw. Wątpiłem, że prędko wrócą do domu.
- A więc my też powinniśmy.
- Co planujesz?
- Nie wiem, może zacznę zbierać kapsle.
- Co?
- Nic, nie przejmuj się. Chodźmy. Nie traćmy czasu, wiatr się wzmaga, zaraz rozwieje chmury.
- Szkliwo... Szkliwo. Ty jesteś jak woda. Mogę rozlać rzekę po polu, jezioro zasypać, a i tak ściekniesz z rynny po następnym deszczu. - Zamilkłem. I niespodziewanie, gdy echo moich słów ucichło, zorientowałem się, że nagle, na miejscu wszystkich zagadek zebranych w mojej głowie od pamiętnego dnia, znalazły się odpowiedzi nawet na pytania, których nigdy nie śmiałem zadać. Ociężale podniosłem się na nogi, zrobiłem kilka niemrawych kroków naprzód i rozejrzałem się błędnym wzrokiem. Płytko wciągnąwszy powietrze, przetarłem oczy końcami palców jednej z łap, po czym ponownie odwróciłem się do towarzysza. Próbowałem nie dać po sobie poznać, że stoję na granicy płaczu. - Dziękuję... przyjacielu. Przez całe życie w tych kłamstwach, brudzie, przez całe życie w chorym złudzeniu papieru i stalówki, zupełnie zapomniałem, że istnieje jeszcze coś takiego, jak poświęcenie.
Choć już się ściemniało i nie patrzyłem prosto na niego, słyszałem, że odpowiedzi towarzyszył uśmiech, który, zdawało mi się, tak dobrze znałem.
- Ku chwale Ojczyzny, szefie.

I ochronią mnie przyjaciele
Nie łżyj

Swoich osłonię samym sobą
Biegnij!

Ja nie ślepiec, ja śmiałek
Drań

Ja postać, a nie potwór
Sprawdź :)

O zmierzchu zszedłem z drogi i z westchnieniem przysiadłem na chłodnej trawie, zdejmując ciężar wędrówki ze zmęczonych nóg. Odwróciłem się przez ramię, niemo zapraszając towarzysza podróży do zajęcia miejsca obok siebie. Wpatrzyłem się w krajobraz rozciągający się nam przed oczyma. Nad szczytami widniał wąski pas nieba, które zachód uczynił złotym, a jeszcze wyżej płynęły kolejne, nieprzejrzane pasma chmur. Na wprost od ziemi, nad naszymi głowami, rozlany był już tylko fragment czystego nieboskłonu, spleciony z tego klasycznego, wieczornego indygo, na samą myśl o którym robi się chłodno.
Wyciągnąłem się na ziemi na kształt Sfinksa, w zadumie machając przednimi łapami nad wygładzoną przez powietrze i wodę krawędzią wilgotnej skały.
- Wiesz... od miesięcy, co dnia wstawałem rano i udawałem, że już dałem sobie z tym radę. Nie dałem.
Zerknąłem na niego, nie dbając o nadanie pyskowi wyrazu. Przez ułamek sekundy zdołałem dostrzec, że wyłapał moje spojrzenie, ale nie odwzajemnił go. Wbił wzrok w niebieskie sklepienie, udając, że nawet nie przyszło mu do głowy, by nawiązać ze mną kontakt.
- Co mam powiedzieć? - rzucił w końcu lakonicznie, beznamiętnie pozwalając ciszy zapaść ponownie. Opuściłem wzrok. Nie musiał niczego mówić. Chyba nawet nie do niego kierowałem słowa.
Jeszcze raz otworzyłem pysk, tym razem już nie po to, by zbierać myśli, lecz by wyrazić jedną, jedyną, której byłem pewien.
Czy wrócił...
- Cieszę się, że tu jesteś.
Na moje słowa, tylko przelotnie pokiwał głową.

Wydaje ci się
Wydaje ci się
Wydaje ci się
Wydaje ci się

- Popatrz, te chmury nad ziemią wyglądają jak szczyty gór - oznajmił niespodziewanie. - Lubię wyobrażać sobie, że są nimi naprawdę. Pomyśl o tym - szepnął. Rzuciłem mu zdumione spojrzenie, a mój wzrok powędrował na przedmiot opowieści. Rzeczywiście odległe, ciężkie obłoki do złudzenia przypominały drugi horyzont. - Niebo to świątynia odcieni. Codziennie wygląda trochę inaczej, a chmury... Nie zawsze są białe, czy szare. Bywają różowe, złote, pomarańczowe, granatowe. Wiesz, że zieleń to zwiastun Słońca?
- Hm. Nie - mruknąłem blado.
Czy wrócił tylko dlatego, że nie potrafiłem pogodzić się z jego śmiercią?
- Lubię je oglądać. Jest w tym widoku coś urzekającego, nie uważasz? - zapytał, nie czekając na odpowiedź. - Nieskończenie głęboki obraz, rozleglejszy, niż jakikolwiek inny, który kiedykolwiek widzieliśmy. Czasem spokojny, czasem pełen niepokoju. Czasem z pozoru nieruchomy, a w rzeczywistości dynamiczny. Pełen niepowtarzalnych kształtów, rozmytych, miękkich i ostrych. Cienkie smugi, ciężkie kłęby, kłębuszki drobne jak pył i półprzeźroczyste fale. Na chwilę odwrócisz wzrok i nigdy więcej nie zobaczysz już identycznego. A mimo to nieboskłon będzie ukazywał nowe widoki i nowe barwy po kres czasu.
Przeniosłem wzrok na bok, na ostatni odcinek naszej drogi. Chmury rozstępowały się nad łąką sięgającą pod czerniącą się w wieczornych cieniach ścianę lasu. Gdzieś za nią, daleko, po kniejach chowali się nasi bliscy, przyjaciele i wrogowie. Moje myśli powędrowały do nich jeszcze zanim nogi udźwignęły ciało. Dziwny dreszcz przebiegł mi po grzbiecie. Gdzieś tam czekała na mnie Nymeria. Moje dzieci.
„Jak to teraz będzie?”, pomyślałem. „Czy może być jeszcze tak, jak dawniej?”
- No dobrze, czas ruszać.

Utoniesz - uratuję cię
Czuję...

Złapię na przynętę
...Zapach...

Gdy tylko haczyk przebije dziąsło
...Krwi

Staniesz się sobą w moim lesie
Pies

Znacie to uczucie, gdy po długiej, ciężkiej i pełnej przygód wyprawie wraca się do domu? To nowa rzeczywistość, w której jest tak wiele nowych doświadczeń do przetrawienia, tak wiele do przemyślenia. To wrażenie, że wszystkie drzwi, które miały zostać otwarte, zostały otwarte. To właśnie czułem, drepcząc wciąż naprzód.
Nietypowy spokój; a może lepszym określeniem na ten stan byłoby „otępienie”.
Powściągliwy ruch oczyma. Źrenice zatrzymały się po prawej stronie. Nadal nie byłem sam.
Powietrze gwałtownie opuszczające moje płuca prawiło, że głowa, jak pęknięty balonik, bezwładnie zjechała w dół, a moje nogi, pod wpływem kołowacizny, przez kilka kolejnych metrów poniosły mnie o wiele mniej chętnie. W moim umyśle wiatr hulał niezakłócenie. Pustka. Gdy podniosłem wzrok, przynajmniej kończyny ruszyły z nową siłą, miarkując, że zostaję w tyle, razem ze swoimi myślami pokrytymi zadumą.
- Hej! - zawołałem za towarzyszem, przyspieszając kroku. - Do czego ci się tak śpieszy?
- Co? - Szary ptak zwolnił na chwilę, odwrócił głowę z powrotem do mnie i potoczył z lekka nieobecnym wzrokiem gdzieś w moim pobliżu.
- Szkliwo! Czy jak ci tam, słyszysz?
- Do domu, Agrest. Do Kawki, na naszą polankę.
- Nie uważasz, że byłoby lepiej oszczędzić jej, hm, wstrząsu?
- Co?
- Otworzysz drzwi kopniakiem i powiesz jej „Niech będzie pochwalony, wróciłem!”? Przecież ona dostanie palpitacji.
- Drzwi?
- Ogarnij się. Ja jej powiem.
- Ale ja...
- Jestem twoim szefem, tak? Stój.
Tym razem wyhamował bez słowa. Wyminąłem go, zdobywając się na jeszcze jedno, dumne spojrzenie i ruszyłem przodem. Och tak, byłem przywódcą. Prawdziwym, soczystym wodzem na własnej ziemi. Wybitnie rzeczowym i pewnym siebie.
Agrest. Co by nie mówić, urodzony zwycięzca. Zawsze, zawsze i co by się nie działo, jakoś wypłynie na powierzchnię. Tamtego dnia szedł pierwszy, jak zwykle, równym krokiem, tam, gdzie miał nadzieję zastać Kawkę. Oto i ona; w odpowiedzi na wołanie wyszła mu na przeciw, lecz zatrzymała się po kilku krokach.
Już od pierwszego spojrzenia wilczyca mogłaby przysiąc, że pod popielatą sierścią, alfa był blady jak marmurowy posąg.
- Agrest, jak dobrze cię widzieć. Słyszałeś o wszystkim, prawda?
- O czym? Kawka - wydusił i naraz chrząknął, by dodać sobie stanowczości. - Chyba za wcześnie, żebyśmy się z tego śmiali, ale... myślę że to dobra wiadomość, bo mam kogoś do ciebie.
- Agrest? - Wadera podejrzliwie zmarszczyła brwi. - O co chodzi? Nie mam pewności, ale nie wyglądasz, jakbyś mówił o Wronie.
Basior zesztywniał. Wychylił się lekko, badawczo zaglądając na polanę. Brązowa sierść, pręga. Ich spojrzenia spotkały się. Po raz pierwszy od lat.
- Ja pier... - Zacisnął powieki, a w jego gardle zagnieździł się nieprzyjemny ucisk. - To znaczy, przepraszam.
- Stryjku. Jak dawno się nie widzieliśmy! - Siedząca w cieniu drzew wilczyca uśmiechnęła się słabo. - Co tu się wydarzyło, stryjku... trudno uwierzyć, słysząc opowieści. Wchodzisz?
Alfa odetchnął głęboko, a przez szum wypływający przy tym ze spiętego gardła przedarła się drżączka. Jeszcze raz kątem oka zerknął na Kawkę, która nadal przyglądała mu się bacznie.
- Chodź - rzucił za siebie matowym głosem.

Dziwne to było spotkanie. To znaczy, dobrze mnie zrozumiejcie: nikogo nie dziwi chyba skład obecnych, prawda? Zwyczajne leśne zwierzęta w lesie. Członkowie watahy na własnych terenach. Mieszkańcy polanki na polance; może oprócz alfy, który odwiedzał ją raczej rzadko. Dodajmy jeszcze Wronę, która wyniosła się stamtąd podobno ostatecznie już przed przeszło dwoma laty. No i tego osobnika, który właściwie... Ech, dobrze, została nam Kawka. Ona, dostrzegłszy w swoim domu trzecią już istotę, której nie spodziewała się zastać, tam, ani w zasadzie nigdzie, przekroczyła granicę własnego zrozumienia dla niezwykłych wypadków. Wadera cofnęła się o krok i przysiadła.
- O Boże...
Właściwie nazywając to spotkanie dziwnym, miałem na myśli, że gdybyście weszli wtedy na tamtą polanę i zapytali ich, czy jak duchy leśnych drzew stali naprzeciwko siebie już od godziny, czy może wszystko to trwało ledwie przez kilka sekund, nikt nie potrafiłby odpowiedzieć. Czujecie to?
- Możemy wejść? - słowa Agresta przerwały ciszę. Już nawet nieśmiało ruszył naprzód, lecz krótki gest złotej wilczycy, której łapa została gwałtownie postawiona na jego drodze, powstrzymał go w jednej chwili. Tymczasem Kawka zwróciła się do przybysza nadal stojącego nieco z tyłu.
- Kim jesteś? Bo... nie jesteś nim - rzekła lodowato. - Mnie nie oszukasz.
- Nie?
Dwa stworzenia wpatrywały się w siebie z napięciem charakterystycznym dla spotkania myśliwego z ofiarą; lecz kto był kim, nie sposób stwierdzić. Właściwie frapujące było bardziej to, jak rozmówcy zdołali jeszcze oddychać w tym gęstym powietrzu. Oddychać, tylko oddychać. Inaczej bowiem, niż można się spodziewać, milczenie zdołała przerwać dopiero Wrona.
- Ja widziałam cię w grobie, zjawo... - jęknęła, załamując głos i zaczęła cofać się powoli.
- Mnie? Czy... - o ile pewność siebie nadal biła z wyprostowanej sylwetki, o tyle bezberysowe oczy na ułamek sekundy uciekły gdzieś w bok.
- Czy...
- Czy resztki padłego kota, przykrytego moimi piórami?
- To nie był żaden...
- Kruche kości, okrągła czaszka i długi ogon. To wszystko. Niczego więcej tam nie widziałaś.
- Nie!
- Oczywiście.
Nie znalazłszy odpowiednich słów zaprzeczenia, wadera wreszcie wybucha płaczem. Och, nieszczęsna Wrono. W tamtych raptem kilku dniach życie stanowczo nadwyrężało Twoje niezbyt mocne nerwy. Zresztą czyich właściwie nie nadwyrężyło?
- Mój boże, nie widzicie tego? - W zielonych oczach wilczycy złotej niedowierzanie splątało się z żalem. Z wyrzutem. Wiązało głos ściśle, w gardle. Pętało nogi, które z trudem przezwyciężając chwilę bezwładności, otępiale ruszyły przed siebie. - Kto oszalał? Ja...? Czy wy, którzy próbujecie przywrócić do życia kogoś, kto umarł?
Spod jej powieki nie wypłynęła jeszcze ani jedna łza, ale jej łapy drżały coraz mocniej, a oczy zdążyły poczerwienieć. Przestąpiła z nogi na nogę. Tyle pytań i tyle ostrych odpowiedzi na nie krążyło po jej głowie. Tak bardzo chciałaby wykrzyczeć je, wypalić, a popioły wyrzucić z pamięci - a potem zadać kolejne! - lecz tak bardzo nie chciała słuchać. Raptownie, bez ostrzeżenia, zamachnęła się na oślep, rzecz jasna nie tylko pudłując, ale trafiając w pień rosnącego obok drzewa. Dopiero otrzeźwiona przez ból cofnęła łapę i szeroko otworzyła oczy.
- Wy... wybacz. Nie chciałam....
Wciąż stali naprzeciwko siebie, teraz tylko ociupinkę bliżej. Może blisko na metr, może na krok, a może ledwie na szerokość włosa, odległość przekazanego sobie mimowolnie ciepła i rzuconego prosto w oczy, gorzkiego spojrzenia. Mierzyli się wzrokiem cięższym, niż kiedykolwiek wcześniej. Szary ptak z lekka rozłożył skrzydła.
- Chciałaś. Uderz, z przyjemnością poczuję, że żyję.
Kawka zamarła z łapą ugiętą w łokciu, a od nadgarstka bezwładnie wiszącą na wysokości piersi. Jej ciałem jeszcze raz wstrząsnął dreszcz, a pysk wykrzywił grymas duszonego płaczu. Gwałtownie uniosła łapę jeszcze wyżej, jakby wyrwała ją z uścisku ducha; wzięła rozmach, zatrzymując przykurczone palce na wysokości swojego przeciwległego ramienia.
Wtedy dostrzegła, że ów osobnik, którego ma przed sobą, oczekując na doprowadzenie tego ruchu do końca, napiął mięśnie i przymrużył oczy. I coś zakłuło ją w sercu. I jakoś nie potrafiła tego zrobić. W zamian za to, ku własnemu gniewowi, na przekór podtrzymywanej w duszy odrazie do słabości, załkała bezradnie, łapą obejmując jego szyję i wtulając pysk w miękkie pióra.
- Ja... - Głos jak płatek śniegu targany wiatrem zawisł na chwilę w powietrzu. Wiele kosztowało ją mówienie mimo niechęci, tego, co ani słowem nie sięgało jej serca. Mimo to w końcu podniósł się jej szept. - Nie uwierzę w żadne twoje słowo.
- Wystarczy, że mi zaufasz, Kawko - szeptem nadeszła odpowiedź.

Jesteś przynętą czy łowcą
Decyduj

Umarłeś czy zmartwychwstałeś
Oddychaj

Człowiek czy wąż
Kain

Myślisz, że jestem potrzebny
Gospodarzu.

Tamtego wieczora świat był cichy. Ptaki, świerszcze i wiatr milczały. Leśna ziemia, pokryta mchem i igliwiem, nie ugięła się pod ani jedną, choćby mysią stópką. Wysokie trawy na skraju zagajnika falowały bezgłośnie. Dopiero gdy drobne stworzenie wyszło spomiędzy gęściej rosnących drzew i wstąpiło na ubity grunt, z ciszy wynurzyły się lekkie kroki.
Przystanął pod drzewem. Naprzeciw niego, tylko widoczne gdzieniegdzie, nierówne bruzdy jaśniejszego piachu wskazywały, że maleńki pagórek nie ukształtował się samoistnie.
- Dziękuję.
Nie namyślając się długo, wyjął zza pazuchy dwa zasuszone chabry i położył je na wzniesieniu.
- Podobno są dusze dla siebie stworzone. W jakimkolwiek ciele akurat by się nie znajdowały - zaczął powoli, być może mając wrażenie, że mówienie na głos do leśnej mogiły jest bezcelowe. Mimo to zniżył głos, by dokończyć. - Gdyby nie ty... Dziękuję, że kiedyś w życiu wszedłeś mi w drogę.

C. D. N.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz