poniedziałek, 30 maja 2022

Podsumowanie maja!

Kochani!
Nadszedł czas, jak każdego ostatniego dnia miesiąca, na podsumowanie. Wiele nie będę mówić, bo co ważnego się stało, zostanie pewnie powiedziane już jutro, w nowym numerze „Naszego Głosu”, którego wszyscy, a przynajmniej ja, nie możemy się już doczekać. Maj upłynął nam jak to zazwyczaj maj, a już za chwilę czerwiec. Gorący okres dla większości z nas, a dla niektórych wręcz przeciwnie, czas zupełnego odpoczynku. Ruszajmy!
Ale zaraz zaraz. Zanim rozpoczniemy ów radosny, letni miesiąc, czas na nasze comiesięczne podium! A podium dziś mamy... bardzo wojenne.

Na miejscu pierwszym mamy więc Agresta z 5 opowiadaniami,
Na miejscu drugim widzimy ramię w ramię, Eothara Atsume oraz Deltę z 2 opowiadaniami,
A a miejscu trzecim sześcioro wilków, NymeriaKawkaCałkaPiRy i Sigma.

Innymi postaciami, na które natknęliśmy się w naszych opowiadaniach, były Sohea i Szkliwo.

Gratulacje dla wszystkich aktywnych w tym miesiącu postaci! Przypominam o punktach, które Wam przysługują. Do zobaczenia za miesiąc!

                                                                        Wasz samiec alfa,
                                                                               Agrest

czwartek, 26 maja 2022

Nymeria urodziła!

Frezja - uczeń

Legion - uczeń

Puchacz - elew

Od Delty - "Wojna Smakuje Krwią - Na skraju jak w raju. Prawda?" cz. 7

Dlaczego noc przybyła z bagażem wrzasku?

Spokój był wręcz wszechobecny. Powoli, bo powoli ale sprawnie Delta wypuszczał coraz to kolejne wilki z jaskini. Okładał rany roślinami. Jego moc, dawno zdeformowana nie współpracowała już z nim wcale wyniszczając ciało od wewnątrz. Całkowicie przyćmiona i zapomniana przez umysł, a upominająca się o swoją władzę niszcząc to czym władać by miała.

Delta westchnął ciężko. Zmienił właśnie okład Florze zerkając na nią ze zmarszczonym nosem. Spała, leżała i mruczała w stanie totalnie niestabilnym. A on? Z coraz to czystszą nienawiścią spoglądał na jej futro. A może to był żal? Żal jak wiele straci kiedy jej oczy w końcu otworzą się na dobre. Co się z nim stanie? Jak nisko spadnie? Umrze jako żołnierzyk, na polu bitwy w walce o słowa , w które przestał już wierzyć? Czy może umrze w samotności, gdzieś z boku, niezauważony przez tłum, który niegdyś był jego rodziną? Władza, polityka ... Wszystko zniszczyło mu życie w tak doszczętny sposób jak tylko było to możliwe.

Ale chwila. Chwila. Czy nie miał rodziny?

Miał. Miał przecież. Dwa szczenięta czy trzy. A jednak wychowane przy świcie wojny, zranione przez wilcze kły i obciążone brakiem miłości i takimi wartościami jakie wpoiła im w głowy śmierć. Jaka to więc rodzina? Gdzie oprócz wątpliwych więzów krwi wiąże ich jedynie dzieciństwo. A przecież jego dzieci z dawna wyrosły już i opuściły jego serce. Zostawiły za sobą tylko gorzką realizację tego jak beznadziejnym ojcem był.

Ale chwila. Chwila. Czy nie miał dobrego stanowiska?

Nie miał. Medyk dostał mu się jak psu kość z posiłku. Cudem, bo ktoś przypomniał sobie o tym że Delta istnieje. Harówka, pot, łzy i ciągłe wyczerpanie. I niby mógł wyjść, wziąć dzień wolnego, ale kto zajmie jego miejsce? Półżywa Flora? Niedoświadczona Tia? Agrest, który jedyne co umie leczyć to swój żołądek wódką? Czy może wsadzą w jego miejsce samego generała? Parszywy los podpowiadał mu, że gdyby go tylko zabrakło, wymieniliby go na pierwszą lepszą przybłędę, która przechodziła akurat obok granic watahy. Nieprzydatny, łatwo wymienialny, zwykły wilk z coraz mniejszą chęcią do życia. Więc jakie stanowisko?

Ale chwila... Chwila...

Odetchnął. Jego łapa przesunęła się po obolałym czole. Oczy powoli zamknęły się. Wieczór przyniósł ciszę, którą przerywało jedynie świerkanie świerszczy. Ich muzyka niewyraźnie przychodziła do wnętrza jaskini, niczym nieproszony gość. Światło rozpalonego przed jaskinią ogniska wpadało do wnętrza i niczym pajączki plątało się po ścianach, majacząc niczym iluzje po kamieniu. Pomarańczowe światło mogło zdawać się być uporczywym towarzyszem dla snu pacjentów, a jednak potrzebne było dla samego medyka pracującego nadal w kącie pomieszczenia i powoli segregującego zioła. Nie miał czasu uzbierać nowych ostatnio, ani posprzątać. Zatem robił to wieczorem. Teraz. Kiedy wszystko inne spało w swoistym porządku. Tak powinno być już zawsze i na zawsze.

Słodkie i pobożne życzenia. Delta siedział odwrócony pyskiem do półek, tyłem do wejścia. Światło malowało jego cień tuż przed nim, zasłaniając słoiczek w jego łapach. Wtedy też ten raczył powiększyć się niepokojąco. Uszy wilka zastrzygły, oko poruszyło niespokojnie kiedy podniósł głowę. Zamrugał. Smuga, wielka, osłaniająca jego własny mrok. Ktoś stał w wejściu.
Medyk odwrócił się i zamrugał niespokojnie. Niespodziewany gość, niczym zjawa wpadł i poszedł żwawym krokiem. Długa szyja, jeszcze dłuższe nogi i typowo ptasia postawa.
—Kai? — Delta nie był w żadnym wypadku pewien czy to było jego imię. Tego ptaszyszcza widział raz na oczy i nie bardzo słuchał kiedy go przedstawiano. Nie miał chęci.

Jednak coś się nie zgadzało. Jego pióra były tak szare w tej czerwonym świetle. Delta zmrużył oczy.
—Nie. Nie mamy na to czasu. — ten głos także wydał się być znajomy.
—O kurwa. — medyk zaklął cofając się o krok. Przełknął ślinę nerwowo. Jego umysł na chwilę zapalił się żywym ogniem. W końcu tuż przed nim, w pełnej swojej okazałości stał nikt inny, jak martwa przyczyna jego nędznego życia. — Mundus... —
—Nie mamy na to czasu! — dziób ptaka zaklekotał wręcz zbyt realnie.
—O kurwa. Delta. — medyk potrzepał głową. — Widzisz duchy... — jęknął mało nie upadając na ziemię. Łapy pod jego ciałem zatrząsły się niebezpiecznie kiedy zadarł nieco głowę.
—Delta. Jesteś potrzebny! — ale te słowa zupełnie przeleciały obok uszu wilka. Jakby zignorowane przez wyczerpany umysł.
—Zaczynam szaleć. A nie ma psychologa. Gdzie moja woda... Chyba usnąłem... Muszę się polać. — jego łapy powoli się przesunęły po kamiennej posadzce. Szare skrzydła gdzieś z tyłu zatrzepały z niezaspokojonej uwagi. Delta daleko nie poszedł kiedy na swoim karku poczuł ucisk szponów. Jego głowa chwilę myślała nad tym co tak właściwie się działo i dlaczego wszystko zdawało się takie ralne. Refleksja nadeszła bardzo powoli.

Najpierw pojawiło się przerażenie, które zrzuciło go do poziomu posadzki.
Zaraz potem dezorientacja. Ucisk zniknął. Głuche słowa odbiły się od niego jak od ściany.
A potem. Wściekłość. Furia wręcz.

Podniósł się na proste łapy zaglądając na ptaka. To nie mógł być Mundus. Mundus... był martwy. Zatem po furii nastąpiło zwątpienie.
—Czego chcesz? — warknął niewątpliwie agresywnie jeżąc sierść na karku kiedy ptaszysko zbliżyło sie o krok za blisko. Dyskomfort o jaki go przyprawiał wymykał się poza granice będące do zniesienia.
—Zaatakowali Agresta i Nymerię. I... Kawkę. Są ranni. Jesteś tam potrzebny. —
—Cudnie. — parsknął.

Dlaczego ten pieprzony wrzask nie chce ucichnąć.

Delta wysłał szaropiórego ptaka po dwójkę czy trójkę żołnierzy. Nie miał zamiaru sam targać, kto wie, może trzech, może martwych ciał. Patrząc na to jak ten świat się zdążył ułożyć, nie byłby zaskoczony w najmniejszym stopniu. Nie spieszyło się mu. Może dlatego, że nie bardzo mógł. Jego ciało nadal było słabe, a jeszcze niedawno czuwał całymi nocami nad masą zmarłych, szyjąc i opatrując rany bez ustanku. Nie zdążył odespać, najeść się nawet. Obawiał się, że jeśli pobiegnie za szybko to i jego będzie trzeba zbierać z ziemi. To też nie tak że szedł sobie spacerkiem. Co to , to nie! Każda jego sekunda ociągania się mogła kosztować któreś z nich życie, jeśli się tam jeszcze trzymają.
U jego boku szeleściła mała torba. Przybory wzięte, w niewielkiej ilości, jakby trze było zarzucić na kogoś jakiś bandaż w pośpiechu przed przeniesieniem. Kiedy docierał, dogoniły go posiłki, które wezwał i pewien ptak. Ptak który coraz bardziej zdawał się być zmartwychwstałym przyjacielem z dawnych lat. Chociaż... czy jeszcze przyjacielem?

Rozpaczliwy płacz, było tym co go przywitało. Na szczęście nie musiał sie jeszcze z tym spierać. Jego zziajany umysł skupił sie na tym co potrafił najlepiej w takich momentach.
—Ty. Ty tam. — machnął łapą na jednego z żołnierzy nie bardzo pamiętając jego imię. — Weź to i wyjmij bandaże. — torba wylądowała na ziemi.
— Wasza dwójka ładuje ją na nosze. Raz, raz. — nie jąkał się. Wpadł w powolny trans. Jeden bandaż, dwa. Zawiązane na odpierdziel, aby trzymać się chociaż chwilę, zapewnić odrobinę oporu dla krwi wylewającej sie z ciała samicy alfa.

Droga do jaskini medycznej na szczęście nie był taka daleka. Ale Delta i tak przejechał się na plecach innego wilka, ponieważ jego tempo było znacznie wolniejsze od tempa  wilków wyćwiczonych do biegów... albo w ogóle wilków.
Jednak nawet nie podziękował zeskakując z darmowej przejażdżki. Jego łapy rzuciły się bowiem do pracy. Jedna szmatka. Woda, Mydło? Mydło! Druga szmatka. No i oczywiście, bandaże. Dużo bandaży. Jeszcze więcej nici i rozkazów. Ty to. Ty tamto. Nawet Agrest się załapał. W końcu medyk, władzę ma większa niż sam przywódca. Bez medyka to gówno ,a nie by przeżyli.
—Pomóżcie mi. — mruknął w kierunku stojących wilków. Dwóch pacjentów też wstało do pomocy widząc co się działo. Między innymi Ry, któremu się polepszało w szybkim tempie.
Wszystko krzątało się i przepływało mu wręcz przez ręce. Z jednej łapu do drugiej. A w tym wszystkim były łzy i to ciche skowyczenie, które Delcie działało na nerwy.
—Agrest. Wyjdź.  — warknął w jego kierunku przesuwając palcami po ranie. Badając co się działo, jak temu zaradzić.
—Ale...—
—Wypierdalaj! Ty też wara. — machnął na Ry i wskazał mu łóżko.

Delta westchnął ciężko. Jego oczy łzawiły od nadmiernego skupienia. Igła i nitka plątała mu się w brudną od krwi sierść. Łatał co mógł bez uszkodzenia dzieci, które swoją drogą znalazły się zaraz na drodze kłów. Dlatego też starał się to robić dokładnie, ale też bał się dokończyć robotę. Jednak to nie było takie proste. Nic nie chciało z nim współpracować. Rana rozrywała się na nowo. To tu , to tam. Coś udało mu się złączyć. Coś nie. Sytuacja była tragicznie beznadziejna wręcz. Szlak by trafił jego pieprzone moce. Gdzie są kiedy ich potrzeba?

— Agrest! — wydarł się. W jego ręce była jeszcze igła kiedy wołał. Oddał ja w łapki przerażonej tym faktem, położnej i wyszedł na zewnątrz. — Chodź. — nie bawił się w prośby. Miał pełną władzę. Niektórzy może cieszyli by się z tego faktu. W końcu nie każdy może sobie tak porzucać alfą na wszystkie strony, a nawet za drzwi. Jednak przez umysł Delty nawet na chwilę taka myśl nie zagościła. —Rzecz jest  skomplikowana. — nawet bardziej niż Delta chciał wierzyć niż jest. Złudna nadzieja że wszystko się ułoży.

Usiedli przed poranioną, nadal krwawiącą z miejsc, których medykowi nie udało się jeszcze scalić. Ale nie było czasu na łatanie ciała, kiedy wiedział, że będzie musiał najpierw podjąć pewna decyzję. Ale nie był na to gotowy. Nie chciał decydować o czyimś życiu, ze względu na swoją niemożność.
— Nymeria... jest z nią źle. Agrest. Słyszysz. Źle. Nie jestem w stanie złatać jej ze szczeniętami w brzuchu. Zresztą, one też nie są w najlepszym położeniu tuż pod igłą. Decyzja. Musisz wybrać. Ja nie jestem w stanie, nie ważne jak bardzo bym chciał, uratować wszystkich. Więc albo rozcinamy Nymerię i ratujemy szczeniaki. Będą wcześniakami, ale przeżyją. Albo poświęcamy szczeniaki i ratujemy Nymerię, ale na ponowną ciążę nie licz Agrest. Decyzja. Szybko. Jeśli tego nie zrobimy, stracisz i żonę i dzieci. Ty zdecyduj  — najprościej bowiem było zrzucić odpowiedzialność na kogoś zupełnie innego.  Delta de facto nie wiedział jaka opcja jest lepsza. Szczenięta... niby tak. Tyle żyć. Nieświadomych swojego nieszczęścia, ale i Nymeria. W końcu szczeniaki zawsze można przygarnąć.
—Co mam zrobić? — Delta mało nie parsknął. Skąd on miał to wiedzieć?
—Nymeria nie donosi potomstwa. — palnął od tematu. — Możemy wyciąć je już teraz, ale to zakończy się śmiercią matki. —
—Na co jest nadzieja? Czy nie ma juz nadziei? — i weź tu pracuj z politykiem. Delta spuścił po sobie uszy i zadarł głowę do góry aby spojrzeć w puste oczy basiora.
—No, Agrest, jaka decyzja. Nie mamy czasu! — opierdzielił go, jak na medyka przystało. Chociaż był przerażony a jego łapy zaczynały odczuwać to i trząść się delikatnie. Odetchnął panicznie wręcz. Atak paniki? Prawdopodobnie. W najgorszym możliwym momencie.
—Nie, ja... — basior chyba też się łamał. Nic dziwnego. Gdyby mogli pewnie oboje padliby na ziemię z płaczem, zawinąć się w kuleczki jak dwa bezbronne szczeniaki. Delta przymknął oczy próbując się opanować, kiedy do jego uszu dotarł szelest. Odwrócił się z przerażeniem.
—Floro, nie! — jego łapy pośliznęły się pod nim sprawiając, że zarył szczęką w posadzkę, kiedy z rozpędem miał do niej wystartować. — Jesteś za słaba! — wstał z trudem czując się jakby pękło mu coś w pysku. Niezbyt przejęty jednak postawił się do pionu. Był jedynym medykiem, który zdawał się być przy zmysłach, a pamiętajmy, że od nich odchodzi. A i miał wrażenie ,że zaraz zostanie dosłownie jedynym medykiem. Jednak mógł tylko patrzeć w milczeniu jak Flora wkłada ostatki siebie w ratowanie tej biednej duszy dryfującej pomiędzy śmiercią a życiem. Oczywiście bujając się w kierunku upadku ku czarnej nicości i tego miłego wołania dołka w ziemi.
Ale patrząc tak na to jak rana powoli goi się i znika, pozostawiając po sobie bliznę i odrobinę krwi zdał sobie sprawę, jak beznadziejnym medykiem się okazał. Nie potrafił zrobić nawet tak prostej rzeczy jak pomóc Nymerii. Dlaczego? Przecież miał moce. Chuj z tym że nie chciały działać. Wymagano tego od niego. A tymczasem... jedyne co mógł to patrzeć, albo wybierać kogo ratować. Nie dość że zdrajca własnego ludu to jeszcze medyk od siedmiu boleści. Może i bez niego by sobie poradzili. Z zamyślenia wyrwało go głuche łupnięcie. Zdruzgotany podskoczył do opadłej z sił wadery. Nawet jak wprowadzała go w stan agonii i zasiewała w nim nienawiść, jej śmierć byłaby ciosem dla watahy.
—Oddycha. —odsapnął. Samica kupiła im parę minut.
—Co z nią? — Agrest rzucił kiedy tylko Delta podszedł do Nymerii.
—Nie wiem co jeszcze Flora zdołała zrobić, ale na pewno dała nam trochę czasu. — rzucił okiem na alfę. Jego szary pysk zamajaczył niezrozumieniem. — Czasu, który może nam pomóc w pewnym uratowaniu szczeniaków. —
Mrugnął na skrzydlatą samicę dziękując jej za zajęcie się Florą i jeszcze łapą przywołał jej pomocnika w postaci Sigmy, który jeszcze leczył się z ran po walce.
— A co z Nymerią? —
—Nie widzę dla niej ratunku. — a przynajmniej wiedział, że nie potrafi tego zrobić. Samica nadal siedziała po stronie grobu, powoli staczając się do niego coraz głębiej. Czuł się bezradny. Jak dziecko we mgle. Miał ochotę popłakać się nad sobą.
—Ratuj je. — nie oczekiwał innej odpowiedzi. Nawet jeśli by ją otrzymał, i tak zrobiłby po swojemu. W końcu zna swoje możliwości. Wziął do ręki nożyk. Odetchnął.
—CZEKAJCIE.— i rzucił nim o podłogę ze złością patrząc na przybyszy. Mieli czasu więcej, prawda. Ale kurwa! I tak nie za dużo! Jeszcze chwila i zginą wszyscy i co? I czyja będzie wina? Tiska z ukochanym wstąpili w próg jaskini medycznej. Wzrok Delty wyraźnie ich mordował. Kiedy oni tułaczyli się w ich kierunku podał pomocniczce nóż do obmycia.
—Ratuj wszystkich. — jego słowa doszły do Delty, ale nie wywarły na nim zbyt wielkiego wrażenia.
—Nie dam rady. — znał swoje limity. Nie potrafił tego zrobić bez swoich mocy.  Bez swojej śmierci.
—Dasz. Pomogę jej. —
—Magnus, nie masz tyle siły. — Delta tylko przytaknął Tisce. W końcu niedawno jeszcze raczył Magnusa w swoich progach. — Byłeś chory, ranny... Ja wiem, że...—
—Nie mam. — i Delta nie mógł zaprzeczyć. Jednak chrząknął znacząco. Czas uciekał. Nie miel lat, nie mieli nawet kilu pełnych minut, a oni urządzali sobie pogaduszki. Gdzie decyzje?
— Nie mogę jej zostawić, Kochanie. Jedną córkę już straciłem. Tej stracie mogę zapobiec.—

—Delta, szykuj się do operacji. — spojrzał na niego. Ten tylko fuknął. Będą mu rozkazywać w jego własnym domu?! W jego królestwie. Poza tym... Te tłumoki wyraźnie pomijały fakt, że był do niej gotowy od dobrych dwóch minut. KTÓRE STRACILI NA POGADUCHY.
—Magnus...— Tiska mruknęła. Delta sięgnął po nóż podany przez położną. Czysty i sterylny.
—Przeżyliśmy już razem wiele. Teraz jej kolej. — Czyli jednak będzie jakiś trup.
Wszystko zamilkło dosłownie na sekundy, kiedy wszyscy skupili wzrok na najdrobniejszym z nich. Delta odetchnął. Całkiem spokojny, wprowadził się w trans. I naciął brzuch sprawnym ruchem nie pytając już o nic. Cokolwiek mieli robić, nie jego sprawa. Skoro uważają że są w stanie pomóc Nymerii, on sam zrobi co umie.

Skóra ustąpiła pod ostrzem. Dźwięk rozdarcia obił się echem wśród ścian. Delta powoli zajrzał na sytuację w której sie znalazł. Dalej przeciął się przez mięśnie z uwagą godna chirurga w którego rolę musiał się wcielić.  Nie zwlekał. Kiedy tylko na jego drodze znalazła się mała kupka mokrej sierści wydobył ją płynnym ruchem wolnej łapy. Nóż przeciął pępowinę, pysk zabrał resztki jej odrzucając na bok.
—Syn! — Oddał szczeniaka w łapy stojącej obok wadery wracając do swojego zajęcia. Następny szczeniak. Pod jego palce podsunął się sam, chętny wręcz do wyjścia. Delta wyjął, szarpnął delikatnie gdyż zaplątał sie jedynie łapką we własną pępowinę. Odciął ją.
—Córka! — kolejne maleństwo trafiło w ręce wilka. Tym razem Agresta — Zanieś je położnej. —
Z następnym jednak pojawił się problem. Delta sapnął zestresowany nie wiedząc od razu co jest nie tak. Chwilę gmerał przy nim obracając go . Jednak nie chciał pójść dalej. Ba! Nawet rozciął odrobinę dziurę. Okazało się że maluch mało nie powiesił się na własnej pępowinie. Medyk westchnął. Powoli ciął. Tuż obok jego szyi. Z ograniczoną możliwością ruchu. Ale udało mu się. Zajęło mu to chwilę, ale wydobył malucha w całości. Był mniejszy i z pewnością podczas akcji zachłysnął się wodą, ale położna obiecała się tym zająć kiedy przekazywał jej szczenię w łapy.
—Syn. —  puścił małe ciałko. — Wróć tu zaraz, będę cię potrzebować . — powiadomił ją jeszcze. Jego łapa przesunęła po czole, które upomniało się kolącym bólem i paroma kroplami potu. Oczywiście umorusał się przy tym krwią po całym pysku. — Zostaw młode z ojcem. —
A kiedy tylko wróciła z prędkością światła Delta pozbył się dwóch martwych młodych po czym łożyska i załatał rozdarte ciało. Miał nadzieję że zdążył, chociaż zdawało mu się, że Magnus odszedł jeszcze chwilę zanim skończył manewrować igłą w ciele.

Odetchnął rzucając okiem na szczeniaki. Agrest został już wygoniony od młodych. Należało je zbadać, ogarnąć, wyczyścić i dosuszyć. A to wszystko jak najszybciej. Nymeria w końcu ustabilizowała się na granicy, ale stała tam dłuższą chwilę. Mógł spuścić z niej oko chociaż na sekundę. W końcu te fasolki też były ważne. Szybkie badanie, poszło sprawnie. Najwięcej namęczyli się z maluchem który zaplątał się w pępowinę przy wyjściu. Nagimnastykowali się przy wyciąganiu wody z jego płuc, ale dali radę. Nic już nie szeleściło. Malec oddychał zupełnie normalnie. Wraz z pomocnicą w końcu wyłonił się zza zasłonek. Alfa leżał tuż obok swojej ukochanej. Dzień zaglądał w progi jaskini niczym słodka metafora nowego życia, lepszego czasu.
Delta wysilił się. Dwa maluchy wesoło dyndały sobie z jego szczęki, kiedy niósł je do matki. Były głodne. Niby powinny zjeść zaraz po przyjściu na świat, albo chwilę po, jednak nie było na to szans. Nymeria była wtedy stanowczo za słaba. Ale teraz jadły do upoju.
—Jest coraz lepiej. — wadera która tak dzielnie pomagała mu dostarczyć na ten świat te trzy małe cudeńka powiadomiła samca alfę. — Istnieje duża szansa, że przeżyją wszystkie trzy. —
—Musimy zmienić opatrunki Agreście. — mruknął kiedy był juz pewien że malce najadły się. Odsunął je delikatnie łapą podając położnej w opiekę, na chwilę. — pomóż mi odwrócić Nymerię na drugi bok. — sapnął. —Będzie lepiej, Agrest... — Kolejna nieprzespana noc dawała się we znaki słabemu ciału. Wysiłek jaki włożył w ratowanie tych żyć kosztował go wiele energii, której powoli brakowało. Ale trzymał się. Maił jeszcze trochę do zrobienia. Jak na przykład ogarnięcie Florki, Ry , Sigmy, Szczeniaków, Agresta, sprowadzenie Kawki, bo z tego co wiedział, też tam była. Badania i łatanie ran dla wszystkich, nawet jeśli to tylko siniaki. Przezorny zawsze ubezpieczony. Kto wie... może zrobili im coś wewnętrznie, a oni latają sobie nieświadomi.
—Ty jesteś następny w kolejce. — mruknął kiedy skończył wiązać białą tkaninę na ciele samicy.
—Co? — alfa spojrzał na medyka jak na ducha. Ten tylko przewrócił oczyma.
—Nie zgrywaj idioty. Nie wiem co tam się działo. A teraz wstawaj. Nie wiadomo czy nie oberwałeś po żebrach. Czy nie ukruszyli ci ich. Czy masz jakieś przecieki wewnątrz, albo cokolwiek innego. No. Siadaj. — machnął na niego łapą odwracając się po maści, które miał u swojego boku. Na szczęście niewiele alfie się stało. Parę tylko siniaków. Nic szczególnego.
—Jak spotkasz Kawkę ma się u mnie stawić, czy uważa że jest zdrowa czy chora. — poinformował Agresta patrząc mu prosto w oczy, wzrokiem który nie przyjmował do siebie żadnego nie.
—Dobrze. —
Opuścił ich na chwilę, aby napić się samemu i znaleźć jakieś pożywienie, które można by z łatwością podać Nymerii. Prawdopodobnie dobrym pomysłem była zupa z ziołami i mięsem. Może jakieś warzywo urosło wcześniej w ludzkich ogrodach. Wyśle położną, niech zajrzy tam i coś przyniesie. Tak. Tak właśnie zrobił, samemu przeżuwając kawałek zająca, którego otrzymał. Sprawnie też rozdał racje chorym.

Skąd mój dyskomfort w ciszy? Czemu ona dudni moim sercem i problemami milczenia?

Zanim jednak zakończył wszystko i mógł zająć się sobą, jeszcze jeden gość zjawił sie w drzwiach. Pewnie tylko na chwilę. Zajrzeć jak wszystko zakończyło swoją drogę. Pewien szary ptak, który powoli podszedł do Medyka.
—Jak z nimi? — zapytał. Głos miał jego. A o kogo pytał? A tak.. Alfy. Samica Alfa i ... Agrest. Nyma i jej kochany mąż.
—Dobrze. Ale... kim ty jesteś? — padło pożądane pytanie.
—Długa historia. — nieprzyjemna cisza zapadła na parę sekund.
—Nie mam na takową czasu. —
—Em... Szkliwo. W takim razie. —
—Cudnie. Nachyl się wiec do mnie Szkliwo. — Medyk musiał zadrzeć głowę aby spojrzeć na ptaka. Ten postąpił jak mu kazano, aby zostać ukaranym za swoje posłuszeństwo. Co prawda Delta zamachnął się łapą, ale bądźmy szczerzy. Bardzo boleć,  pewnie nie bolało.  — To gdybyś jednak był Mundusem, którego iluzyjnie przypominasz. A teraz wynoś się. Nie pokazuj mi sie na oczy. Sprawiasz że chcę się zabić jeszcze bardziej niż na co dzień. No... i dodatkowo za bardzo go przypominasz. Niekomfortowo mi z tym .Zjeżdżaj z moich oczu, a w razie choroby tam są krzaki. — machnął łapą na wyjście i odwrócił się.
Jeśli to Mundus. Jeśli to on. Nie wybaczy ani jemu, ani żadnemu pieprzonemu politykowi w tej całej bandzie. Zniszczyli jego życie, aby się pobawić huh? Jeśli to prawda... Będą się leczyć u sąsiadów albo u Flory jak wstanie. Choćby mieli umierać i umierając błagali go o pomoc, będzie im tylko zimo w oczy spoglądał. A przynajmniej miał taką nadzieję. Że nie złamie się w pamięci swoich słów, i że te zapadną mu na damo dno serca.

Dlaczego wszystko tak piszczy? Czy to nie ma być cisza?

CDN.

 

 

  

Od Agresta CD Nymerii - „Samotna wśród tłumu”

Niebo na zewnątrz jaskini jaśniało, bielało. Straszna noc zanikała we mgle wspomnień. Mrugnąłem ociężale, by rozruszać przyschnięte do powiek gałki oczne i z trudem potoczyłem zmęczonym wzrokiem po pomieszczeniu. Było ciche jak w zwykły, spokojny dzień.
Poruszyłem łapą, unosząc ją sponad zastygłego w leżącej w połowie na boku, a w połowie na grzbiecie, ciała Nymerii. Gdy moje palce wyplątały się ze zobojętniałej sierści, pod palcami poczułem chłód. Obok słabiutkiego oddechu, nieśmiały znak, że wciąż żyła.
Poranek dawał ukojenie. Jawił się jako do cna pusty, gotowy do wypełnienia czymś nowym. Moja głowa, choć ciężka, stała się zupełnie wygłuszona. Moje myśli były niezakłócone. Tylko w pamięci wciąż rozlegał się jednostajny, dokuczliwy szum.
Lekkie kroki, przebijające się przez roślinne ściany, zapowiedziały nadejście głównego medyka. Odwróciłem pysk, dając do zrozumienia, że całym sobą oczekuję na nowe wyzwania, które miała postawić przed nami nadchodząca godzina. Delta szedł pierwszy, w pysku niosąc dwa pokaźnych rozmiarów szczenięta. Tuż za nim podążała Domino z jeszcze jednym noworodkiem. Zanim wydali rozporządzenia, ułożyli żywotne maleństwa w pobliżu chorej, gdzie szybko poczuły się one jak małe rybki w wielkiej wodzie i zaczęły czołgać w poszukiwaniu rozwiązania swoich wielkich, niewinnych kłopotów. Pustego brzucha, chłodu, być może zapachu matki, której w objęciach medyków nie dało się dotknąć już od niepamiętnych czasów.
Patrzyłem na nie jak w malowidło, siedząc zupełnie nieruchomo. Silne jak nigdy, żywe jak nigdy... Tak bardzo chciałem otworzyć przed nimi przestrzeń wystarczająco szeroką dla ich rosnących szybko stópek, posadzić drzewa, które nakarmiłyby ich swymi owocami i znaleźć światło, które oświetliłoby ich młode umysły.
- Jest coraz lepiej - oznajmia Domino. - Istnieje duża szansa, że przeżyją wszystkie trzy.
Podciągnąłem kąciki warg w górę, gestem, który, choć wiele kosztował mnie po nieprzespanej nocy, jako tako wyrażał to, co czułem.
- Musimy zmienić opatrunki. Agreście, pomóż mi odwrócić Nymerię na drugi bok. - Delta przystanął po drugiej stronie wadery i dał mi znak łagodnym skinieniem głowy. Przystąpiłem do działania wraz z nim.
- Będzie lepiej, Agrest. - Wymówił to jak zaklęcie, półgłosem, całkowicie zajęty swoją pracą, a ja popatrzyłem na niego uważniej. Jego wyważone łapy wykonywały kolejne okręgi w powietrzu, zdejmując czarne od krwi, poszarpane bandaże i zakładając nowe. Spod nich nic już nie ciekło. Gdy skończyliśmy, medycy zostawili nas samych, rzucając tylko jakąś drobną wskazówkę na temat moich potrzeb w kwestii snu. Byłem zmęczony, prawda; ale za nic w świecie nie chciało mi się spać.
Nymeria, ja i nasze dzieci.
Wszyscy razem. Było to jednako oczywiste i nie do uwierzenia. Dla mojego zajętego uciążliwym szumem umysłu, wszystko było tego dnia niepojęte... lecz dzień nadal trwał, majowe kwiaty kwitły. Wyglądało na to, że na świecie nic się nie zmieniło. Tylko wilcze życia wciąż kruche i łatwe były do stracenia. Maleńkie życia otwierające się na nowy świat, na równi z tymi większymi, starszymi, jak mniejsze i większe płomyki, w obliczu oceanu po horyzont.
„Żadnym błędnym ruchem nie zniszczymy absolutu”, mówiła niegdyś Nymeria. Przyjmując, że takowy w ogóle istniał. Istnieje. „A jeśli nie, tylko odejmuje to zmartwień o dysproporcję pomiędzy nim, a naszą małością”, mówiła.
Mętlik w głowie. Nie wiedziałem już niczego, a raczej: wciąż nie wiedziałem niczego. Patrząc na nią, tam, osłabioną i śpiącą, czułem, jakby serca nasze leżały obok siebie. Świat wymykał się nam obojgu spod kontroli. Świat wymykał się nam wszystkim spod kontroli. Oto my, wilki, wszyscy tak samo marni; zdawkowe słowa rzucone na wiatr. Rozbrzmiewające szybko i szybko gasnące.
Agrest. Mówię sam do siebie.
Czas odpocząć przez chwilę.
Och, tak. Dajcie mi odpocząć, zanim przejdę do dalszej części naszej opowieści. Ciężko jest opowiadać o niektórych rzeczach. Nawet, jeśli dziś w moich uszach rozlega się już tylko cisza, wspomnienie łoskotu tamtych dni chwilami jest wyraźniejsze niż mój własny głos. Potem usłyszycie co dalej, bo jest jeszcze trochę do opowiedzenia.

< Nymerio? >

wtorek, 24 maja 2022

Od Nymerii CD Agresta - „Samotna wśród tłumu”

Krwawiąca

Miłosierny Boże, ty który stworzyłeś Lucjana i ponoć cały nasz świat. Nie chce wierzyć w Twoje istnienie, bo znaczyć to będzie, że jesteś mniej miłosierny i łaskawy niż tego potrzebuje. A potrzebuje.

Sprawiedliwości. Właśnie tego. Zabierz mnie, jedynie mnie.

Poczułam ból, ogromny. Rozrywający moją skórę, mięśnie i wiele więcej. Jednak to nie ból był dla mnie obezwładniający. To dzieci, strach o dzieci. Moje małe szczeniaki, które już za kilka lub kilkanaście dni miały przyjść szczęśliwe na świat. Świat nieszczęśliwy i zabójczy, jednak ja uczyniłabym wszystko by dla nich taki nie był.

Sprawiedliwości proszę…

Pomagająca

- No, Agrest, jaka decyzja. – szybkie słowa puszczone z ust Delty odbijały się od ścian jaskini. – Nie mamy czasu!

- Nie, ja…

Wstałam powoli z posłania, słaniając się na nadal zmęczonych i zastałych łapach. Spojrzałam ze smutkiem na ranną. Nymeria miałam zamknięte oczy, a jej pysk nie pokazywał zupełnie żadnych emocji. Jej kres był blisko. Zbyt blisko.

Zdałam sobie sprawę, że nawet szczeniaki mogły tego nie przeżyć. A nawet jeśli… urodzone przedwcześnie, dwukrotnie bardziej potrzebowały matki i pokarmu od niej. Ich kres był równie blisko, a szanse na przetrwanie nikłe. Nie mogłam jednak nic powiedzieć, moje gardło jeszcze nie wróciło do normalności, a siły… Miałam trochę. Tak, miałam. Mogę pomóc.

- Floro, nie! – usłyszałam znajomy głos, ale już postanowiłam. Położyłam łapy na zranionym brzuchu ciężarnej wadery i zobaczyłam tak wiele… - Jesteś za słaba!

Odpłynęłam dość szybko skupiając się na leczeniu tego co najważniejsze, i tego co mogłam zanim Delta zacznie ratować szczeniaki. To one musiały przeżyć, to nie ulegało wątpliwości, nawet jeśli Agrest sam o tym jeszcze nie wiedział. Jednak może moja pomoc pozwoli na uratowanie także Nymerii. Musiałam w to wierzyć. Zbyt długo siedziałam poza tym miejscem, zbyt wielu zginęło przez moją nieobecność.

Ugryzienie było rozległe. Miot który miał niedługo przyjść na świat zmniejszył się o dwie samiczki, które znalazły się na trasie szczęk napastnika. Zatamowałam krwawienie, najpierw w mniejszych miejscach, testując swoje możliwości i już miałam przejść do gorszych elementów, gdy poczułam blokadę. Nie mogłam więcej. Gdzieś z tyłu usłyszałam swoje imię… Ale gdybym tylko jeszcze złączyła tą naderwaną tętnice. Tylko tętnice.

Odrzuciłam ostrzeżenia z zewnątrz i mojego własnego organizmu. Zaparłam się, żeby dotrwać do końca tej jednej czynności. Trwało to najwyżej kilka minut, a później jedynie sekundę trwała moja droga ku ziemi.

Decyzyjny

Ciało Flory padło na ziemię bez życia. Medyk podbiegł do wadery ze strachem w oczach, by po kilku chwilach odwrócić głowę i powiedzieć:

- Oddycha. – powiedział, na co wszyscy obecni odetchnęli z ulgą.

- Co z nią? – spytał alfa patrząc na swoją ukochaną. Delta podszedł teraz do Nymerii, wcześniej kiwając w stronę Domino, która przyszła pomóc w trudnej sytuacji, aby zajęła się drugą chorą.

- Nie wiem jeszcze co Flora zdołała zrobić, ale na pewno dała nam trochę czasu. – spojrzał na płowego basiora, oczekująco. – Czasu, który może nam pomóc w pewnym uratowaniu szczeniaków.

- A co z Nymerią?

- Nie widzę dla niej ratunku.

Po tych słowach świat jakby na chwile się zatrzymał.

- Ratuj je.

Bohaterski

- CZEKAJCIE! – donośny niski głos przerwał dyskusje, jeżeli można było tak ją nazwać.

Do jaskini weszła Tiska, ewidentnie przemęczona i smutna. Zaraz za nią pojawił się właściciel głosu, kulejący na jedną łapę Magnus, z żarem w oczach, lecz ewidentnie z ostatkiem sił w ciele. Przeżył chorobę, przeżył wojnę… już dwa razy uchronił się od śmierci w krótkim odstępie czasu. Czy Bóg miał na to plan?

- Ratuj wszystkich. – powiedział już nie tak głośno, z lekko zasapanym oddechem.

- Nie dam rady.

- Dasz. Pomogę jej. – usiadł obok córki i chwycił jej wiotką łapę. W tym czasie jego żona westchnęła ciężko i usiadła obok niego.

- Magnus, nie masz tyle siły. Byłeś chory, ranny… Ja wiem, że…

- Nie mam. – spojrzał jej w oczy i na kilka sekund nastała niczym niezmącona cisza. Pojedyncza łza spłynęła po pysku Tiski, gdy ta zdała sobie sprawę do czego może to wszystko doprowadzić. – Nie mogę jej zostawić, Kochanie. Jedną córkę już straciłem. Tej stracie mogę zapobiec.

Basior odwrócił wzrok od ukochanej i spojrzał na medyka:

- Delta, szykuj się do operacji.

- Magnus... – jej uśmiech rozjaśnił twarz basiora. Jego język szybkim ruchem zlizał z jej policzka tą jedną niesforną łzę.

- Przeżyliśmy już razem wiele. Teraz jej kolej.

Tiska pokiwała lekko głową i przytuliła głowę do ramienia męża. Nie zamierzała go opuszczać do ostatniej chwili.

Krwawiąca

Gdy ból znika, to znaczy, że się umiera, prawda? Czułam się jakbym pływała na niezmąconej tafli wody, która przed kilkoma chwilami podtapiała mnie i nie pozwalała złapać oddechu na swojej powierzchni. Leżałam na plecach i patrzyłam na rozgwieżdżone niebo, jakbym nie miała już żadnych zmartwień. Co się zmieniło? Umierałam prawda?

Jeszcze chwilę, Nymka. Jeszcze trochę.

Głos przeszył moją podświadomość ciepłem i spokojem.

Tato.

Wszystko będzie dobrze. Tylko wyjdź z wody.

Obróciłam się na brzuch i rozejrzałam dookoła.

Płyń.

Więc płynęłam. Nie widząc lądu, nie wiedząc co robię i jedynie czując ciepło w poruszających się szybko łapach.

- No witaj, Nymerio. – obok mnie zwinnie poruszał się Lucjan. – Ciężki okres, co?

- Co tu robisz? – spytałam lekko już zasapana.

- Najwyraźniej po raz kolejny masz problem… Tylko tym razem to ja przyszedłem do ciebie.

- Nie mam czasu na wycieczki. Muszę…

- Płynąć? A dlaczego?

- Mój tata… on…

- Pewnie zaraz straci życie, żeby Cię uratować. Jednak może umrzeć na marne.

- Dlaczego?

I wtedy to poczułam. Okropny ból przyszywający mój brzuch. Skuliłam się, od razu wpadając pod wodę. Nie mogłam złapać tchu, a ból narastał coraz bardziej. Woda zabarwiła się karmazynem.

- Ponieważ wracając ci siły, jednocześnie oddaje Ci ból. Który uniemożliwi Ci dopłynięcie na miejsce.

- Nie! – krzyknęłam zanim moja głowa ponownie znalazła się pod wodą.

- Więc płyń. Szybko. Ile masz sił w łapach. Tutaj nie umrzesz, nie zemdlejesz, tutaj tylko musisz dopłynąć na czas odczuwając ból, którego nigdy wcześniej nie odczuwałaś.

Więc płynęłam. Z bólem, którego nigdy wcześniej nie odczuwałam. Z myślą, że jeszcze go uratuje. Że mój ojciec przeżyje razem ze mną.

Ratujący

Delta uwijał się z operacją jak najszybciej mógł, co chwila patrząc na coraz bardziej pochylającego się nad córką Magnusa. Jego sierść, już wcześniej lekko wyblakła z koloru, teraz przybrała barwę brudnej szarości z lekką domieszką chabru.

- Syn! – Krzyknął Delta wręczając małe ślepe dziecię stojącej obok Domino. Tym razem to on odbierał poród, nie tylko dlatego, że odbywało się przez cięcie podbrzusza, ale także przez stan ciężarnej.

Domino zabrała szczeniaka w głąb jaskini by go obmyć i pomóc w przystosowaniu w nowym miejscu.

- Córka! – ledwie kilka minut dzieliło te dwa dźwięki, a wydawać by się mogło, że trwało to całe wieki. Tym razem szczeniak został wręczony samemu ojcu, z braku kadry, nie było innego wyjścia. – Zanieś go położnej. – usłyszał alfa rozkaz i bez zająknięcia go wykonał. Patrzył tylko na córkę, przez całą drogę do prowizorycznego posłania niemowlęcego, nie mogąc oderwać od niej wzroku.

Z trzecim szczeniakiem było gorzej. Minuty mijały, Delta robił co mógł, ale młody zakleszczył się, a pępowina owinęła się wokół niego jak sznur wokół szynki. W końcu jednak udało się i kolejny brzdąc szczęśliwie zdrowy, pojawił się na naszej ziemi.

- Syn… - sapnął z wycieńczenia medyk, wiedząc, że to jedynie część jego dotychczasowej pracy. Szkraba zwinnie odebrała od niego Domino.

- Wróć tu zaraz, będę Cię potrzebować. – powiedział pocierając łapą po czole, zostawiając na nim krwawy ślad. – Zostaw młode z ojcem.

Delta nie musiał się powtarzać. Po chwili nowa chwilowa asystentka medyka była już przy nim.

Krwawiąca

Nie mogę już... ta jedna myśl nie odchodziła ode mnie. Miałam ochotę zatrzymać się i pozwolić wodzie by mnie połknęła, zabrała w głąb siebie, gdzie zaznam w końcu spokoju i braku bólu.

Jednak musiałam przeć dalej, musiałam. W pewnej chwili, gdy jedna z większych fal odsłoniła mi horyzont zobaczyłam ją. Małą wyspę pośrodku bezkresu wód. TAK! To tam musiałam dopłynąć. Nadzieja rozgrzała mnie do czerwoności, dodając mi sił i adrenaliny.

I gdy już myślałam, że będzie już tylko dobrze, nade mną rozgorzał grzmot. Potężny i głośny, któremu zawtórowała błyskawica uderzająca w cel mojej podróży. Siły opuszczały mnie coraz bardziej i w końcu coś zrozumiałam… spokój na wodach przyszedł gdy Magnus zaczął mi pomagać. To jego zasługa, byłam pewna.

Czy burza oznaczała, że nie zdążyłam?

Bohaterski

- Kochanie… - szepnęła Tiska, trzymając męża w ramionach, ledwie mogącego utrzymać głowę w górze.

- Kocham Cię.– powiedział tylko, a później zgiął się w pół, w potężnym wrzasku i padł na ziemie. - Opiekuj się nimi. – uśmiech zawitał na jego pysku, zupełnie jakby ból równie szybko zniknął jak się pojawił. W następnej sekundzie jego oczy straciły żar.

<Agrest?>

sobota, 21 maja 2022

Od Agresta CD Nymerii - „Samotna wśród tłumu. Rdzeń” [2.9]

Czy, Kochani, pływaliście kiedyś w jeziorze, zanurzaliście się w granatowych wodach i spływaliście aż do dna, by dotknąć go i wrócić na górę? Celowo nie używam słów, „odbić się”.
Powiedziała, że nie może, ale zgodziła się i tak. Czy to ja byłem mistrzem dialogu, czy ona ulegała wpływom? Czy już gdy pytałem, naprawdę tego chciała? Nie, to wykluczyłem niemal od razu.
Czy zgodziła się, bo byłem alfą?
Nie miałem do ofiarowania dobrego serca, mocnych barków, które mogłyby ją wesprzeć w każdej chwili dnia i nocy. Jedyne co miałem, to władza i bystra myśl. Moje łapy były wszak słabe, lecz umysł silniejszy! Ledwie poprosiłem, miałem ochotę zagrzebać się pod ziemią, a ona patrzyła na mnie jak na straceńca. Nie chciałem być straceńcem, jeszcze nie. Zatem skąd ten zbyt cienki dla basiora pysk i smutne oczy sztywno wbite w ziemię? Tym pyskiem wywalczyłem niejedną wojnę o hasła zapisujące się w historii, te oczy miały wejrzenie w niewypowiedziane nigdy pomysły rozmówców!
Ona, Nymeria, od początku była gdzieś blisko. Dlaczego? Ona, Nymeria, nie snuła mętnych planów. Ona, Nymeria, chciała działać, była jak czysta, rwąca rzeka pełna ryb, drążąca koryto w przetartym przeze mnie szlaku.
Tym jednym, „Słyszałam, że od długiego czas nie panowała w WSC para alf!, kupiła resztę mojego serca. Bo ja kochałem ją już wcześniej; nazwijcie to przyjaźnią, lecz czym mogła być iskra w gardle, gdy Nymeria mówiła, „Wszystko jeszcze się wyprostuje? Mówiła, „Przez lata nasza wataha była jak ten dąb, nasza siła będzie siłą wierzby, czy dębu?”, ja nie odpowiedziałem. Nasza wataha była jak ten dąb, chory dąb, który jakimś niezrozumiałym cudem natury wyrósł na piachu. Może potrzebowaliśmy innej siły? Byłem pewien, że dużo więcej widzę, ale nie widziałem nic. Mówiła, „Nie jesteś sam”. To ona była ze mną, przez cały czas.
Pobraliśmy się. Jak na wojnie, po cichu. Niejeden nazwałby to jakimś-tam politycznym zabiegiem, a my po prostu chcieliśmy być szczęśliwi! Tylko tyle, tylko chcieliśmy doczekać się...

- ...Potomstwa - moje słowa pod jakimś względem przypominały rozpędzoną włócznię. Kawka i Szkło przez moment patrzyli na mnie ze zwyczajnym zdumieniem. Potem zdumiony wzrok po kolei przenieśli na Nymerię. - Czekamy na gratulacje. - Uśmiechnąłem się, dając upust zadowoleniu i samozadowoleniu. Jako pierwszy, Szkło doprowadził się do ładu.
- Bracie! - zawołał, zwracając się ku nam. - Bratowo! Moje powinszowania. Cóż powiedzieć... przyznam, że zupełnie się tego nie spodziewałem. Tak szybko! - Z tymi słowy, jakoś odruchowo chwycił łapę Nymerii i uniósł ją do swojego pyska.
- No widzisz, my też nie tracimy czasu - mruknąłem, lecz ciche chrząknięcie ze strony małżonki uciszyło mnie łagodnie i skutecznie. Ach, no i Kawka. Zapomniałem o Kawce. Kochana dziewczyna.
- Moje... wyrazy serdeczności.
- Dziękujemy - tym razem odpowiedziała Nymeria. - Może niebawem założymy tu przedszkole - dodała ciepło, na co prędko odwróciłem wzrok i udając, że nie rozumiem treści ukrytej między wierszami, skierowałem go w bezpieczną przestrzeń, na swoje dokumenty, które w tamtej chwili, w ogóle w tamtych dniach, wydawały się tak mało ważne. Moja asystentka nie odpowiedziała i rozmowa jakoś rozpłynęła się w powietrzu, gdy wszyscy na nowo zajęliśmy się swoimi własnymi myślami. Tylko Szkło wspomniał jeszcze, że będziemy musieli dać samicy alfa trochę odpoczynku, bo ma teraz na głowie rzeczy ważniejsze niż wojna.

Wojna. Nie oszczędzała nikogo.
Wojna. Burzyła domy, plany i marzenia.
Wojna. W jednym słowie zawarty rdzeń spustoszenia i wyniszczenia znanego świata. Słowo, którego, gdy naprawdę nadejdzie, nie ma się sił nawet wypowiedzieć.
- Żeby diabli wzięli cały ten NIKL! Niepojęte. Niepojęte! Powiedz mi, czy to wszystko prawda: WWN przekroczyła nasze granice? Mamy wojnę?!
- Tak, Agrest. Zginęło...
- Mój brat nie żyje?
- To prawda.
Zabrakło mi oparcia w jej ciepłych objęciach, z których wyplątałem się chwilę wcześniej, więc po prostu skuliłem się pośrodku jaskini, opuściłem głowę; zatrzymałem się na chwilę, razem z czasem, by nie mógł mnie ścigać i ze świadomością, by nie kłuła mnie już kolejnymi, niepotrzebnymi myślami. Oddychając, topiłem się w powietrzu. Z delikatnością drobnego listka kiwając w przód i w tył, szamotałem się jak ryba, schwytana w potężną sieć. Zimno; dotknąłem swojego ramienia, lecz w ruchu nie było ni ulgi, ni bólu.
Jeszcze tego samego dnia stanąłem nad usypaną w świeżej ziemi mogiłą. Właściwie nie wiedziałem, po co. By, jak przystało na przywódcę, oddać hołd poległym, którzy co do jednego leżeli w tamtym, pospolitym miejscu? By przypatrzeć się swojemu dziełu?!
Twoja wina, Agrest. Twoja wina.
Znowu to twoja wina.
Wtedy właśnie zdałem sobie sprawę, że jestem wilkiem straconym. Nie ważne, ile jeszcze pożyję i w jakim zdrowiu, nie ważne, ilu potomków się dochowam i czy jeszcze kiedyś będę chodzić z nimi na beztroskie, leśne spacery w naszej bezpiecznej i cichej watasze, kilkoma ruchami pióra po kartce przekroczyłem granicę, która uczyniła mnie zbrodniarzem. Nie miałem pojęcia, ba, nadal nie mam, czy Niebo i Piekło istnieją. Jednak patrząc na zbiorową mogiłę ostatnich ofiar wojny, coś w mojej głowie szepnęło, że jeśli istnieją, jedno miejsce w Piekle czeka już tylko na mnie.
Znów zawieszony pośrodku życia i śmierci, u progu żałoby przyćmionej radosnym oczekiwaniem. W rojowisku uczuć tak sprzecznych, że gdybym patrzył na siebie z boku, nigdy nie uwierzyłbym w ich doskonałe współistnienie.
Patrzyłem na grób, stopniowo pozbywając się wszystkich myśli i właściwie niczego nie czując. Kilkukrotnie tylko do moich uszu dobiegały coraz to nowe głosy z mojej własnej głowy. Kilkukrotnie gdy zamykałem oczy, powracało do mnie wspomnienie. Takie żywe, barwne i wyraźne; naraz jakoś dziwnie robiło się na myśl, że już na zawsze pozostanie jedynie wspomnieniem, które będzie stopniowo blaknąć wśród innych, dawniejszych, mglistszych.
Jak to możliwe? Przecież mój brat był ze mną zawsze; w moim małym świecie był bardziej pewny, niż Słońce na niebie! Był, patrzył mi w oczy, mówił, uśmiechał się. A chwilę później już nie było Szkła.
Gdy ślęczałem tak nad kupką ziemi i wpatrywałem się w nią oczyma ukrytymi za szklistą ścianą, Nymeria przystanęła u mojego boku.
- Ciekawe - zauważyła, swoim dźwięcznym głosem, w którym odbijała się echem melodia bardzo odległych uczuć. - Myślimy w tak różny sposób, a każdy z nas zadaje sobie to samo pytanie. Dlaczego?
- Prędzej spodziewałbym się własnej śmierci - mój głos załamał się i uwiązł w gardle, nim dokończyłem zdanie.
- Ilu z nas jeszcze zginie? - zapytała ze strapieniem, ale nie potrafiłem ani odpowiedzieć, ani nawet w pełni pojąć znaczenia jej pytania.
Po raz drugi w życiu w pełni pochłonęła mnie ta owiana niejasnościami żałoba. Poznaje ją, prędzej czy później, chyba każdy, kto znajduje się w środku wojennej zawieruchy. W głowie szumi, huczy, wiruje krew, rozpaczliwie popychana przez przerażone serce. Razem z nią obijają się o czaszkę najróżniejsze myśli. Potem zaczynają uciekać, mieszają się ze sobą i wracają w coraz to nowych formach. Wiążą się z nowymi wspomnieniami i skojarzeniami, a każde z nich wkłuwa się pomiędzy żebra, w brzuch i skronie. Czas płynie, a nieszczęśliwy wilk bezsilnie próbuje z nimi walczyć. Zaciska zęby i powstrzymuje łzy.
Nie walcz z nimi, Wilku. Każda z nich, po kolei, musi otrzeć się o Twój umysł, aby w końcu zapanował w nim porządek. Każdy wyraz musi zostać wypowiedziany. Wreszcie chaos wyleje się z głowy, zastąpiony przez głuchą ciszę, choć jeszcze przez długi czas jego resztki będą napływać falami.
Bracie. Byłeś strażnikiem; wierzę, że naprawdę stałeś się aniołem. Byłeś zwykłym, szarym wilkiem, odtąd, dla mnie, miałeś stać się legendą.
Legendą, której czarnym charakterem stałem się ja sam. Mały Agrest, przestępca bez rozgłosu.
Razem z Nymerią szedłem dalej, przez las, nie prosto w kierunku domu. Zmrok zapadał nad naszą krainą, a my wolnym krokiem błąkaliśmy się po bezdrożach, po prostu wędrując obok siebie i milcząc, a niekiedy rzucając słowo o prostych rzeczach, jak plany na kolejny obchód, czy polowanie. Za wszelką cenę unikając tematu wojny, choć od wielu dni, ledwie kilometr za naszą jaskinią, stacjonowało wrogie wojsko. Czasem wspomnieliśmy przeszłość, jednak za każdym razem, prędzej czy później, przez moje ściśnięte gardło przechodziło imię brata. Ta przeszłość zdawała się zbyt bliska, by ją wspominać i zbyt bliska, by o niej zapomnieć. Dziwna rzecz. Jego po prostu nie było. Powiecie być może: „Tak czasem bywa, Agrest. Wilki umierają, odejście Szkła, żołnierza, choć nieoczekiwane, nie powinno dziwić bardziej, niż zwykła śmierć na wojnie”. W istocie, wojna zmieniła wszystko, nawet postrzeganie śmierci przeze mnie, jak i przez każdego z nas. Ale Szkło od lat był najbliższym mi wilkiem. Jako szczenięta spaliśmy przytuleni do siebie, w jednej norze; zamieszkawszy w WSC, miałem go obok siebie zawsze, gdy tego potrzebowałem. Po jego śmierci czułem się nie jak ogarnięty żalem członek rodziny, a jak porzucone dziecko. Nic z kolei nie powodowało większego żalu, niż świadomość, że po utracie ukochanego brata bałem się o stokroć bardziej, niż smuciłem.
W końcu wadera, której ciążyło noszone pod sercem szczęście, skierowała nas do domu. Czekały tam na nas nowe sprawy do rozwiązania i rzeczy jeszcze dziwniejsze.
- Nymerio, wygląda na to, że w jaskini alf będzie nas teraz czwórka - oznajmiłem, gdy zbliżaliśmy się na powrót do naszej stanicy, niepewny, jak wilczyca zareaguje na taką wiadomość.
- Co ty nie powiesz? - Małżonka spojrzała na mnie badawczo.
- To znaczy... mam asystenta.
- Asystenta. Nowego asystenta?
- W pewnym... chociaż nie.
Nymeria prychnęła i zaśmiała się dźwięcznie. Moje ślepia błysnęły, otwarte szeroko, jak słupy soli.
- Powiedziałabym, że jestem zdumiona, ale nie chce mi się nawet udawać. - Wzruszyła ramionami, przekraczając wysoką kępę trawy, otaczającej polanę, która rozciągała się przed naszą jaskinią. Poczekała, aż moimi sporo krótszymi nogami dokonam tego samego i zrównam z nią kroku, po czym mruknęła. - Niech zgadnę... to twój nowy asystent?
Podniosłem wzrok. Rzeczywiście, Szkliwo stał pod wejściem do naszej jaskini, bokiem opierając się o ścianę i leniwie grzebiąc w ziemi jednym z pazurów. Na nasz widok uśmiechnął się jak szczeniak na widok właściciela, machnął ogonem i stanął prosto.
- Dawno mnie tu nie było. Dzień dobry, Nymerio!
- Och, coś tak czułam, że twoja nieobecność była zbyt piękna, by była prawdziwa. - Samica alfa popatrzyła z wyższością najpierw na niego, a zaraz potem na mnie, by słowem wyjaśnienia uraczyć złote oczy, z których, w zasadzie odkąd weszliśmy na polanę, nie schodził powidok oniemienia. - No co? Nigdy go jakoś szczególnie nie lubiłam, ale o niby-martwych się źle nie mówi.
- Wejdźmy może do domu - zaproponowałem pośpiesznie. - Kawka nie przyszła z tobą?
- Właściwie...
- Agrest. - Nymeria ponownie wkroczyła do rozmowy. - I ty, cudaku, jeśli jeszcze nie wiesz. Kawka nie pojawia się tu od tygodnia. Odkąd wyruszyłeś, Agrest.
- Dlaczego? - zapytałem krótko, choć jakaś ocena tej wieści sama cisnęła mi się na pysk.
- No właśnie. Dlaczego? - Wzrok, którym obdarzyła mnie Nymeria, mówił za nią, za mnie i sam za siebie. Mimo to, raz jeszcze, pełnym zdaniem, zwróciła się do Szkliwa. - Trąci od ciebie piachem. I Admirałem. Co u Admirała? - Zniżyła głos.
- Całkiem dobrze. Na prostej drodze do miejsca, w którym my nigdy nie skończymy.
- Ostatnio chyba nie może się zdecydować, czy jest z nami, czy przeciwko nam.
- Jak zwykle. Ale o Kawkę bądźcie spokojni. - Szary ptak spoważniał. Zapewnienie nie było wystarczające; wręcz przeciwnie, nigdy wcześniej nie byłem o nią tak niespokojny, jak w tamtej chwili. Wątpliwości całkowicie nie rozwiały nawet słowa, którymi mój asystent zakończył zeznanie. - Zaraz przyjdzie.
- Wejdźmy do środka - wymamrotałem.

Kawka przyszła. Zupełnie zwyczajnie, jak co dnia. Przyniosła martwą przepiórkę. Było nas więc czworo, trochę jak dawniej, trochę inaczej, trochę... jakby w tym samym lesie, jednej z kolejnych nocy, nagle inne świerszcze zaczęły wygrywać swoją letnią balladę.
- Możemy porozmawiać? - zapytała złota wilczyca, cichutko kładąc swój ładunek przy wejściu i siadając tuż obok mnie.
- Oczywiście - zwróciłem się do niej łagodnie, chyba nawet przyjaźnie wykrzywiając kąciki warg, choć z tyłu głowy zaczęło uwierać mnie złe przeczucie. Nymeria, wylegująca się na naszym posłaniu, podniosła głowę, nawiązując ze mną porozumiewawczy kontakt wzrokowy.
- Byłam na stepach - zaczęła moja asystentka.
- Tak myśleliśmy - przytaknąłem zwięźle, rezygnując z pytania, czego się dowiedziała, niemniej oczekując jej przemowy jak spragniony wody lub głodny świeżego mięsa.
- Byłam tam dziś, ale nie tylko o to chodzi. Moje stanowisko każe mi zostać tam dopóki nie uda nam się usunąć zagrożenia w ich postaci. Jako córka Ciri i Admirała mam szansę wiedzieć wszystko, ale muszę być wiarygodna. Stuprocentowo wiarygodna.
- Nie musisz nas o tym przekonywać - zapewniłem. - Jak zamierzasz to zrobić?
- Mam sposoby odpowiednie do mojej służby. - Opuściła wzrok; jakby w zwykłym zamyśleniu, choć nieco zbyt szybko.
- Czy powinniśmy coś jeszcze uczynić, by ułatwić ci wykonywanie pracy? Wiem, że to specyficzna praca i szczególne warunki.
- Zastanawiałam się nad tym wszystkim. Wybacz. Nad tym, do czego wszystko dąży.
- Może lepiej... - Obiegłem pomieszczenie wzrokiem, nie zatrzymując go na niczym ani przez chwilę. Coś skłoniło mnie do podjęcia próby ucieczki od tematu, a może od samej rozmowy z Kawką. Blask, który widniał w jej oczach odkąd się zjawiła, nie zwiastował niczego dobrego. Ponieważ wciąż miałem zakorzenione głęboko w głowie i niepokonane od lat opory przed własnoręcznym przygotowywaniem naszego wieczornego paleniska, szybko porzuciłem zamiar wymigania się od rozmowy w ten właśnie sposób. Znów popatrzyłem na małżonkę, jednak jeden rzut oka na jej ciało zmęczone całym dniem noszenia kształtującego się w środku życia zniechęcił mnie do choćby pomyślenia o wyręczeniu się nią. Wreszcie postanowiłem wydać polecenie asystentowi. - Będziesz łaskaw rozpalić ogień? - zapytałem, na co kiwnął głową i leniwie rozprostował nogi.
- Masz tu jakiś krzemień?
- Patyki do rozpalania leżą przecież w schowku. - Od niechcenia skinąłem pyskiem w kierunku jednej ze skrytek.
- Posłuchasz mnie? - Tymczasem Kawka popatrzyła na mnie łagodnie, lecz dogłębnie. - To nie idzie w dobrą stronę. Nasza idea wyblakła. Droga, którą idziemy porosła chaszczami. Ale potrzebujemy tylko iskry, rozpałki.
- Teraz wszystko się zmieni, Kawko. Masz rację, potrzebujemy iskry. Czuję, że wystarczy mi siły, by ją wzniecić. Czy możemy porozmawiać o tym jutro? - Ująłem jej ciepłą łapę, szukając w jej chłodnych oczach odrobiny zrozumienia. - Jestem dziś bardzo zmęczony. Na wszystko przyjdzie jutro czas.
Wadera westchnęła bezgłośnie, ale przytaknęła, nie mówiąc nic więcej. W rzeczy samej; wszystko było wyblakłe.
Płomień zajaśniał, wygrywając barwną piosenkę na zewnętrznej ścianie naszego domostwa, a potem zamknął ją w taktach i nadał jej tempo, gdy wpletliśmy w nią swoje ostre cienie. Tym razem w czwórkę umościliśmy się w niskiej trawie, wpatrując się w słabe światło ognia, innego jakoś, niż zawsze. Spokojny wieczór niósł chłodne powietrze i ginący w ciszy szum lasu. Pozbawiona życia rozmowa szybko urwała się gdzieś w szczerze spodziewanym momencie i już tylko trzask żarzących się gałęzi nadawał naszym myślom swój własny, pełen zadumy rytm.
Kiedyś siadywał tak z nami i Szkło. Przychodzili razem z Karą. Tak bardzo lubiłem siadać tak z nimi wieczorami, a jednocześnie tak trudno było mi znieść spotkanie tamtego dnia. Nie chciałem rozmów, byłem zbyt zdenerwowany. Chciałem tylko pewności, że mam swój dom, swoje stanowisko, swoją rodzinę, swój święty spokój.
Nie miałem niczego. Bałem się, bardziej niż kiedykolwiek. Bardziej niż gdy w szczenięctwie na głodowych błoniach WSJ musiałem zabiegać o każdy kęs rozdzielanej zwierzyny. Wtedy nawet nie miałem jeszcze do stracenia tyle, ile już bezpowrotnie straciłem.
Straciłem.
Co więc nadal wzbudzało mój lęk? Chyba już tylko utrata reszty bliskich oraz własnego zdrowia i życia. Względnie, cierpienie.
Wśród mgławych wizji gorzkiego dzieciństwa, jakieś o wiele bliższe wspomnienie wkręciło się jak śruba w samo centrum mojej świadomości. Czując nagły ucisk bólu w przełyku, przez chwilę walczyłem sam ze sobą, aby nie zawyć.
Gdy moje rozkołatane serce w końcu zwolniło trochę, podniosłem pysk, by dla zajęcia czymś myśli spojrzeć na falujące nad nami, bez pośpiechu jak zawsze, gałęzie sosen. Rozchyliłem wargi i brzmiąc chyba jeszcze słabiej, niż wskazywałyby na to moje drżące żebra, wyciągnąłem ze zmęczonego gardła kilka miękkich nut.
- Powiedz dokąd znów wędrujesz... Czy daleko jest twój sad? - Zawiesiłem głos na kilka sekund, jakbym nadal liczył na to, że ktoś naprawdę mi odpowie. Tuż przy moim boku poczułem ciepło swojej drugiej połowy; ciepło jej i istot, które w sobie nosiła. Łagodnie popatrzeliśmy sobie w oczy i choć wadera nie towarzyszyła mi w pieśni, dopiero otulony jej niezmąconym, a mimo to tak bliskim spojrzeniem, zebrałem w sobie resztę siły, niezbędną do zaintonowania dalszych słów piosenki. - Hen, w krainy buczynowe, ze mną tam układa pieśni wiatr. - Przełknąłem ślinę, czując wzbierające w krtani napięcie. Łez, jedna po drugiej spływających po policzku, nie udało mi się jednak powstrzymać. - Hen, w krainy buczynowe, ze mną tam nikogo, tylko wiatr.
- Zmierzchy grają, a przestrzenie własny mi podają dźwięk - jak płomyk nowego życia, drugi głos, spokojny głos Szkliwa poniósł się wokół ogniska. - Takie śpiewy z nimi lub milczenie, w którym znika każdy dawny lęk...
- W takich śpiewach i milczeniu, w szumie świętych buków zginął lęk. - Słysząc niewieści śpiew, jeszcze cieńszy, cichszy, przelotnym ruchem spojrzałem na Kawkę, spostrzegając jej opuszczony pysk i ściekające po nim wolno krople. Odetchnąłem, pozwalając sobie jeszcze przez moment nucić w myślach tę melodię, której brzmienie, nawet tak nikłe, z głębi własnej pustki, uzewnętrznione w tak krótkiej, lecz pięknej chwili, zaczęło dodawać mi otuchy.
- Przyszedł czas, Pan dał ci znak - wyszeptałem jeszcze ponad wątłymi płomieniami. Sztywno napiąłem mięśnie żeber, by wytrwać w bezruchu pomimo nagłej fali obiegających mnie dreszczy. Jedna z moich przednich łap została uniesiona i machinalnie zbliżyła się do ogniska. Jego nienaturalnie podniesiona temperatura miała w sobie coś pociągającego. - Gdzie Wrona? - zapytałem niespodziewanie, gdy tylko to imię nieśmiało nasunęło mi się na myśl.
- Widziałam ją po południu - odparła złota wilczyca. - Gdy wróciła na polankę po waszej rozmowie. Teraz pewnie śpi, nie była w najlepszym nastroju.
Nie powiedziała niczego więcej, bowiem wyraźnie zbił ją z tropu gwałtownie zbliżający się odgłos łap, przedzierających się przez suchy, nocny las. Wszyscy czworo poruszyliśmy się na miejscach, wymieniając się krótkimi, niespokojnymi spojrzeniami. Nymeria zerwała się na równe nogi, a z jej pyska wyrwało się tylko raptowne „Wilki...!”, zanim na polanę z kilku stron wpadło stado rozszalałych basiorów. Rozbiła się cisza na setki ostrych kawałków, a las zatonął w drapieżnych okrzykach.
Dopadło mnie dwóch. Nie widziałem wiele. Tylko ogień szamoczący się na swym ponurym posterunku wrył się w moje źrenice i pozostawił po sobie opalizujące widmo jeszcze na długi czas. W mgnieniu oka nieomal wepchnięty pomiędzy płomienie, zacząłem gryźć na oślep, ku własnej rozpaczy nie trafiając w żadnego z napastników.
- Nym... Nymerio!!! - ryknąłem, próbując przebić się przez oprawców, gdy jedna z uzbrojonych w potężne kły paszcz wyłoniła się spośród pozostałych i bezwzględnie wystrzeliła naprzód, zwierając się z ciałem mojej żony. Zastygłszy wpół skoku, w zwolnionym tempie obserwowałem, jak przy akompaniamencie warczenia i dojmującego pisku zakrwawione szczęki przeszywają jej ciało i szarpią tą postawną waderą niczym szmacianą lalką.
Cios z boku zwalił mnie z nóg. Nymeria zniknęła między wilkami. Łapy jednego z nich przygniotły mnie do gruntu, lecz zęby nie sięgnęły ni mojego karku, ni gardła. Oprzytomniałem, wijąc się na piachu by dać odpowiedź, uwolnić się z otaczającego mnie tłumu zamachowców, lecz zanim wykonałem skuteczny ruch, żywe imadło rozstąpiło się samo, a napastnicy rozpłynęli się leśnych w ciemnościach.
Poderwałem się z ziemi, zataczając jak pijany, przed oczyma mając tylko drżący w świetle ogniska i purpurowy od krwi obraz leżącego wśród traw ciała żony.
- Nymerio... - Tuż przy niej upadłem na kolana. Uniosłem jej delikatną, bezwładną głowę. Moje oczy zasnuły się mgłą; szybko przekłuły ją niepohamowane strumienie łez. Skulony nad wilczycą, drżałem i łkałem bezradnie, nie potrafiąc nawet odpowiedzieć na pytanie, czy w objęciach trzymam trupa, czy wciąż żyjącą postać. Dopiero po pewnym czasie bolesny chwyt na ramieniu i drastyczne odciągnięcie na bok wyrwało mnie z otumanienia. Poznałem ów mocny uścisk ostrych pazurów z przeciwstawnym palcem, lecz moje miejsce nad okaleczoną zajął ktoś, kogo w pierwszej chwili nie rozpoznałem. Pewność w ruchach, opanowanie, aż wreszcie głos, który zaczął wydawać polecenia, odsłonił oblicze przybysza. Delta. Medyk.
Potem wszystko stało się bardzo szybko. Przybiegło kilkoro innych wilków ze sztywną, szpitalną płachtą, które pomogły nam przenieść Nymerię do jaskini medycznej. 
- Pomóżcie mi - mówił Delta, a po tych słowach padały nazwy przedmiotów lub pytania o okoliczności całego zajścia. - Agrest. Agrest. Pomóż mi - słyszałem, trzęsącymi się palcami uciskając pulsującą krwią ranę. Wraz z każdym kolejnym założonym opatrunkiem wkładano mi do łap nowe szmatki, przesuwano z mnie miejsca na miejsce. W końcu nadszedł ostatni przykaz, który zmusił mnie do opuszczenia szpitala.
Przez kolejne godziny czuwałem pod jaskinią, siedząc w bezruchu i oczekując wiadomości. Dobrej, złej: nie wiedziałem, co mógłbym określić każdym z tych słów. Noc wydawała się nieskończona. Rozświetlała ją nieco ponad połowa księżycowej tarczy, raz po raz znikająca za wiotkimi chmurami. Tępo wślepiając się w falujące w nocnym wietrze gałązki koron otaczających polanę drzew, powoli dochodziłem do siebie. Niemniej nadal nie miałem pojęcia, co tak naprawdę się wydarzyło. Przerwałem ciszę, gdy na ścieżce wychodzącej z lasu i prowadzącej do szpitalnych wrót pojawił się mój asystent.
- Gdzie Kawka?
- Nie martw się o Kawkę. Wszystko w porządku.
- Nie zrobili jej krzywdy? Kto to w ogóle był? Nie rozpoznałem ani jednego pyska - jęknąłem, mrugając kilkukrotnie, by ulżyć coraz mocniej piekącym powiekom.
- Agrest. - Głos dobiegł z wewnątrz. Główny medyk, który wyłonił się z oświetlonej ukrytymi gdzieś w głębi pomieszczenia ognikami, skinął na mnie głową. - Chodź. Rzecz jest skomplikowana.
Wstałem i poszedłem za nim bez namysłu. Mówił o obrażeniach, jakie odniosła Nymeria, mówił o dzieciach, które zatrzymały się w drodze do Nieba. Dowiedziałem się, że prawdopodobnie nie będziemy mieć więcej szczeniąt, lecz te da się jeszcze uratować. Rozumiałem może połowę z tego, co mi przekazał, lecz docierała do mnie jedynie jej część.
- Jeśli tego nie zrobimy, stracisz i żonę i dzieci. Ty zdecyduj.
- Co mam zrobić? - Przełknąłem ślinę, gdy na moim gardle zacisnęły się macki panicznego lęku.
- Nymeria nie donosi potomstwa - oświadczył jeszcze raz, kamiennym tonem. - Możemy wyciąć je już teraz, ale to zakończy się śmiercią matki.
- Na co jest jeszcze nadzieja? Czy nie ma już nadziei? - wymamrotałem na wpół przytomnie. Po dziś dzień dzwonią mi w uszach ostatnie jego słowa, wypowiedziane głosem drżącym z napięcia; ale ja nie słyszałem już emocji, pojąłem tylko sens.
- No, Agrest, jaka decyzja. Nie mamy czasu!
Nie mamy czasu.
Boże Miłosierny

< Nymerio? >

piątek, 20 maja 2022

Od Sigmy CD Pi - "O Krok Bliżej - do odpowiedzi" 1.5

Życie rozrzuca ci pod nogami kamienie i fragmenty szkła, co byś pokaleczył sobie na nich łapy, najmocniej jak tylko możliwe, ale przeżył tą przeprawę.

Sigma przeżył już 2 walki. Jedną z wrogiem, który raczył wycofać się prosto w jamę, w której pracował jego ojciec. Zmartwienie i poczucie zagrożenia tamtego dnia wstrząsnęło nim wewnątrz, a na zewnątrz pozostał sprawnym wojownikiem. Gotowym do poświęceń.
—Jak się czujesz? —spytał siostry. Całka zerknęła na niego kątem oka. Pi pomimo, że została zaatakowana szybko wróciła do pracy i jeszcze tego dnia patrolowała granice. Wytrzymała. W przeciwieństwie do Mediany. I Całki zapewne też. Sigma położył łapę na jej ramieniu. Oboje się martwili. A jednak jego łapa została strząśnięta, a jego oblicze potraktowane krzywym uśmiechem.
—Nic nie będzie dobrze Sigma. — wywarczała w jego kierunku, czując w kościach co ten chce jej powiedzieć.
—Za mało wierzysz w swoje słowa, abym i ja mógł to zrobić. — pokręcił głową.
—Pierdolisz. — jej głos był znacznie ostrzejszy niż przed chwilą. — Sigma. Tam siedzi nasz ojciec. My siedzimy tu. I chuj, że będzie dobrze, skoro oboje wiemy, że z nim już nigdy dobrze nie będzie. Jesteś ślepy Sigma. Ślepy .— to były jej ostatnie słowa tamtego dnia. Jej brat nie mógł pojąć o czym do niego mówi. W końcu wszystko da się naprawić, czyż nie?
Może nigdy nie będzie wyglądało tak samo, ale jednak, podobne czy nie, może się okazać lepsze od poprzedniego.
—Oj siostrzyczko. — jego słowa nie doleciały już do niej. Pokiwał głową jeszcze raz i polizał się po łapie.

Pi wróciła cała i zdrowa. A przynajmniej wszyscy tak myśleli. Szybko okazało się, że wirus wdarł się w ich życie i powoli niszczył wszystko. Sigma w cierpieniu i bólu, leżąc obok coraz to mniej wzruszonej światem siostry, nadal głupio wierzył w swoje przekonanie, że będzie dobrze. Będzie lepiej.

Wyzdrowiał, ale prawie zamieszkał w jaskini wojennej. Taktyki, ćwiczenia, spanie. Wszystko robił tam. Miał przy tym oko  na swoje siostry. Wszystkie poza Całką, która zdawał mu się wyśliznąć spomiędzy łap. Podrapał się po tyle głowy ze stresem widząc jak Pi w milczeniu przyjmuje rozkazy. Martwił sie o nią. Chyba najbardziej ze wszystkich. Zawsze w końcu była ich oczkiem w głowie, nawet taty i Sigmie nigdy to jakoś nie przeszkadzało. Medianie chyba też nie.
a jednak zmiany były nieuniknione. Sigma dość szybko się do nich zaadaptował. Wypowiadał się bardziej stanowczo, tłumaczył jej każde swoje uczucie, aby jej zachowania raniły go w jak najbardziej ograniczony sposób. Ale nie sposób było nie odsunąć się od siebie. Jej moc, nagła i niekontrolowana, przejęła jej ciało pozostawiając tylko głucho myślącą skorupę. Czasem miewała przebłyski dawnej siebie. Zdarzyło się to trzy razy. Sigma liczył i ten numer trzymał w sercu.

Pierwszy raz zaraz po chorobie

Pamiętał to jak wczoraj. Jakby to wspomnienie, tak niewyraźne zaszyło się w jego sercu ,a nie umyśle. Poczuł jej zapach kiedy leżał, jeszcze obolały, jeszcze niesprawny. Polizała go po głowie z czułością jaką obdarzyć mogłaby tylko matka i siostra. Uchylił wtedy oczy, ale widział już tylko jej ogon znikający pośród innych wilków. Pomagała dzielnie, dopóki wszyscy nie wyzdrowieli.

Drugi raz kiedy spotkali ojca po okupacji

To też było wyraźne. Pi przytuliła go jakby obchodziła się z jajkiem. Jej oczy zapaliły się wtedy łzami radości, albo smutku i świadomości. Sigma nie był w stanie powiedzieć, jego oczy wdziały zbyt powierzchownie. O czym wiedziała Całka, która stała zaraz obok, a której nie pamiętał. Niech chodzi sobie na palcach przy Pi i tańczy wokół Mediany. Ona najwyraźniej nie znaczyła już nic, nawet dla ojca, który przytulił wszystkich sam. A tylko ona musiała zbliżyć się samotnie. Ślepa wiara w Wyższą Wartość, nie była dla Całki.

Trzeci raz dobę po kłótni, dobę przed tragedią

To była sytuacja, która spędzała mu sen z oczu. Martwiła go. Żarła od środka niczym robaki posilające się na trupie. Mięso, kości czy dusza. Nic nie było bezpieczne. Krążyło to w jego głowie niczym nieproszony gość, niepłacący czynszu i jedynie leniący się w kącie. A jaki śmietnik po sobie zostawiał.

To był wieczór czy dzień. Nie ważne. Nie pamiętał już. Plątał się po przebieżce, jaką odbył dla treningu. Nie mógł wypaść z formy. W końcu musiał walczyć o swoją watahę. Spotkał swoją siostrę jak wracała z pracy zapewne. W końcu z czego innego. Jej mina nie należała do najszczęśliwszych.
—Jak się czujesz? — zagadnął z uśmiechem. Jej wzrok zmierzył jego postawę.
—Dobrze. — westchnęła przewracając oczyma.
—Nie sądzę. Wiesz. Jestem twoim bratem. Możesz mi powiedzieć! — starał się. Pomimo tego jak ślepy był. Jak mało widział i jak źle oceniał stan swojej siostry. Wsadził kij w mrowisko i teraz musiał przyjąć ich jad z honorem. Nie ważne jak bardzo by bolał.
—Tobie? Tobie? HA! — jej pysk wygiął sie w grymasie. — Tobie nie można powiedzieć już nic! —
Zmarszczył brwi. O co znowu jej chodziło? Przecież ufał jej a ona mu!
—Nie rozumiem o co ci chodzi. —
—Wiem. Właśnie dlatego! Dlatego. Jesteś ślepy Sigma. — rzadko używała jego imienia, a teraz zabrzmiało jak największa obraza.
 —Hę? Nie jestem ślepy Całka. Martwię się po prostu. —
—O kogo? — jej oczy przewróciły się w dezaprobacie. Nie docierało do niego o co wadera ma do niego zarzuty. — O Wielkie Wartości? O tą watahę, a raczej resztkę tego co z niej zostało? Nie ma tu o co się już martwić. — zaśmiała się. Jednak to nie był śmiech radości.
—Oczywiście że jest! — Sigma oburzył się. Sierść na jego karku zjeżyła się od razu. Nie chciał kłócić się z siostrą, ale najwidoczniej należało jej wytłumaczyć sens jego postawy. — Widzisz. Walczę bo kocham tą watahę! —
—Kochasz? Nie Sigma. Walczysz, bo ci każą. Nic nie tłumaczą. To nie jest kochanie, tylko ślepa wiernota. Gdyby kazali ci skoczyć z klifu ,skoczyłbyś? — prychnęła. W jej głosie zabuzowały emocje.
—OCZYWIŚCIE! — Sigma pokręcił głową. — Jeśli każą to zrobić, znaczy że mają w tym jakiś cel! —
—CEL? Jaki? Skaczesz w ślepo nawet nie pytając! Taki właśnie jesteś. Głuchy, ślepy, głupi! GŁUPI SIGMA! GŁUPI! — jej słowa zraniły go. Warknął w jej stronę kiedy próbowała się odwrócić.
—Nie jestem głupi i najwidoczniej mam więcej wiary i uczyć w sobie Całka. Zaczynasz upodaniać się do naszego wroga. Zgorzkniała. Niewierna. Kwestionujesz rozkazy. —
Jej ciało zastygło. Jej oczy przebiły sie przez jego duszę. Poczuł się nagle nie na miejscu. W jego głowie zapaliła się lampka, kiedy zobaczył jak jej oczy się zaszkliły. Stąpał po kruchym lodzie. Jego łapy zatrzęsły się pod nagłym poczuciem winy. Słowo za dużo. Może jednak jest głupi...
—Wiesz co Sigma. Skoro ja jestem wrogiem.. nie... uh... Dobrze więc. — Zebrała w sobie słowa. Jej wzrok ochłodniał. Do tego stopnia, że Sigma poczuł się jakby śnieg powrócił do watahy. — Nie masz po co wracać. — jej wzrok mówił wszystko. Jej serce się zamknęło. Na niego. Na rodzinę. Na prawdę!  Wyminęła jego zastygłe w przerażeniu ciało. Jego oczy zalały się łzami.
Cholera!
—Całka... — zapiszczał wręcz. Obrócił się z rozmachem. Jak jej wytłumaczy dlaczego. Przeprosi.. Może uda się naprawić swój błąd! I jej twardość! Prawda? PRAWDA?  — j.. ja...
—NIE. — jej głos znowu zatrzymał go w pół kroku. — Wybrałeś. — zobaczył tylko jej plecy. Jego apy powoli opuściły go na ziemię. Usiadł. Serce dudniło mu w piersi. Głowa starała się pojąć co się dzieje. Dlaczego nie chce słuchać? — Ponieś konsekwencje swoich czynów jak prawdziwy mężczyzna Sigma. W końcu nim jesteś, czyż nie?  —jej słowa bodły coraz głębiej, a on podświadomie wiedział, że sam sobie zawinił. Mógł porozmawiać z nią wcześniej. Ale ona zawsze była taka silna! Silniejsza niż jej siostry, które go potrzebowały! I pojawił się za późno. Jej umysł już był spaczony parszywym myśleniem i już postawiła swój mur.  — w końcu... — powiedziała jeszcze, ale jedynie odeszła. A w Sercu Sigmy zabrzmiało ciche wataha jest ważniejsza od rodziny, które przełamało barierę. Chciał się za nią rzucić, ale wiedział że z łatwością by go pokonała i zostawiła na ziemi półżywego. A był potrzebny sprawny. Dlatego jedynie załkał. Nie wiedząc kiedy. Nie wiedząc jak, jedna łza zamieniła się w morze.

I kiedy wrócił, taki złamany na swoje prowizoryczne posłanie pod sosną przy jaskini. Ułożył się u jej korzeni i niczym szczenię zapragnął przytulić się do sierści ojca, bez problemów i z tą słodką beztroską. Popłakał się jak małe dziecko. Nie do końca wiedząc dlaczego. Wtedy też Pi położyła się na nim, jak Całka jeszcze do niedawna. I może to dla niej było odruchem, pozostałością po dawnej sobie, dla niego znaczyło wszystko. Ma jeszcze kogoś, kto go kocha. Bo Całka już nie kocha? Prawda?

A czwarty raz?

Czwarty nadszedł niespodziewanie. Przegrupowali się w pośpiechu. Kazali im walczyć do upadłego. Gdzieś w tłumie przemknęła mu Całka. Strażnicy walczyli razem z nimi. Przerażenie zacisnęło się na jego gardle, ale miękka sierść oparła się o jego bok. Pi . Jej oczy na chwilę przybrały odcieni ciepła. A tak przynajmniej mu się zdało. Dodały mu otuchy.

Walka była długa i ciężka. Pierwszy raz... Pierwszy raz zabił. Jego kły w dzikiej szarży zacisnęły się na gardle jednego z wrogów powalając go na ziemię. Krew wypełniła szczęki młodego wojownika. Jedno życie mniej, jedno zabójstwo więcej na jego koncie. Jednak niewiele było czasu do namysłu. Należało skoczyć dalej.

Ciekawe jak radzi sobie Całka?

Potknął się w którymś momencie. Ciężka łapa zaległa na jego karku miotając nim po ziemi. Zawarczał i z impetem obił się o pobliskie drzewo. Z trudem wstał. Przeciwników było trzech, on sam. Do tej pory także tak było. Ich wojska było znacznie mniej, ale pewnie lepiej wyszkolonego. Przynajmniej w jego przypadku, od małego zafascynowanego walką. Jeden z wrogów szybko poległ pod nim przy następnym ataku i zasnął wiecznym snem. W tym czasie jego plecy zostały rozerwane przez trzy pary łap. Osunął się na ziemię aby stanąć nierówno, a potem przewalić na bok. Czyjeś kły dobrały się do jego krtani, której bronił z zapałem i bólem. Jego łapa trafiła w oko, w policzek, w kły. Z coraz to większą słabością. Był blisko poddania się. Już odmawiał pacierzyk, żegnał się z rodziną. Łzy zakryły jego obraz na spółkę z ciemnością. Ale śmierć nie nadeszła. A jedynie głuchy pisk i skomlenie. Nie jego krew obryzgała jego usta. Zamieszanie trwało krótką chwilę, w której próbował pozbierać swoje zmysły.
—Mówiłam ci już, że jesteś głupi. — rozpoznał jej głos. Jego oczy uchyliły się patrząc na wilczycę o szczudłowatych nogach, nieco tylko wyższą od niego. Uśmiechnął się i załkał. — Nie uśmiechaj się do mnie. — jej słowa zmazały grymas radości z jego pyska. — Ratuję cię tylko dlatego, że ojciec załamałby się gdybyś nie przyszedł do niego żywy. Dla mie nadal nie jesteś nikim więcej jak marionetką tego pieprzonego pobojowiska. Leż tu. — warknęła w jego stronę. — Wrócę to zatargam cię do jaskini medycznej. —
I skoczyła. Zupełnie sprawna. Całkowicie zdrowa. Prawie bez rany. Sprawna i zimna morderczyni i wojowniczka, która swoje uczucia wyrzuciła na niczego nieświadomych „wrogów”. Sigma niczego nieświadomy, jak wiele Całka sama przechodzi wewnątrz siebie, myślał o sobie i o jej słowach. W końcu nie uważał się za marionetkę... Nie był nią. Prawda?

<Pi, Mediana, Całka?>


Od Całki CD Hiekki - "Lodowy Żar"

Tamtego dnia oddała mu swój koc.

Jej łapy powoli przesunęły się po ziemi. Półprzytomny wzrok zaćmiony powątpiewaniem podniósł odrobinę ponad szczyty drzew. Z cichym odetchnięciem wypuściła z ust powietrze trzymane w płucach odrobinę za długo. Ile by dała, aby teraz jej łapy były tymi samymi, które niegdyś mało nie utknęły w lodowatej wodzie jeziora. Ile dałaby żeby ten nowy świat i nowy porządek przepadł gdzieś w ciemności i wszystko wróciło do stanu, którego w sumie Całka nie zdołała poznać. Wojna. Wiecznie wojna. W takim świecie się urodziła i tego też świata miała dość. Przymykając oczy i pozwalając wiatrom znad morza owiać swoje futro słuchała nut spokojnych fal. Ze skrzywieniem na pysku, które dodawało jej jedynie przerażającego wyglądu. Zgryzła i skamieniała z zewnątrz, z tyloma wątpliwościami. Jej łapy zaryły w piachu kiedy podeszła do skraju wody, tam gdzie wszystko zacierało się w jedną wielką masę ciemnego morza, nieskończonego żalu jaki wylało niebo ku ziemi wiele lat temu, a który nadal nie wysechł. Całka też była bliska wylania z siebie łez, ale frustracji. Nad stanem rzeczy, nad truchłem pomieszkującym pewnie w krzakach przy jej domu, nad jej rodzeństwem, które powoli acz nieuniknienie rozpraszało się po watasze i balansowało na skraju przepaści, ryzykując życie w imię... właśnie. W imię czego? Wyższego dobra? Ale kto tak właściwie jest tym dobrym? Jej oczy podążyły za nią, jej uszy zastrzygły, a serce na chwilę zastygło. Chciała aby to się skończyło. Męka niepewności i strach straty. W jeden czy inny sposób, tak aby sama nie musiała zakańczać tego wszystkiego. I chociaż woda mało nie szarpnęła jej duszy ku sobie, wadera odwróciła się i odeszła. Patrol sam się nie uczyni.

Tego dnia chciała ugryźć

Długi język to jedna sprawa, plotkarstwo druga, a trzecią była Pinezka. Całka miała jej dość. Żywcem zjadłaby tą kolorową sukę. Może była miła... ale może była miła aż nad to. Wręcz sztucznie nieco i niezwykle mocno grała szczudłonogiej samicy na nerwach. A jednak utknęła z nią. Z jakiegoś powodu ostatnimi czasy ten piekielnie Wielki i Wielmożny... Niezawodny pan z najebanym do maksimum ego Mości Generał Hyarin, pakował ją w ten nieodwzajemniony związek z gadatliwą samicą. A kiedy Całka znacznie bardziej wolała patrolować granice z Tią albo Luką. Z tym drugim znacznie bardziej. Byli w końcu w podobnym wieku, rozmawiało im się dobrze, radzili sobie dobrze. Czego chcieć więcej?  A otóż : chwili spokoju. Chwili ciszy. Pinezka nie potrafiła uszanować niemej prośby Całki o odrobinę spokoju. Głos lewitującego wilka niósł się po lesie kiedy trajkotała niczym niezamykające się dziury w ciele. Powoli, nie za szybko, ale dużo i nieustannie, niczym męczące wilka piski i głosy w głowie. A Całka przeklinała swoje skupienie, gdyż było w stanie zarówno słuchać jak i uważać na otoczenie. A każda litera szła ku jej pamięci kodując się w niej niczym wątpliwie przydatny sąsiad mieszkający piętro niżej, którego niekoniecznie lubisz, ale znosisz żeby nie stwarzać zwady. A jednak jakbyś nie musiał nawet pojedyncze spojrzenie nie zostałoby rzucone ku temu parszywemu pasożytowi, ale cóż. Niewątpliwie Całka nie miała lepszego wyboru jak robić co jej kazano i czekać na czasy kiedy w końcu będzie mogła odkryć siebie, przeżyć dzień bez stresu i przestać wszędzie i nieustannie biegać niczym mała , pracowita pszczółka, która plącze się między kwiatami aby spełniać swoje obowiązki. Obowiązki i odpowiedzialność, które ciążyły na plecach i wykrzywiały kręgosłup moralny tak młodego wilka. Bo kto tak delikatny i podatny jeszcze na środowisko w którym żyje i w które ledwo co wkroczył za najwyższy obowiązek ma bronić życiem swojej watahy. Zabić albo zostać zabitym.

Tamtego dnia była na skraju

Sigma. Jej kochany brat. Nie spojrzała mu w oczy zaciskając mocno szczęki na własnych policzkach i czując smak metalicznej krwi. Swojego nowego ulubionego napoju. Była zirytowana. Wkurwiona, jeśli można użyć mocniejszego słownictwa, które znacznie lepiej opisywałoby jej stan. W ciężkim milczeniu czekała na jego słowa, w końcu pozwalając aby ich wzrok zderzył się. Jej brat najwyraźniej nieco niepewny i skruszony, ten idiota, nie miał odwagi wypowiedzieć tego słowa. Nie chciał sie wycofać. Nie chciał więc odwrócił wzrok. A to tylko napędziło w Całce żal i gorycz w najczystszej postaci.
—Dobrze więc. Nie masz po co wracać. — warknęła, a jej mięśnie zadrżały w wysiłku. Chciała go chwycić za kark, zaryć pazurami w jego boku. Niech pozna karę, niech pozna ból. A jednak powstrzymała się. Maska czy nie. To był jej brat. Nie posunęła by się do próby zmuszenia go do posłuszeństwa. Nie na tym polegało życie, nie ważne jak mocno by tego chciała. Powoli minęła odbicie swojego ojca.
—Całka... — jego głos był zaskakująco zrozpaczony jak na słowa, które jeszcze przed chwilą były znacznie bardziej stanowcze. —... j.. ja.. —
—NIE. — ale to ona tym razem miała być tą stanowczą. —Wybrałeś. — zimno odparła nie odwracając się w jego stronę. Może dlatego, że chciała aby płakał za nią, żałował swojego wyboru jak nigdy przedtem. A może wiedziała, że jeśli zobaczy chociaż jedną łzę to się zawaha. A nie mogła się wahać. —Ponieś konsekwencje swoich czynów jak prawdziwy mężczyzna Sigma. W końcu nim jesteś czyż nie? W końcu ... — wojna jest ważniejsza od własnej rodziny. Nie wypowiedziała jednak tych słów odchodząc w chłodzie wiosennego słońca.

Porzućcie bowiem nadzieję Ci którzy stajecie na drodze góry. Góra jest bowiem twarda i z każdym stuleciem powoli kruszy się i łamie, i przesuwa gniotąc świat pod sobą. Niewzruszona.

Tamtego dnia padło słowo za wiele

Truchło. Stał tam, gardząc po niej wzrokiem. Posuwając tym spojrzeniem po jej ciele niczym malarz usiłujący odnaleźć piękno w obrzydliwym tworze wojny. Całka warknęła w jego stronę zbliżając się. Była głodna, zmęczona i na skraju przepaści. Tej samej, nad którą balansowało jej życie. A jednak najwidoczniej najpierw miał upaść rozum, a za nim podążyć serce.
—Czemu na mnie warczysz? — odezwał się. Jego słowa przewietrzały ogarnięte przez wiatr zanim dotarły do niej.
—Bo śmiesz się pomazywać mi na oczy. — nie chciała go męczyć. A jednak coś kazało jej dzisiaj odgonić go na wszystkie sposoby. A każdy kogo spotkała, z nim włącznie wycofywali się na jej groźby. Na jej mur nieprzekroczony, który stawiała swoją wrogością, aby spokój jej ducha został spokojny i zachowany. —Potrzebuję odrobiny spokoju   — szepnęła z wyczerpaniem, ale za cicho aby jej głos dotarł dalej niż do zszarganego serca.
—Nie słyszałem. Znowu obrażasz mnie pod nosem? —
—Słuchaj no. — Oddałam ci mój jedyny koc niewdzięczniku, po czym dostałam nim w mordę. Karmię cię i poję, nawet swoją częścią żarcia kiedy ledwo stałeś na łapach — zostaw mnie, rozumiesz?! Zostaw w spokoju! — kłapnęła na niego. Cienka nitka zdrowego rozsądku trzymająca ją w kupię pękła z cichym jęknięciem. Serce rozdarło sie i na wierz wypłynęły wszystkie emocje. Oczy zaszkliły się, zęby pokazały wszystkie, a aroganckie prychnięcie ze strony rozmówcy niewiele pomogły. Tak bardzo brakowało jej wsparcia, a świat najwyraźniej nie był gotów go jej ofiarować.
—Kto ci pozwolił, no kto? Kto ci dał prawo żeby mnie tak traktować?! — jego głos podrażnił jej umysł w niebezpieczny sposób. Adrenalina i wściekłość zapulsowały w jej żyłach, zwłaszcza kiedy mniejszy wilk postanowił spróbować ją zaatakować. Wybacz. Ale mnie wychowała wojna i chłód. Odskoczyła zanim zdążył zacisnąć kły. Jej oczy z furią skierowały się na jego nędzne ciało, chociaż wyglądał lepiej niż parę dni temu.
Jego kły zaczepiły o jej kark, wiec wykorzystując impet jaki nadała sobie przy okazji wycofania się, zatrzymała się siłą wszystkich swoim mięśni. Wilk przeleciał nad jej głową, głucho uderzając o ziemię.
—ja, JA sobie pozwalam — warknęła. Wybuchła. Łzy zebrały się w kącikach jej oczu. Jak wiele jeszcze musiała przeżyć aby świat dał jej chwilę spokoju i ukojenia? — Za kogo ty się masz? Przychodzisz do mnie i oczekujesz przeprosin. Za co? Za chrzest bojowy? Cóż, witamy w zespole truchełko. Lepiej nie będzie! — a przynajmniej lepiej nie znała, od małego przygarnięta w ramiona chłodnej wojny. Więc to jej spojrzenie na świat było spaczone. Ale nie miała nikogo  kto poprowadziłby ją w lepszą stronę. Sama. Sama musiałby ją odkryć, a pośród krwi nie ma na to miejsca.  
—Jestem Hiekka, ty... — miała dość. Pierwsza łza zagubią się w sierści kiedy przycisnęła tą ciemnotę do ziemi w furią godną zabójcy. Przycisnęła go całą sobą. Całą siłą — Jesteś najohydniejszym monstrum, jakie kiedykolwiek poznałem. Ty bezduszna diablico. — A ona wiedziała jak wiele prawy jest w jego słowach, ale jednocześnie jak niewiele o niej wie i śmie patrzeć tylko na nędzne graffiti na murze pięknego muzeum, które skrywa w sobie cały zasób uczuć zawartych w obrazie. Schowanych za ścianami, niezrozumiałe nawet dla najlepszych znawców.
Poczuła się beznadziejnie. Nie dość, że traciła grunt pod łapami. Traciła powoli rodzeństwo i wieź. Traciła dom, który wyjadała wataha, ktoś śmiał powiedzieć jej w twarz, że jest potworem. Więc niech jej też powie, jak to zmienić? Czemu milczy? Czyżby umiał tylko oceniać, a może w końcu dociera że to nie jej wina. Nie ona wybrała dla siebie taki świat.
Wymknął się z jej uchwytu w chwili słabości. Jej ciało zadrżało w pojedynczym spazmie żalu. Zamachnęła się drugą łapą trafiając jedynie w trawę i rozbryzgując ją na wszystkie strony. Straciła towarzysza z oczy, na sekundę, aby zaraz potem poczuć powiew oddechu przy nodze. Uniosła ją bez większego wysiłku, a zęby truchełka kłapnęły o siebie.
Wkurwiona do granic możliwości kopnęła go. Jej ucho usłyszało chrupnięcie i przeciągły jęk.
jej furia trwałą dłuższą chwilę, a jako ta lepiej doświadczona szybko doprowadziła mniejszego do stanu marnego, ale nie śmiertelnego. I kiedy zacisnęła się w którymś momencie na jego karku, miała ochotę go przegryźć. Może wtedy otrzymałaby chwilę spokoju, ale puściła go. Po czym usiadła. Wilk oddychał ciężko po czym położył się na ziemi z plaśnięciem. Ona sama nie obyła się bez ranek. Jednak z truchłem było gorzej.
—Całka? — jej powoli cichnący, otępiony umysł przeszył dreszcz.
—Hę? — zapytała bez większego przekonania. Jej oczy ponuro wbiły się w widok marnego wilka ,który z przymkniętymi oczyma wpatrywał się w niebo
—Pomożesz mi znaleźć rym? Nie mogę nic wymyśleć. — zmrużyła oczy. Jej serce załkało
—Co ty bredzisz? —
—Nie, naprawdę. Co się rymuje z „żar”? —
Westchnęła cicho, nie mając siły na uśmiech. Wilk zamknął oczy po czasie. Spokojnie już. Wniosła go do nory i opatrzyła tym co zostawił za sobą ojciec. Jej posłanie, z tym samym brudnym kocem ,który odrzucił, stało się jego łóżkiem.  Jej posłanie. Jej posłanie. Łzy w milczeniu potoczyły się po jej policzkach. Wylizała rany tam gdzie sięgnęła. Zagoją sie zanim się obejrzy. Ale to tylko zamiany na ciele. Jej serce nie zagoi się tak szybko. O ile kiedyś.
Diablica, monstrum. Odbiło jej się po głowie. Może inny zapomną po czasie, ale Całka coraz to wyraźniej była świadoma swojej mocy. Dlaczego bowiem nie zapominała? Kiedy jej wspomnienia mówiły o dobrych czasach, kiedy jej relacje wyglądały porządnie, nagle wszystko powracało. Wywoływało tylko większy żal i większy ból. A łzy nie pomagały.

Tamtego dnia wpadła w pułapkę własnej mocy

Tamtego dnia podążyła śladem ojca.

Tamtego dnia...

<Hiekka?>


Od Pi CD Mediany - "O Krok Bliżej - do odpowiedzi" cz. 1.4

Oderwijmy się na chwilę od świata, który znamy, a powróćmy w kroki tego, który został już rozwiany przez zamglone spojrzenie czasu. Powoli. Do rzeczy. Dawno, chociaż nie aż tak, gdyż wojna już przeżerała słodkie ziemie, spowite miodem i mgłą pełną krwi, Mediana wychodziła z jaskini. Jaskini jeszcze osmolonej ogniem z przeszłości, ciemnej pieczary, w której otrzymała pozwolenie na prowadzenie swojego stanowiska dalej. Jedyna śledcza, mało doświadczona, ale gotowa się uczyć, aby dobić do doskonałości. Wtedy kiedy o wojnie w WWN nie było jeszcze nawet myśli, a pojęcie pary alfa snuło się jedynie gdzieś z tyłów głów doradczyni najwyższej władzy. Kiedy Pinezka jeszcze postępowała z łapy na łapę, jeśli można tak powiedzieć.

Jej pierwsze zlecenie, w pewnym sensie, było zwykłym poszukiwaniem, które jak wiemy zakończyć się miało nieciekawymi wieściami. Jednak Mediana niewiele o tym wtedy wiedziała. Dostała parę kawałków sierści i węchem musiała odnaleźć ślady zagubionych wilków, już nieco wypłukanych wraz z ocieplającym się światem. To nie tak ,że już wtedy świat chciał wstawać do życia. Nie. Po prostu zrobiło się odrobinę cieplej i zastygła lodem górna powłoka puchu rozmiękła. Dlatego pulchna wadera zapadała się w nim nieco, nawet jeśli nie było go już za wiele.
Nos prowadził ją dzielnie, a łapa co jakiś czas sięgała do zapożyczonej od ojca torby. Stamtąd wydobywała kartkę i kawałek węgielka na patyku. Zapisywałą cieniutkimi literkami swoje kroki i odkrycia. Ponieważ musiałaby przekroczyć granicę aby podążyć dalej za tropem rozejrzała się. Jej uszy zastrzygły. W końcu było to jeszcze nielegalne, a ów zakaz nie miał ustąpić za szybko. A jednak.
Symbolicznym, ostrożnym krokiem przeszła przez granicę.
—Mediana... — za jej plecami odezwał się cichy głos. Samica odwróciła się aby spojrzeć w dwukolorowe oczy jednej ze swoich sióstr. Pi stała tuż za nią mrużąc oczy, ale bez wyrzutu. To był czas kiedy jeszcze w żyłach chartowatego wilka płynęły uczucia. — dokąd idziesz? —
—Szukam rodziców Pinezki. — mruknęła marszcząc nos. — Wiem że nie powinnam przekraczać granicy, ale... —
—Nie możesz iść sama. — pokręciła głową wyższa i podeszła do siostry. — Jak łamać prawo to we dwie, nie? — jej łagodny uśmiech rozjaśnił i twarz ciapowatej wadery.
—Dzięki... ale co z twoją pracą? —
—Domino? — Pi zwróciła się za siebie unosząc uszy. Skrzydlaty wilk przed chwilą wylądował w śniegu. Jej oczy mało nie zniknęły przy szerokim uśmiechu.
—Idźcie. I tak patrol z powietrza idzie szybciej niż z ziemi. — machnęła na nie łapą. — Zresztą. Ja nie wiem gdzie poszłyście! —
—Dzięki. — tym razem odezwała się Mediana chyląc nieco swojej głowy w kierunku pozostającej na ziemi watahy samicy.

I rozeszły się. We dwie było znacznie prościej, zwłaszcza, że Pi miała węch lepszy niż Mediana. Szybko pokonywały kolejne kilometry oddalając się od granicy.
—Nie zdążymy wrócić przed świtem. — śledcza westchnęła patrząc na niebo. — Ale po jak najbardziej, o ile nie zaszli na dwa dni od watahy. —
—Nie wiem.. Zapach jest całkiem mocny. W miarę świeży pomimo wczorajszych opadów. — jej siostra zawęszyła przy ziemi. Jej nos musiał być już odmrożony do kości której nie miał. A jednak dalej dążyła. Ah, gdyby Mediana wtedy zauważyła zmiany w zachowaniu ciała Pi, może w przyszłości byłaby gotowa na to co spotka jej kochaną siostrę.  — Tam. —

Kierunek ich drogi zmieniał się delikatnie co jakiś czas, dopóki nie usłyszały wody. Zachód słońca powoli pozwalał przejąć niebo nocy. Obie zatrzymały się kawał od klifów słuchając uważnie.
—Czy trop... ?—
—Zmierza do klifów? Tak. — Pi niespokojnie i ostrożnie postawiła łapę przed sobą. Szukała stabilnego gruntu. Jej zimno kalkulujący umysł wiedział dobrze jak niebezpieczne to miejsce jest, kiedy pokrywa je śnieg. Pomimo że widziała je po raz pierwszy.
—Nie dobrze. — Mediana położyła uszy po sobie.
—Zostań tu i rób swoje notatki. Jestem lżejsza, jeśli zacznę się osuwać nie podchodź. — Pi wydała parę rozkazów i hardo popatrzyła na siostrę. Jej oczy wypełniły się nagłym strachem, aczkolwiek Mediana usiadła. Patrzyła z napięciem jak jej droga siostra zbliża się do brzegu, śladem zapachu i zagląda w dół.
—Znalazłam ich. — krzyknęła i cofnęła się od razu o dwa kroki. Odrobina śniegu zsunęła się w dół, a Mediana miała wrażenie że usłyszała jak uderza w taflę wody. Pi za to jedynie zmrużyła oczy i napięła wszystkie mięśnie rozkładając swoją masę ciała po równo. Jej kroki stały się jeszcze wolniejsze i ostrożniejsze. Szła dzielnie do tyłu czując jak niestabilny jest grunt pod jej łapami. Ale szybko znalazła się w miejscu, w którym wyprostowała się i odwróciła. Zaraz potem poczuła uścisk na swoich ramionach.
—Cholera jasna. — Mediana przeklęła prosto do jej ucha na co wyższa zaśmiała się nieco. — Nie strasz mnie tak więcej. —
—Nie będę. Obiecuję. A teraz chodźmy. Jak się pospieszymy to nad ranem będziemy. —
—Wracamy czy... śpimy tutaj? —
Cisza. Chwila namysłu.
—Możemy się przespać. —

Z samego rana ruszyły i w południe, po szybkim biegu do domu, wpadły w granice i do jaskini wojskowej. Obie poważne i przygnębione, więc kiedy tylko wielki Plutonowy Szkło stawił się obok nich aby wyrazić swoją dezaprobatę atmosfera przeszyła go do kości.
—Znalazłam dwie zguby, które nakazano mi wyśledzić.— Mediana westchnęła. — Pi mi pomogła, ponieważ samemu byłoby niebezpiecznie. —
—To żadne wytłumaczenie. —
— Paki i Yir nie żyją. — Pi bez namysłu rzuciła tą informacją jakby uwaga plutonowego minęła się z jej uszami. Ten zamilkł. Najwidoczniej ciężko było przełknąć tą informację. — Które tereny powinnam dzisiaj przepatrzeć? —
—Zachód. — odpowiedź była cicha.

Mediana powoli wsunęła kartkę  notatkami i wielkim napisem MARTWI do jednej z kupek. Zmarszczyła nos i usiadła w wyjściu. Wojna była parszywym zjawiskiem. Krótkie westchnięcie uciekło z jej pyska. Jak wiele jeszcze upadnie i się zmieni w ich życiu?
Oj Mediano.. Za dużo na twoje biedne serce.

Pinezka dowiedziała się jeszcze tego wieczoru kiedy na chwilę wróciła do jaskini. Mediana nie wiedziała jak to jest stracić kogoś ukochanego. A jednak coś czuła, że wojna uraczy ją takim doświadczeniem

<Całka, Mediana, Sigma?>