poniedziałek, 30 maja 2022
Podsumowanie maja!
czwartek, 26 maja 2022
Od Delty - "Wojna Smakuje Krwią - Na skraju jak w raju. Prawda?" cz. 7
Dlaczego noc przybyła z bagażem wrzasku?
Spokój był wręcz wszechobecny. Powoli, bo powoli ale sprawnie Delta wypuszczał coraz to kolejne wilki z jaskini. Okładał rany roślinami. Jego moc, dawno zdeformowana nie współpracowała już z nim wcale wyniszczając ciało od wewnątrz. Całkowicie przyćmiona i zapomniana przez umysł, a upominająca się o swoją władzę niszcząc to czym władać by miała.
Delta westchnął ciężko. Zmienił właśnie okład Florze zerkając na nią ze zmarszczonym nosem. Spała, leżała i mruczała w stanie totalnie niestabilnym. A on? Z coraz to czystszą nienawiścią spoglądał na jej futro. A może to był żal? Żal jak wiele straci kiedy jej oczy w końcu otworzą się na dobre. Co się z nim stanie? Jak nisko spadnie? Umrze jako żołnierzyk, na polu bitwy w walce o słowa , w które przestał już wierzyć? Czy może umrze w samotności, gdzieś z boku, niezauważony przez tłum, który niegdyś był jego rodziną? Władza, polityka ... Wszystko zniszczyło mu życie w tak doszczętny sposób jak tylko było to możliwe.
Ale chwila. Chwila. Czy nie miał rodziny?
Miał. Miał przecież. Dwa szczenięta czy trzy. A jednak wychowane przy świcie wojny, zranione przez wilcze kły i obciążone brakiem miłości i takimi wartościami jakie wpoiła im w głowy śmierć. Jaka to więc rodzina? Gdzie oprócz wątpliwych więzów krwi wiąże ich jedynie dzieciństwo. A przecież jego dzieci z dawna wyrosły już i opuściły jego serce. Zostawiły za sobą tylko gorzką realizację tego jak beznadziejnym ojcem był.
Ale chwila. Chwila. Czy nie miał dobrego stanowiska?
Nie miał. Medyk dostał mu się jak psu kość z posiłku. Cudem, bo ktoś przypomniał sobie o tym że Delta istnieje. Harówka, pot, łzy i ciągłe wyczerpanie. I niby mógł wyjść, wziąć dzień wolnego, ale kto zajmie jego miejsce? Półżywa Flora? Niedoświadczona Tia? Agrest, który jedyne co umie leczyć to swój żołądek wódką? Czy może wsadzą w jego miejsce samego generała? Parszywy los podpowiadał mu, że gdyby go tylko zabrakło, wymieniliby go na pierwszą lepszą przybłędę, która przechodziła akurat obok granic watahy. Nieprzydatny, łatwo wymienialny, zwykły wilk z coraz mniejszą chęcią do życia. Więc jakie stanowisko?
Ale chwila... Chwila...
Odetchnął. Jego łapa przesunęła się po obolałym czole. Oczy powoli zamknęły się. Wieczór przyniósł ciszę, którą przerywało jedynie świerkanie świerszczy. Ich muzyka niewyraźnie przychodziła do wnętrza jaskini, niczym nieproszony gość. Światło rozpalonego przed jaskinią ogniska wpadało do wnętrza i niczym pajączki plątało się po ścianach, majacząc niczym iluzje po kamieniu. Pomarańczowe światło mogło zdawać się być uporczywym towarzyszem dla snu pacjentów, a jednak potrzebne było dla samego medyka pracującego nadal w kącie pomieszczenia i powoli segregującego zioła. Nie miał czasu uzbierać nowych ostatnio, ani posprzątać. Zatem robił to wieczorem. Teraz. Kiedy wszystko inne spało w swoistym porządku. Tak powinno być już zawsze i na zawsze.
Słodkie i pobożne życzenia. Delta siedział odwrócony pyskiem
do półek, tyłem do wejścia. Światło malowało jego cień tuż przed nim,
zasłaniając słoiczek w jego łapach. Wtedy też ten raczył powiększyć się
niepokojąco. Uszy wilka zastrzygły, oko poruszyło niespokojnie kiedy podniósł
głowę. Zamrugał. Smuga, wielka, osłaniająca jego własny mrok. Ktoś stał w
wejściu.
Medyk odwrócił się i zamrugał niespokojnie. Niespodziewany gość, niczym zjawa
wpadł i poszedł żwawym krokiem. Długa szyja, jeszcze dłuższe nogi i typowo
ptasia postawa.
—Kai? — Delta nie był w żadnym wypadku pewien czy to było jego imię. Tego
ptaszyszcza widział raz na oczy i nie bardzo słuchał kiedy go przedstawiano.
Nie miał chęci.
Jednak coś się nie zgadzało. Jego pióra były tak szare w tej
czerwonym świetle. Delta zmrużył oczy.
—Nie. Nie mamy na to czasu. — ten głos także wydał się być znajomy.
—O kurwa. — medyk zaklął cofając się o krok. Przełknął ślinę nerwowo. Jego
umysł na chwilę zapalił się żywym ogniem. W końcu tuż przed nim, w pełnej
swojej okazałości stał nikt inny, jak martwa przyczyna jego nędznego życia. —
Mundus... —
—Nie mamy na to czasu! — dziób ptaka zaklekotał wręcz zbyt realnie.
—O kurwa. Delta. — medyk potrzepał głową. — Widzisz duchy... — jęknął mało nie
upadając na ziemię. Łapy pod jego ciałem zatrząsły się niebezpiecznie kiedy
zadarł nieco głowę.
—Delta. Jesteś potrzebny! — ale te słowa zupełnie przeleciały obok uszu wilka.
Jakby zignorowane przez wyczerpany umysł.
—Zaczynam szaleć. A nie ma psychologa. Gdzie moja woda... Chyba usnąłem...
Muszę się polać. — jego łapy powoli się przesunęły po kamiennej posadzce. Szare
skrzydła gdzieś z tyłu zatrzepały z niezaspokojonej uwagi. Delta daleko nie
poszedł kiedy na swoim karku poczuł ucisk szponów. Jego głowa chwilę myślała
nad tym co tak właściwie się działo i dlaczego wszystko zdawało się takie
ralne. Refleksja nadeszła bardzo powoli.
Najpierw pojawiło się przerażenie, które zrzuciło go do
poziomu posadzki.
Zaraz potem dezorientacja. Ucisk zniknął. Głuche słowa odbiły się od niego jak
od ściany.
A potem. Wściekłość. Furia wręcz.
Podniósł się na proste łapy zaglądając na ptaka. To nie mógł
być Mundus. Mundus... był martwy. Zatem po furii nastąpiło zwątpienie.
—Czego chcesz? — warknął niewątpliwie agresywnie jeżąc sierść na karku kiedy
ptaszysko zbliżyło sie o krok za blisko. Dyskomfort o jaki go przyprawiał
wymykał się poza granice będące do zniesienia.
—Zaatakowali Agresta i Nymerię. I... Kawkę. Są ranni. Jesteś tam potrzebny. —
—Cudnie. — parsknął.
Dlaczego ten pieprzony wrzask nie chce ucichnąć.
Delta wysłał szaropiórego ptaka po dwójkę czy trójkę
żołnierzy. Nie miał zamiaru sam targać, kto wie, może trzech, może martwych
ciał. Patrząc na to jak ten świat się zdążył ułożyć, nie byłby zaskoczony w
najmniejszym stopniu. Nie spieszyło się mu. Może dlatego, że nie bardzo mógł.
Jego ciało nadal było słabe, a jeszcze niedawno czuwał całymi nocami nad masą
zmarłych, szyjąc i opatrując rany bez ustanku. Nie zdążył odespać, najeść się
nawet. Obawiał się, że jeśli pobiegnie za szybko to i jego będzie trzeba
zbierać z ziemi. To też nie tak że szedł sobie spacerkiem. Co to , to nie! Każda
jego sekunda ociągania się mogła kosztować któreś z nich życie, jeśli się tam
jeszcze trzymają.
U jego boku szeleściła mała torba. Przybory wzięte, w niewielkiej ilości, jakby
trze było zarzucić na kogoś jakiś bandaż w pośpiechu przed przeniesieniem.
Kiedy docierał, dogoniły go posiłki, które wezwał i pewien ptak. Ptak który
coraz bardziej zdawał się być zmartwychwstałym przyjacielem z dawnych lat.
Chociaż... czy jeszcze przyjacielem?
Rozpaczliwy płacz, było tym co go przywitało. Na szczęście
nie musiał sie jeszcze z tym spierać. Jego zziajany umysł skupił sie na tym co
potrafił najlepiej w takich momentach.
—Ty. Ty tam. — machnął łapą na jednego z żołnierzy nie bardzo pamiętając jego
imię. — Weź to i wyjmij bandaże. — torba wylądowała na ziemi.
— Wasza dwójka ładuje ją na nosze. Raz, raz. — nie jąkał się. Wpadł w powolny
trans. Jeden bandaż, dwa. Zawiązane na odpierdziel, aby trzymać się chociaż
chwilę, zapewnić odrobinę oporu dla krwi wylewającej sie z ciała samicy alfa.
Droga do jaskini medycznej na szczęście nie był taka daleka.
Ale Delta i tak przejechał się na plecach innego wilka, ponieważ jego tempo
było znacznie wolniejsze od tempa wilków
wyćwiczonych do biegów... albo w ogóle wilków.
Jednak nawet nie podziękował zeskakując z darmowej przejażdżki. Jego łapy
rzuciły się bowiem do pracy. Jedna szmatka. Woda, Mydło? Mydło! Druga szmatka.
No i oczywiście, bandaże. Dużo bandaży. Jeszcze więcej nici i rozkazów. Ty to.
Ty tamto. Nawet Agrest się załapał. W końcu medyk, władzę ma większa niż sam
przywódca. Bez medyka to gówno ,a nie by przeżyli.
—Pomóżcie mi. — mruknął w kierunku stojących wilków. Dwóch pacjentów też wstało
do pomocy widząc co się działo. Między innymi Ry, któremu się polepszało w
szybkim tempie.
Wszystko krzątało się i przepływało mu wręcz przez ręce. Z jednej łapu do
drugiej. A w tym wszystkim były łzy i to ciche skowyczenie, które Delcie
działało na nerwy.
—Agrest. Wyjdź. — warknął w jego
kierunku przesuwając palcami po ranie. Badając co się działo, jak temu
zaradzić.
—Ale...—
—Wypierdalaj! Ty też wara. — machnął na Ry i wskazał mu łóżko.
Delta westchnął ciężko. Jego oczy łzawiły od nadmiernego skupienia. Igła i nitka plątała mu się w brudną od krwi sierść. Łatał co mógł bez uszkodzenia dzieci, które swoją drogą znalazły się zaraz na drodze kłów. Dlatego też starał się to robić dokładnie, ale też bał się dokończyć robotę. Jednak to nie było takie proste. Nic nie chciało z nim współpracować. Rana rozrywała się na nowo. To tu , to tam. Coś udało mu się złączyć. Coś nie. Sytuacja była tragicznie beznadziejna wręcz. Szlak by trafił jego pieprzone moce. Gdzie są kiedy ich potrzeba?
— Agrest! — wydarł się. W jego ręce była jeszcze igła kiedy wołał. Oddał ja w łapki przerażonej tym faktem, położnej i wyszedł na zewnątrz. — Chodź. — nie bawił się w prośby. Miał pełną władzę. Niektórzy może cieszyli by się z tego faktu. W końcu nie każdy może sobie tak porzucać alfą na wszystkie strony, a nawet za drzwi. Jednak przez umysł Delty nawet na chwilę taka myśl nie zagościła. —Rzecz jest skomplikowana. — nawet bardziej niż Delta chciał wierzyć niż jest. Złudna nadzieja że wszystko się ułoży.
Usiedli przed poranioną, nadal krwawiącą z miejsc, których
medykowi nie udało się jeszcze scalić. Ale nie było czasu na łatanie ciała,
kiedy wiedział, że będzie musiał najpierw podjąć pewna decyzję. Ale nie był na
to gotowy. Nie chciał decydować o czyimś życiu, ze względu na swoją niemożność.
— Nymeria... jest z nią źle. Agrest. Słyszysz. Źle. Nie jestem w stanie złatać
jej ze szczeniętami w brzuchu. Zresztą, one też nie są w najlepszym położeniu
tuż pod igłą. Decyzja. Musisz wybrać. Ja nie jestem w stanie, nie ważne jak bardzo
bym chciał, uratować wszystkich. Więc albo rozcinamy Nymerię i ratujemy
szczeniaki. Będą wcześniakami, ale przeżyją. Albo poświęcamy szczeniaki i
ratujemy Nymerię, ale na ponowną ciążę nie licz Agrest. Decyzja. Szybko. Jeśli
tego nie zrobimy, stracisz i żonę i dzieci. Ty zdecyduj — najprościej bowiem było zrzucić odpowiedzialność
na kogoś zupełnie innego. Delta de facto
nie wiedział jaka opcja jest lepsza. Szczenięta... niby tak. Tyle żyć. Nieświadomych
swojego nieszczęścia, ale i Nymeria. W końcu szczeniaki zawsze można
przygarnąć.
—Co mam zrobić? — Delta mało nie parsknął. Skąd on miał to wiedzieć?
—Nymeria nie donosi potomstwa. — palnął od tematu. — Możemy wyciąć je już
teraz, ale to zakończy się śmiercią matki. —
—Na co jest nadzieja? Czy nie ma juz nadziei? — i weź tu pracuj z politykiem.
Delta spuścił po sobie uszy i zadarł głowę do góry aby spojrzeć w puste oczy
basiora.
—No, Agrest, jaka decyzja. Nie mamy czasu! — opierdzielił go, jak na medyka
przystało. Chociaż był przerażony a jego łapy zaczynały odczuwać to i trząść
się delikatnie. Odetchnął panicznie wręcz. Atak paniki? Prawdopodobnie. W
najgorszym możliwym momencie.
—Nie, ja... — basior chyba też się łamał. Nic dziwnego. Gdyby mogli pewnie
oboje padliby na ziemię z płaczem, zawinąć się w kuleczki jak dwa bezbronne
szczeniaki. Delta przymknął oczy próbując się opanować, kiedy do jego uszu
dotarł szelest. Odwrócił się z przerażeniem.
—Floro, nie! — jego łapy pośliznęły się pod nim sprawiając, że zarył szczęką w
posadzkę, kiedy z rozpędem miał do niej wystartować. — Jesteś za słaba! — wstał
z trudem czując się jakby pękło mu coś w pysku. Niezbyt przejęty jednak postawił
się do pionu. Był jedynym medykiem, który zdawał się być przy zmysłach, a
pamiętajmy, że od nich odchodzi. A i miał wrażenie ,że zaraz zostanie dosłownie
jedynym medykiem. Jednak mógł tylko patrzeć w milczeniu jak Flora wkłada
ostatki siebie w ratowanie tej biednej duszy dryfującej pomiędzy śmiercią a
życiem. Oczywiście bujając się w kierunku upadku ku czarnej nicości i tego
miłego wołania dołka w ziemi.
Ale patrząc tak na to jak rana powoli goi się i znika, pozostawiając po sobie
bliznę i odrobinę krwi zdał sobie sprawę, jak beznadziejnym medykiem się
okazał. Nie potrafił zrobić nawet tak prostej rzeczy jak pomóc Nymerii.
Dlaczego? Przecież miał moce. Chuj z tym że nie chciały działać. Wymagano tego
od niego. A tymczasem... jedyne co mógł to patrzeć, albo wybierać kogo ratować.
Nie dość że zdrajca własnego ludu to jeszcze medyk od siedmiu boleści. Może i
bez niego by sobie poradzili. Z zamyślenia wyrwało go głuche łupnięcie. Zdruzgotany
podskoczył do opadłej z sił wadery. Nawet jak wprowadzała go w stan agonii i
zasiewała w nim nienawiść, jej śmierć byłaby ciosem dla watahy.
—Oddycha. —odsapnął. Samica kupiła im parę minut.
—Co z nią? — Agrest rzucił kiedy tylko Delta podszedł do Nymerii.
—Nie wiem co jeszcze Flora zdołała zrobić, ale na pewno dała nam trochę czasu. —
rzucił okiem na alfę. Jego szary pysk zamajaczył niezrozumieniem. — Czasu,
który może nam pomóc w pewnym uratowaniu szczeniaków. —
Mrugnął na skrzydlatą samicę dziękując jej za zajęcie się Florą i jeszcze łapą
przywołał jej pomocnika w postaci Sigmy, który jeszcze leczył się z ran po
walce.
— A co z Nymerią? —
—Nie widzę dla niej ratunku. — a przynajmniej wiedział, że nie potrafi tego
zrobić. Samica nadal siedziała po stronie grobu, powoli staczając się do niego
coraz głębiej. Czuł się bezradny. Jak dziecko we mgle. Miał ochotę popłakać się
nad sobą.
—Ratuj je. — nie oczekiwał innej odpowiedzi. Nawet jeśli by ją otrzymał, i tak zrobiłby
po swojemu. W końcu zna swoje możliwości. Wziął do ręki nożyk. Odetchnął.
—CZEKAJCIE.— i rzucił nim o podłogę ze złością patrząc na przybyszy. Mieli
czasu więcej, prawda. Ale kurwa! I tak nie za dużo! Jeszcze chwila i zginą
wszyscy i co? I czyja będzie wina? Tiska z ukochanym wstąpili w próg jaskini
medycznej. Wzrok Delty wyraźnie ich mordował. Kiedy oni tułaczyli się w ich
kierunku podał pomocniczce nóż do obmycia.
—Ratuj wszystkich. — jego słowa doszły do Delty, ale nie wywarły na nim zbyt
wielkiego wrażenia.
—Nie dam rady. — znał swoje limity. Nie potrafił tego zrobić bez swoich
mocy. Bez swojej śmierci.
—Dasz. Pomogę jej. —
—Magnus, nie masz tyle siły. — Delta tylko przytaknął Tisce. W końcu niedawno jeszcze
raczył Magnusa w swoich progach. — Byłeś chory, ranny... Ja wiem, że...—
—Nie mam. — i Delta nie mógł zaprzeczyć. Jednak chrząknął znacząco. Czas
uciekał. Nie miel lat, nie mieli nawet kilu pełnych minut, a oni urządzali
sobie pogaduszki. Gdzie decyzje?
— Nie mogę jej zostawić, Kochanie. Jedną córkę już straciłem. Tej stracie mogę
zapobiec.—
—Delta, szykuj się do operacji. — spojrzał na niego. Ten
tylko fuknął. Będą mu rozkazywać w jego własnym domu?! W jego królestwie. Poza
tym... Te tłumoki wyraźnie pomijały fakt, że był do niej gotowy od dobrych
dwóch minut. KTÓRE STRACILI NA POGADUCHY.
—Magnus...— Tiska mruknęła. Delta sięgnął po nóż podany przez położną. Czysty i
sterylny.
—Przeżyliśmy już razem wiele. Teraz jej kolej. — Czyli jednak będzie jakiś
trup.
Wszystko zamilkło dosłownie na sekundy, kiedy wszyscy skupili wzrok na
najdrobniejszym z nich. Delta odetchnął. Całkiem spokojny, wprowadził się w
trans. I naciął brzuch sprawnym ruchem nie pytając już o nic. Cokolwiek mieli
robić, nie jego sprawa. Skoro uważają że są w stanie pomóc Nymerii, on sam
zrobi co umie.
Skóra ustąpiła pod ostrzem. Dźwięk rozdarcia obił się echem
wśród ścian. Delta powoli zajrzał na sytuację w której sie znalazł. Dalej
przeciął się przez mięśnie z uwagą godna chirurga w którego rolę musiał się
wcielić. Nie zwlekał. Kiedy tylko na
jego drodze znalazła się mała kupka mokrej sierści wydobył ją płynnym ruchem
wolnej łapy. Nóż przeciął pępowinę, pysk zabrał resztki jej odrzucając na bok.
—Syn! — Oddał szczeniaka w łapy stojącej obok wadery wracając do swojego
zajęcia. Następny szczeniak. Pod jego palce podsunął się sam, chętny wręcz do
wyjścia. Delta wyjął, szarpnął delikatnie gdyż zaplątał sie jedynie łapką we
własną pępowinę. Odciął ją.
—Córka! — kolejne maleństwo trafiło w ręce wilka. Tym razem Agresta — Zanieś je
położnej. —
Z następnym jednak pojawił się problem. Delta sapnął zestresowany nie wiedząc
od razu co jest nie tak. Chwilę gmerał przy nim obracając go . Jednak nie
chciał pójść dalej. Ba! Nawet rozciął odrobinę dziurę. Okazało się że maluch
mało nie powiesił się na własnej pępowinie. Medyk westchnął. Powoli ciął. Tuż
obok jego szyi. Z ograniczoną możliwością ruchu. Ale udało mu się. Zajęło mu to
chwilę, ale wydobył malucha w całości. Był mniejszy i z pewnością podczas akcji
zachłysnął się wodą, ale położna obiecała się tym zająć kiedy przekazywał jej
szczenię w łapy.
—Syn. — puścił małe ciałko. — Wróć tu
zaraz, będę cię potrzebować . — powiadomił ją jeszcze. Jego łapa przesunęła po
czole, które upomniało się kolącym bólem i paroma kroplami potu. Oczywiście
umorusał się przy tym krwią po całym pysku. — Zostaw młode z ojcem. —
A kiedy tylko wróciła z prędkością światła Delta pozbył się dwóch martwych
młodych po czym łożyska i załatał rozdarte ciało. Miał nadzieję że zdążył,
chociaż zdawało mu się, że Magnus odszedł jeszcze chwilę zanim skończył
manewrować igłą w ciele.
Odetchnął rzucając okiem na szczeniaki. Agrest został już
wygoniony od młodych. Należało je zbadać, ogarnąć, wyczyścić i dosuszyć. A to
wszystko jak najszybciej. Nymeria w końcu ustabilizowała się na granicy, ale
stała tam dłuższą chwilę. Mógł spuścić z niej oko chociaż na sekundę. W końcu
te fasolki też były ważne. Szybkie badanie, poszło sprawnie. Najwięcej
namęczyli się z maluchem który zaplątał się w pępowinę przy wyjściu.
Nagimnastykowali się przy wyciąganiu wody z jego płuc, ale dali radę. Nic już
nie szeleściło. Malec oddychał zupełnie normalnie. Wraz z pomocnicą w końcu
wyłonił się zza zasłonek. Alfa leżał tuż obok swojej ukochanej. Dzień zaglądał
w progi jaskini niczym słodka metafora nowego życia, lepszego czasu.
Delta wysilił się. Dwa maluchy wesoło dyndały sobie z jego szczęki, kiedy niósł
je do matki. Były głodne. Niby powinny zjeść zaraz po przyjściu na świat, albo
chwilę po, jednak nie było na to szans. Nymeria była wtedy stanowczo za słaba. Ale
teraz jadły do upoju.
—Jest coraz lepiej. — wadera która tak dzielnie pomagała mu dostarczyć na ten
świat te trzy małe cudeńka powiadomiła samca alfę. — Istnieje duża szansa, że
przeżyją wszystkie trzy. —
—Musimy zmienić opatrunki Agreście. — mruknął kiedy był juz pewien że malce
najadły się. Odsunął je delikatnie łapą podając położnej w opiekę, na chwilę. —
pomóż mi odwrócić Nymerię na drugi bok. — sapnął. —Będzie lepiej, Agrest... — Kolejna
nieprzespana noc dawała się we znaki słabemu ciału. Wysiłek jaki włożył w
ratowanie tych żyć kosztował go wiele energii, której powoli brakowało. Ale
trzymał się. Maił jeszcze trochę do zrobienia. Jak na przykład ogarnięcie
Florki, Ry , Sigmy, Szczeniaków, Agresta, sprowadzenie Kawki, bo z tego co
wiedział, też tam była. Badania i łatanie ran dla wszystkich, nawet jeśli to
tylko siniaki. Przezorny zawsze ubezpieczony. Kto wie... może zrobili im coś
wewnętrznie, a oni latają sobie nieświadomi.
—Ty jesteś następny w kolejce. — mruknął kiedy skończył wiązać białą tkaninę na
ciele samicy.
—Co? — alfa spojrzał na medyka jak na ducha. Ten tylko przewrócił oczyma.
—Nie zgrywaj idioty. Nie wiem co tam się działo. A teraz wstawaj. Nie wiadomo
czy nie oberwałeś po żebrach. Czy nie ukruszyli ci ich. Czy masz jakieś
przecieki wewnątrz, albo cokolwiek innego. No. Siadaj. — machnął na niego łapą odwracając
się po maści, które miał u swojego boku. Na szczęście niewiele alfie się stało.
Parę tylko siniaków. Nic szczególnego.
—Jak spotkasz Kawkę ma się u mnie stawić, czy uważa że jest zdrowa czy chora. —
poinformował Agresta patrząc mu prosto w oczy, wzrokiem który nie przyjmował do
siebie żadnego nie.
—Dobrze. —
Opuścił ich na chwilę, aby napić się samemu i znaleźć jakieś pożywienie, które
można by z łatwością podać Nymerii. Prawdopodobnie dobrym pomysłem była zupa z
ziołami i mięsem. Może jakieś warzywo urosło wcześniej w ludzkich ogrodach.
Wyśle położną, niech zajrzy tam i coś przyniesie. Tak. Tak właśnie zrobił,
samemu przeżuwając kawałek zająca, którego otrzymał. Sprawnie też rozdał racje
chorym.
Skąd mój dyskomfort w ciszy? Czemu ona dudni moim sercem i problemami milczenia?
Zanim jednak zakończył wszystko i mógł zająć się sobą,
jeszcze jeden gość zjawił sie w drzwiach. Pewnie tylko na chwilę. Zajrzeć jak
wszystko zakończyło swoją drogę. Pewien szary ptak, który powoli podszedł do Medyka.
—Jak z nimi? — zapytał. Głos miał jego. A o kogo pytał? A tak.. Alfy. Samica
Alfa i ... Agrest. Nyma i jej kochany mąż.
—Dobrze. Ale... kim ty jesteś? — padło pożądane pytanie.
—Długa historia. — nieprzyjemna cisza zapadła na parę sekund.
—Nie mam na takową czasu. —
—Em... Szkliwo. W takim razie. —
—Cudnie. Nachyl się wiec do mnie Szkliwo. — Medyk musiał zadrzeć głowę aby
spojrzeć na ptaka. Ten postąpił jak mu kazano, aby zostać ukaranym za swoje
posłuszeństwo. Co prawda Delta zamachnął się łapą, ale bądźmy szczerzy. Bardzo
boleć, pewnie nie bolało. — To gdybyś jednak był Mundusem, którego
iluzyjnie przypominasz. A teraz wynoś się. Nie pokazuj mi sie na oczy.
Sprawiasz że chcę się zabić jeszcze bardziej niż na co dzień. No... i dodatkowo
za bardzo go przypominasz. Niekomfortowo mi z tym .Zjeżdżaj z moich oczu, a w
razie choroby tam są krzaki. — machnął łapą na wyjście i odwrócił się.
Jeśli to Mundus. Jeśli to on. Nie wybaczy ani jemu, ani żadnemu pieprzonemu
politykowi w tej całej bandzie. Zniszczyli jego życie, aby się pobawić huh? Jeśli
to prawda... Będą się leczyć u sąsiadów albo u Flory jak wstanie. Choćby mieli
umierać i umierając błagali go o pomoc, będzie im tylko zimo w oczy spoglądał.
A przynajmniej miał taką nadzieję. Że nie złamie się w pamięci swoich słów, i że te zapadną mu na damo dno serca.
Dlaczego wszystko tak piszczy? Czy to nie ma być cisza?
CDN.
Od Agresta CD Nymerii - „Samotna wśród tłumu”
wtorek, 24 maja 2022
Od Nymerii CD Agresta - „Samotna wśród tłumu”
Krwawiąca
Miłosierny Boże, ty który
stworzyłeś Lucjana i ponoć cały nasz świat. Nie chce wierzyć w Twoje istnienie,
bo znaczyć to będzie, że jesteś mniej miłosierny i łaskawy niż tego potrzebuje.
A potrzebuje.
Sprawiedliwości. Właśnie tego.
Zabierz mnie, jedynie mnie.
Poczułam ból, ogromny.
Rozrywający moją skórę, mięśnie i wiele więcej. Jednak to nie ból był dla mnie obezwładniający.
To dzieci, strach o dzieci. Moje małe szczeniaki, które już za kilka lub
kilkanaście dni miały przyjść szczęśliwe na świat. Świat nieszczęśliwy i
zabójczy, jednak ja uczyniłabym wszystko by dla nich taki nie był.
Sprawiedliwości proszę…
Pomagająca
- No, Agrest, jaka decyzja. –
szybkie słowa puszczone z ust Delty odbijały się od ścian jaskini. – Nie mamy
czasu!
- Nie, ja…
Wstałam powoli z posłania,
słaniając się na nadal zmęczonych i zastałych łapach. Spojrzałam ze smutkiem na
ranną. Nymeria miałam zamknięte oczy, a jej pysk nie pokazywał zupełnie żadnych
emocji. Jej kres był blisko. Zbyt blisko.
Zdałam sobie sprawę, że nawet
szczeniaki mogły tego nie przeżyć. A nawet jeśli… urodzone przedwcześnie,
dwukrotnie bardziej potrzebowały matki i pokarmu od niej. Ich kres był równie
blisko, a szanse na przetrwanie nikłe. Nie mogłam jednak nic powiedzieć, moje
gardło jeszcze nie wróciło do normalności, a siły… Miałam trochę. Tak, miałam.
Mogę pomóc.
- Floro, nie! – usłyszałam znajomy
głos, ale już postanowiłam. Położyłam łapy na zranionym brzuchu ciężarnej
wadery i zobaczyłam tak wiele… - Jesteś za słaba!
Odpłynęłam dość szybko skupiając
się na leczeniu tego co najważniejsze, i tego co mogłam zanim Delta zacznie
ratować szczeniaki. To one musiały przeżyć, to nie ulegało wątpliwości, nawet
jeśli Agrest sam o tym jeszcze nie wiedział. Jednak może moja pomoc pozwoli na
uratowanie także Nymerii. Musiałam w to wierzyć. Zbyt długo siedziałam poza tym
miejscem, zbyt wielu zginęło przez moją nieobecność.
Ugryzienie było rozległe. Miot
który miał niedługo przyjść na świat zmniejszył się o dwie samiczki, które
znalazły się na trasie szczęk napastnika. Zatamowałam krwawienie, najpierw w mniejszych
miejscach, testując swoje możliwości i już miałam przejść do gorszych elementów,
gdy poczułam blokadę. Nie mogłam więcej. Gdzieś z tyłu usłyszałam swoje imię… Ale
gdybym tylko jeszcze złączyła tą naderwaną tętnice. Tylko tętnice.
Odrzuciłam ostrzeżenia z zewnątrz
i mojego własnego organizmu. Zaparłam się, żeby dotrwać do końca tej jednej
czynności. Trwało to najwyżej kilka minut, a później jedynie sekundę trwała
moja droga ku ziemi.
Decyzyjny
Ciało Flory padło na ziemię bez
życia. Medyk podbiegł do wadery ze strachem w oczach, by po kilku chwilach
odwrócić głowę i powiedzieć:
- Oddycha. – powiedział, na co
wszyscy obecni odetchnęli z ulgą.
- Co z nią? – spytał alfa patrząc
na swoją ukochaną. Delta podszedł teraz do Nymerii, wcześniej kiwając w stronę
Domino, która przyszła pomóc w trudnej sytuacji, aby zajęła się drugą chorą.
- Nie wiem jeszcze co Flora
zdołała zrobić, ale na pewno dała nam trochę czasu. – spojrzał na płowego
basiora, oczekująco. – Czasu, który może nam pomóc w pewnym uratowaniu
szczeniaków.
- A co z Nymerią?
- Nie widzę dla niej ratunku.
Po tych słowach świat jakby na
chwile się zatrzymał.
- Ratuj je.
Bohaterski
- CZEKAJCIE! – donośny niski głos
przerwał dyskusje, jeżeli można było tak ją nazwać.
Do jaskini weszła Tiska,
ewidentnie przemęczona i smutna. Zaraz za nią pojawił się właściciel głosu,
kulejący na jedną łapę Magnus, z żarem w oczach, lecz ewidentnie z ostatkiem
sił w ciele. Przeżył chorobę, przeżył wojnę… już dwa razy uchronił się od śmierci
w krótkim odstępie czasu. Czy Bóg miał na to plan?
- Ratuj wszystkich. – powiedział już
nie tak głośno, z lekko zasapanym oddechem.
- Nie dam rady.
- Dasz. Pomogę jej. – usiadł obok
córki i chwycił jej wiotką łapę. W tym czasie jego żona westchnęła ciężko i
usiadła obok niego.
- Magnus, nie masz tyle siły. Byłeś
chory, ranny… Ja wiem, że…
- Nie mam. – spojrzał jej w oczy
i na kilka sekund nastała niczym niezmącona cisza. Pojedyncza łza spłynęła po
pysku Tiski, gdy ta zdała sobie sprawę do czego może to wszystko doprowadzić. –
Nie mogę jej zostawić, Kochanie. Jedną córkę już straciłem. Tej stracie mogę
zapobiec.
Basior odwrócił wzrok od
ukochanej i spojrzał na medyka:
- Delta, szykuj się do operacji.
- Magnus... – jej uśmiech rozjaśnił
twarz basiora. Jego język szybkim ruchem zlizał z jej policzka tą jedną
niesforną łzę.
- Przeżyliśmy już razem wiele.
Teraz jej kolej.
Tiska pokiwała lekko głową i
przytuliła głowę do ramienia męża. Nie zamierzała go opuszczać do ostatniej
chwili.
Krwawiąca
Gdy ból znika, to znaczy, że się
umiera, prawda? Czułam się jakbym pływała na niezmąconej tafli wody, która
przed kilkoma chwilami podtapiała mnie i nie pozwalała złapać oddechu na swojej
powierzchni. Leżałam na plecach i patrzyłam na rozgwieżdżone niebo, jakbym nie
miała już żadnych zmartwień. Co się zmieniło? Umierałam prawda?
Jeszcze chwilę, Nymka. Jeszcze trochę.
Głos przeszył moją podświadomość
ciepłem i spokojem.
Tato.
Wszystko będzie dobrze. Tylko wyjdź z wody.
Obróciłam się na brzuch i rozejrzałam
dookoła.
Płyń.
Więc płynęłam. Nie widząc lądu,
nie wiedząc co robię i jedynie czując ciepło w poruszających się szybko łapach.
- No witaj, Nymerio. – obok mnie
zwinnie poruszał się Lucjan. – Ciężki okres, co?
- Co tu robisz? – spytałam lekko
już zasapana.
- Najwyraźniej po raz kolejny
masz problem… Tylko tym razem to ja przyszedłem do ciebie.
- Nie mam czasu na wycieczki.
Muszę…
- Płynąć? A dlaczego?
- Mój tata… on…
- Pewnie zaraz
straci życie, żeby Cię uratować. Jednak może umrzeć na marne.
- Dlaczego?
I wtedy to
poczułam. Okropny ból przyszywający mój brzuch. Skuliłam się, od razu wpadając
pod wodę. Nie mogłam złapać tchu, a ból narastał coraz bardziej. Woda zabarwiła
się karmazynem.
- Ponieważ
wracając ci siły, jednocześnie oddaje Ci ból. Który uniemożliwi Ci dopłynięcie
na miejsce.
- Nie! –
krzyknęłam zanim moja głowa ponownie znalazła się pod wodą.
- Więc płyń.
Szybko. Ile masz sił w łapach. Tutaj nie umrzesz, nie zemdlejesz, tutaj tylko
musisz dopłynąć na czas odczuwając ból, którego nigdy wcześniej nie odczuwałaś.
Więc płynęłam.
Z bólem, którego nigdy wcześniej nie odczuwałam. Z myślą, że jeszcze go
uratuje. Że mój ojciec przeżyje razem ze mną.
Ratujący
Delta uwijał
się z operacją jak najszybciej mógł, co chwila patrząc na coraz bardziej pochylającego
się nad córką Magnusa. Jego sierść, już wcześniej lekko wyblakła z koloru,
teraz przybrała barwę brudnej szarości z lekką domieszką chabru.
- Syn! –
Krzyknął Delta wręczając małe ślepe dziecię stojącej obok Domino. Tym razem to
on odbierał poród, nie tylko dlatego, że odbywało się przez cięcie podbrzusza,
ale także przez stan ciężarnej.
Domino zabrała
szczeniaka w głąb jaskini by go obmyć i pomóc w przystosowaniu w nowym miejscu.
- Córka! –
ledwie kilka minut dzieliło te dwa dźwięki, a wydawać by się mogło, że trwało
to całe wieki. Tym razem szczeniak został wręczony samemu ojcu, z braku kadry, nie
było innego wyjścia. – Zanieś go położnej. – usłyszał alfa rozkaz i bez
zająknięcia go wykonał. Patrzył tylko na córkę, przez całą drogę do
prowizorycznego posłania niemowlęcego, nie mogąc oderwać od niej wzroku.
Z trzecim
szczeniakiem było gorzej. Minuty mijały, Delta robił co mógł, ale młody
zakleszczył się, a pępowina owinęła się wokół niego jak sznur wokół szynki. W
końcu jednak udało się i kolejny brzdąc szczęśliwie zdrowy, pojawił się na
naszej ziemi.
- Syn… - sapnął
z wycieńczenia medyk, wiedząc, że to jedynie część jego dotychczasowej pracy.
Szkraba zwinnie odebrała od niego Domino.
- Wróć tu
zaraz, będę Cię potrzebować. – powiedział pocierając łapą po czole, zostawiając
na nim krwawy ślad. – Zostaw młode z ojcem.
Delta nie
musiał się powtarzać. Po chwili nowa chwilowa asystentka medyka była już przy
nim.
Krwawiąca
Nie mogę już... ta jedna myśl nie
odchodziła ode mnie. Miałam ochotę zatrzymać się i pozwolić wodzie by mnie
połknęła, zabrała w głąb siebie, gdzie zaznam w końcu spokoju i braku bólu.
Jednak
musiałam przeć dalej, musiałam. W pewnej chwili, gdy jedna z większych fal
odsłoniła mi horyzont zobaczyłam ją. Małą wyspę pośrodku bezkresu wód. TAK! To
tam musiałam dopłynąć. Nadzieja rozgrzała mnie do czerwoności, dodając mi sił i
adrenaliny.
I gdy już myślałam,
że będzie już tylko dobrze, nade mną rozgorzał grzmot. Potężny i głośny,
któremu zawtórowała błyskawica uderzająca w cel mojej podróży. Siły opuszczały
mnie coraz bardziej i w końcu coś zrozumiałam… spokój na wodach przyszedł gdy
Magnus zaczął mi pomagać. To jego zasługa, byłam pewna.
Czy burza oznaczała,
że nie zdążyłam?
Bohaterski
- Kochanie… - szepnęła Tiska,
trzymając męża w ramionach, ledwie mogącego utrzymać głowę w górze.
- Kocham Cię.– powiedział tylko,
a później zgiął się w pół, w potężnym wrzasku i padł na ziemie. - Opiekuj się
nimi. – uśmiech zawitał na jego pysku, zupełnie jakby ból równie szybko zniknął
jak się pojawił. W następnej sekundzie jego oczy straciły żar.
<Agrest?>
sobota, 21 maja 2022
Od Agresta CD Nymerii - „Samotna wśród tłumu. Rdzeń” [2.9]
piątek, 20 maja 2022
Od Sigmy CD Pi - "O Krok Bliżej - do odpowiedzi" 1.5
Życie rozrzuca ci pod nogami kamienie i fragmenty szkła, co byś pokaleczył sobie na nich łapy, najmocniej jak tylko możliwe, ale przeżył tą przeprawę.
Sigma przeżył już 2 walki. Jedną z wrogiem, który raczył
wycofać się prosto w jamę, w której pracował jego ojciec. Zmartwienie i
poczucie zagrożenia tamtego dnia wstrząsnęło nim wewnątrz, a na zewnątrz
pozostał sprawnym wojownikiem. Gotowym do poświęceń.
—Jak się czujesz? —spytał siostry. Całka zerknęła na niego kątem oka. Pi
pomimo, że została zaatakowana szybko wróciła do pracy i jeszcze tego dnia
patrolowała granice. Wytrzymała. W przeciwieństwie do Mediany. I Całki zapewne
też. Sigma położył łapę na jej ramieniu. Oboje się martwili. A jednak jego łapa
została strząśnięta, a jego oblicze potraktowane krzywym uśmiechem.
—Nic nie będzie dobrze Sigma. — wywarczała w jego kierunku, czując w kościach
co ten chce jej powiedzieć.
—Za mało wierzysz w swoje słowa, abym i ja mógł to zrobić. — pokręcił głową.
—Pierdolisz. — jej głos był znacznie ostrzejszy niż przed chwilą. — Sigma. Tam
siedzi nasz ojciec. My siedzimy tu. I chuj, że będzie dobrze, skoro oboje
wiemy, że z nim już nigdy dobrze nie będzie. Jesteś ślepy Sigma. Ślepy .— to
były jej ostatnie słowa tamtego dnia. Jej brat nie mógł pojąć o czym do niego
mówi. W końcu wszystko da się naprawić, czyż nie?
Może nigdy nie będzie wyglądało tak samo, ale jednak, podobne czy nie, może się
okazać lepsze od poprzedniego.
—Oj siostrzyczko. — jego słowa nie doleciały już do niej. Pokiwał głową jeszcze
raz i polizał się po łapie.
Pi wróciła cała i zdrowa. A przynajmniej wszyscy tak myśleli. Szybko okazało się, że wirus wdarł się w ich życie i powoli niszczył wszystko. Sigma w cierpieniu i bólu, leżąc obok coraz to mniej wzruszonej światem siostry, nadal głupio wierzył w swoje przekonanie, że będzie dobrze. Będzie lepiej.
Wyzdrowiał, ale prawie zamieszkał w jaskini wojennej.
Taktyki, ćwiczenia, spanie. Wszystko robił tam. Miał przy tym oko na swoje siostry. Wszystkie poza Całką, która
zdawał mu się wyśliznąć spomiędzy łap. Podrapał się po tyle głowy ze stresem
widząc jak Pi w milczeniu przyjmuje rozkazy. Martwił sie o nią. Chyba
najbardziej ze wszystkich. Zawsze w końcu była ich oczkiem w głowie, nawet taty
i Sigmie nigdy to jakoś nie przeszkadzało. Medianie chyba też nie.
a jednak zmiany były nieuniknione. Sigma dość szybko się do nich zaadaptował.
Wypowiadał się bardziej stanowczo, tłumaczył jej każde swoje uczucie, aby jej
zachowania raniły go w jak najbardziej ograniczony sposób. Ale nie sposób było
nie odsunąć się od siebie. Jej moc, nagła i niekontrolowana, przejęła jej ciało
pozostawiając tylko głucho myślącą skorupę. Czasem miewała przebłyski dawnej
siebie. Zdarzyło się to trzy razy. Sigma liczył i ten numer trzymał w sercu.
Pierwszy raz zaraz po chorobie
Pamiętał to jak wczoraj. Jakby to wspomnienie, tak niewyraźne zaszyło się w jego sercu ,a nie umyśle. Poczuł jej zapach kiedy leżał, jeszcze obolały, jeszcze niesprawny. Polizała go po głowie z czułością jaką obdarzyć mogłaby tylko matka i siostra. Uchylił wtedy oczy, ale widział już tylko jej ogon znikający pośród innych wilków. Pomagała dzielnie, dopóki wszyscy nie wyzdrowieli.
Drugi raz kiedy spotkali ojca po okupacji
To też było wyraźne. Pi przytuliła go jakby obchodziła się z jajkiem. Jej oczy zapaliły się wtedy łzami radości, albo smutku i świadomości. Sigma nie był w stanie powiedzieć, jego oczy wdziały zbyt powierzchownie. O czym wiedziała Całka, która stała zaraz obok, a której nie pamiętał. Niech chodzi sobie na palcach przy Pi i tańczy wokół Mediany. Ona najwyraźniej nie znaczyła już nic, nawet dla ojca, który przytulił wszystkich sam. A tylko ona musiała zbliżyć się samotnie. Ślepa wiara w Wyższą Wartość, nie była dla Całki.
Trzeci raz dobę po kłótni, dobę przed tragedią
To była sytuacja, która spędzała mu sen z oczu. Martwiła go. Żarła od środka niczym robaki posilające się na trupie. Mięso, kości czy dusza. Nic nie było bezpieczne. Krążyło to w jego głowie niczym nieproszony gość, niepłacący czynszu i jedynie leniący się w kącie. A jaki śmietnik po sobie zostawiał.
To był wieczór czy dzień. Nie ważne. Nie pamiętał już.
Plątał się po przebieżce, jaką odbył dla treningu. Nie mógł wypaść z formy. W
końcu musiał walczyć o swoją watahę. Spotkał swoją siostrę jak wracała z pracy
zapewne. W końcu z czego innego. Jej mina nie należała do najszczęśliwszych.
—Jak się czujesz? — zagadnął z uśmiechem. Jej wzrok zmierzył jego postawę.
—Dobrze. — westchnęła przewracając oczyma.
—Nie sądzę. Wiesz. Jestem twoim bratem. Możesz mi powiedzieć! — starał się.
Pomimo tego jak ślepy był. Jak mało widział i jak źle oceniał stan swojej
siostry. Wsadził kij w mrowisko i teraz musiał przyjąć ich jad z honorem. Nie
ważne jak bardzo by bolał.
—Tobie? Tobie? HA! — jej pysk wygiął sie w grymasie. — Tobie nie można
powiedzieć już nic! —
Zmarszczył brwi. O co znowu jej chodziło? Przecież ufał jej a ona mu!
—Nie rozumiem o co ci chodzi. —
—Wiem. Właśnie dlatego! Dlatego. Jesteś ślepy Sigma. — rzadko używała jego
imienia, a teraz zabrzmiało jak największa obraza.
—Hę? Nie jestem ślepy Całka. Martwię się
po prostu. —
—O kogo? — jej oczy przewróciły się w dezaprobacie. Nie docierało do niego o co
wadera ma do niego zarzuty. — O Wielkie Wartości? O tą watahę, a raczej resztkę
tego co z niej zostało? Nie ma tu o co się już martwić. — zaśmiała się. Jednak
to nie był śmiech radości.
—Oczywiście że jest! — Sigma oburzył się. Sierść na jego karku zjeżyła się od
razu. Nie chciał kłócić się z siostrą, ale najwidoczniej należało jej
wytłumaczyć sens jego postawy. — Widzisz. Walczę bo kocham tą watahę! —
—Kochasz? Nie Sigma. Walczysz, bo ci każą. Nic nie tłumaczą. To nie jest
kochanie, tylko ślepa wiernota. Gdyby kazali ci skoczyć z klifu ,skoczyłbyś? —
prychnęła. W jej głosie zabuzowały emocje.
—OCZYWIŚCIE! — Sigma pokręcił głową. — Jeśli każą to zrobić, znaczy że mają w
tym jakiś cel! —
—CEL? Jaki? Skaczesz w ślepo nawet nie pytając! Taki właśnie jesteś. Głuchy,
ślepy, głupi! GŁUPI SIGMA! GŁUPI! — jej słowa zraniły go. Warknął w jej stronę
kiedy próbowała się odwrócić.
—Nie jestem głupi i najwidoczniej mam więcej wiary i uczyć w sobie Całka.
Zaczynasz upodaniać się do naszego wroga. Zgorzkniała. Niewierna. Kwestionujesz
rozkazy. —
Jej ciało zastygło. Jej oczy przebiły sie przez jego duszę. Poczuł się nagle
nie na miejscu. W jego głowie zapaliła się lampka, kiedy zobaczył jak jej oczy
się zaszkliły. Stąpał po kruchym lodzie. Jego łapy zatrzęsły się pod nagłym
poczuciem winy. Słowo za dużo. Może jednak jest głupi...
—Wiesz co Sigma. Skoro ja jestem wrogiem.. nie... uh... Dobrze więc. — Zebrała
w sobie słowa. Jej wzrok ochłodniał. Do tego stopnia, że Sigma poczuł się jakby
śnieg powrócił do watahy. — Nie masz po co wracać. — jej wzrok mówił wszystko.
Jej serce się zamknęło. Na niego. Na rodzinę. Na prawdę! Wyminęła jego zastygłe w przerażeniu ciało.
Jego oczy zalały się łzami.
Cholera!
—Całka... — zapiszczał wręcz. Obrócił się z rozmachem. Jak jej wytłumaczy
dlaczego. Przeprosi.. Może uda się naprawić swój błąd! I jej twardość! Prawda? PRAWDA?
— j.. ja...
—NIE. — jej głos znowu zatrzymał go w pół kroku. — Wybrałeś. — zobaczył tylko
jej plecy. Jego apy powoli opuściły go na ziemię. Usiadł. Serce dudniło mu w
piersi. Głowa starała się pojąć co się dzieje. Dlaczego nie chce słuchać? —
Ponieś konsekwencje swoich czynów jak prawdziwy mężczyzna Sigma. W końcu nim
jesteś, czyż nie? —jej słowa bodły coraz
głębiej, a on podświadomie wiedział, że sam sobie zawinił. Mógł porozmawiać z
nią wcześniej. Ale ona zawsze była taka silna! Silniejsza niż jej siostry,
które go potrzebowały! I pojawił się za późno. Jej umysł już był spaczony
parszywym myśleniem i już postawiła swój mur. — w końcu... — powiedziała jeszcze, ale jedynie
odeszła. A w Sercu Sigmy zabrzmiało ciche wataha
jest ważniejsza od rodziny, które przełamało barierę. Chciał się za nią
rzucić, ale wiedział że z łatwością by go pokonała i zostawiła na ziemi
półżywego. A był potrzebny sprawny. Dlatego jedynie załkał. Nie wiedząc kiedy.
Nie wiedząc jak, jedna łza zamieniła się w morze.
I kiedy wrócił, taki złamany na swoje prowizoryczne posłanie pod sosną przy jaskini. Ułożył się u jej korzeni i niczym szczenię zapragnął przytulić się do sierści ojca, bez problemów i z tą słodką beztroską. Popłakał się jak małe dziecko. Nie do końca wiedząc dlaczego. Wtedy też Pi położyła się na nim, jak Całka jeszcze do niedawna. I może to dla niej było odruchem, pozostałością po dawnej sobie, dla niego znaczyło wszystko. Ma jeszcze kogoś, kto go kocha. Bo Całka już nie kocha? Prawda?
A czwarty raz?
Czwarty nadszedł niespodziewanie. Przegrupowali się w pośpiechu. Kazali im walczyć do upadłego. Gdzieś w tłumie przemknęła mu Całka. Strażnicy walczyli razem z nimi. Przerażenie zacisnęło się na jego gardle, ale miękka sierść oparła się o jego bok. Pi . Jej oczy na chwilę przybrały odcieni ciepła. A tak przynajmniej mu się zdało. Dodały mu otuchy.
Walka była długa i ciężka. Pierwszy raz... Pierwszy raz zabił. Jego kły w dzikiej szarży zacisnęły się na gardle jednego z wrogów powalając go na ziemię. Krew wypełniła szczęki młodego wojownika. Jedno życie mniej, jedno zabójstwo więcej na jego koncie. Jednak niewiele było czasu do namysłu. Należało skoczyć dalej.
Ciekawe jak radzi sobie Całka?
Potknął się w którymś momencie. Ciężka łapa zaległa na jego
karku miotając nim po ziemi. Zawarczał i z impetem obił się o pobliskie drzewo.
Z trudem wstał. Przeciwników było trzech, on sam. Do tej pory także tak było.
Ich wojska było znacznie mniej, ale pewnie lepiej wyszkolonego. Przynajmniej w
jego przypadku, od małego zafascynowanego walką. Jeden z wrogów szybko poległ
pod nim przy następnym ataku i zasnął wiecznym snem. W tym czasie jego plecy
zostały rozerwane przez trzy pary łap. Osunął się na ziemię aby stanąć
nierówno, a potem przewalić na bok. Czyjeś kły dobrały się do jego krtani,
której bronił z zapałem i bólem. Jego łapa trafiła w oko, w policzek, w kły. Z
coraz to większą słabością. Był blisko poddania się. Już odmawiał pacierzyk,
żegnał się z rodziną. Łzy zakryły jego obraz na spółkę z ciemnością. Ale śmierć
nie nadeszła. A jedynie głuchy pisk i skomlenie. Nie jego krew obryzgała jego
usta. Zamieszanie trwało krótką chwilę, w której próbował pozbierać swoje
zmysły.
—Mówiłam ci już, że jesteś głupi. — rozpoznał jej głos. Jego oczy uchyliły się
patrząc na wilczycę o szczudłowatych nogach, nieco tylko wyższą od niego.
Uśmiechnął się i załkał. — Nie uśmiechaj się do mnie. — jej słowa zmazały
grymas radości z jego pyska. — Ratuję cię tylko dlatego, że ojciec załamałby
się gdybyś nie przyszedł do niego żywy. Dla mie nadal nie jesteś nikim więcej
jak marionetką tego pieprzonego pobojowiska. Leż tu. — warknęła w jego stronę.
— Wrócę to zatargam cię do jaskini medycznej. —
I skoczyła. Zupełnie sprawna. Całkowicie zdrowa. Prawie bez rany. Sprawna i
zimna morderczyni i wojowniczka, która swoje uczucia wyrzuciła na niczego
nieświadomych „wrogów”. Sigma niczego nieświadomy, jak wiele Całka sama
przechodzi wewnątrz siebie, myślał o sobie i o jej słowach. W końcu nie uważał
się za marionetkę... Nie był nią. Prawda?
<Pi, Mediana, Całka?>
Od Całki CD Hiekki - "Lodowy Żar"
Tamtego dnia oddała mu swój koc.
Jej łapy powoli przesunęły się po ziemi. Półprzytomny wzrok zaćmiony powątpiewaniem podniósł odrobinę ponad szczyty drzew. Z cichym odetchnięciem wypuściła z ust powietrze trzymane w płucach odrobinę za długo. Ile by dała, aby teraz jej łapy były tymi samymi, które niegdyś mało nie utknęły w lodowatej wodzie jeziora. Ile dałaby żeby ten nowy świat i nowy porządek przepadł gdzieś w ciemności i wszystko wróciło do stanu, którego w sumie Całka nie zdołała poznać. Wojna. Wiecznie wojna. W takim świecie się urodziła i tego też świata miała dość. Przymykając oczy i pozwalając wiatrom znad morza owiać swoje futro słuchała nut spokojnych fal. Ze skrzywieniem na pysku, które dodawało jej jedynie przerażającego wyglądu. Zgryzła i skamieniała z zewnątrz, z tyloma wątpliwościami. Jej łapy zaryły w piachu kiedy podeszła do skraju wody, tam gdzie wszystko zacierało się w jedną wielką masę ciemnego morza, nieskończonego żalu jaki wylało niebo ku ziemi wiele lat temu, a który nadal nie wysechł. Całka też była bliska wylania z siebie łez, ale frustracji. Nad stanem rzeczy, nad truchłem pomieszkującym pewnie w krzakach przy jej domu, nad jej rodzeństwem, które powoli acz nieuniknienie rozpraszało się po watasze i balansowało na skraju przepaści, ryzykując życie w imię... właśnie. W imię czego? Wyższego dobra? Ale kto tak właściwie jest tym dobrym? Jej oczy podążyły za nią, jej uszy zastrzygły, a serce na chwilę zastygło. Chciała aby to się skończyło. Męka niepewności i strach straty. W jeden czy inny sposób, tak aby sama nie musiała zakańczać tego wszystkiego. I chociaż woda mało nie szarpnęła jej duszy ku sobie, wadera odwróciła się i odeszła. Patrol sam się nie uczyni.
Tego dnia chciała ugryźć
Długi język to jedna sprawa, plotkarstwo druga, a trzecią była Pinezka. Całka miała jej dość. Żywcem zjadłaby tą kolorową sukę. Może była miła... ale może była miła aż nad to. Wręcz sztucznie nieco i niezwykle mocno grała szczudłonogiej samicy na nerwach. A jednak utknęła z nią. Z jakiegoś powodu ostatnimi czasy ten piekielnie Wielki i Wielmożny... Niezawodny pan z najebanym do maksimum ego Mości Generał Hyarin, pakował ją w ten nieodwzajemniony związek z gadatliwą samicą. A kiedy Całka znacznie bardziej wolała patrolować granice z Tią albo Luką. Z tym drugim znacznie bardziej. Byli w końcu w podobnym wieku, rozmawiało im się dobrze, radzili sobie dobrze. Czego chcieć więcej? A otóż : chwili spokoju. Chwili ciszy. Pinezka nie potrafiła uszanować niemej prośby Całki o odrobinę spokoju. Głos lewitującego wilka niósł się po lesie kiedy trajkotała niczym niezamykające się dziury w ciele. Powoli, nie za szybko, ale dużo i nieustannie, niczym męczące wilka piski i głosy w głowie. A Całka przeklinała swoje skupienie, gdyż było w stanie zarówno słuchać jak i uważać na otoczenie. A każda litera szła ku jej pamięci kodując się w niej niczym wątpliwie przydatny sąsiad mieszkający piętro niżej, którego niekoniecznie lubisz, ale znosisz żeby nie stwarzać zwady. A jednak jakbyś nie musiał nawet pojedyncze spojrzenie nie zostałoby rzucone ku temu parszywemu pasożytowi, ale cóż. Niewątpliwie Całka nie miała lepszego wyboru jak robić co jej kazano i czekać na czasy kiedy w końcu będzie mogła odkryć siebie, przeżyć dzień bez stresu i przestać wszędzie i nieustannie biegać niczym mała , pracowita pszczółka, która plącze się między kwiatami aby spełniać swoje obowiązki. Obowiązki i odpowiedzialność, które ciążyły na plecach i wykrzywiały kręgosłup moralny tak młodego wilka. Bo kto tak delikatny i podatny jeszcze na środowisko w którym żyje i w które ledwo co wkroczył za najwyższy obowiązek ma bronić życiem swojej watahy. Zabić albo zostać zabitym.
Tamtego dnia była na skraju
Sigma. Jej kochany brat. Nie spojrzała mu w oczy zaciskając
mocno szczęki na własnych policzkach i czując smak metalicznej krwi. Swojego
nowego ulubionego napoju. Była zirytowana. Wkurwiona, jeśli można użyć
mocniejszego słownictwa, które znacznie lepiej opisywałoby jej stan. W ciężkim
milczeniu czekała na jego słowa, w końcu pozwalając aby ich wzrok zderzył się.
Jej brat najwyraźniej nieco niepewny i skruszony, ten idiota, nie miał odwagi
wypowiedzieć tego słowa. Nie chciał sie wycofać. Nie chciał więc odwrócił
wzrok. A to tylko napędziło w Całce żal i gorycz w najczystszej postaci.
—Dobrze więc. Nie masz po co wracać. — warknęła, a jej mięśnie zadrżały w
wysiłku. Chciała go chwycić za kark, zaryć pazurami w jego boku. Niech pozna
karę, niech pozna ból. A jednak powstrzymała się. Maska czy nie. To był jej
brat. Nie posunęła by się do próby zmuszenia go do posłuszeństwa. Nie na tym
polegało życie, nie ważne jak mocno by tego chciała. Powoli minęła odbicie
swojego ojca.
—Całka... — jego głos był zaskakująco zrozpaczony jak na słowa, które jeszcze
przed chwilą były znacznie bardziej stanowcze. —... j.. ja.. —
—NIE. — ale to ona tym razem miała być tą stanowczą. —Wybrałeś. — zimno odparła
nie odwracając się w jego stronę. Może dlatego, że chciała aby płakał za nią,
żałował swojego wyboru jak nigdy przedtem. A może wiedziała, że jeśli zobaczy
chociaż jedną łzę to się zawaha. A nie mogła się wahać. —Ponieś konsekwencje
swoich czynów jak prawdziwy mężczyzna Sigma. W końcu nim jesteś czyż nie? W
końcu ... — wojna jest ważniejsza od
własnej rodziny. Nie wypowiedziała jednak tych słów odchodząc w chłodzie
wiosennego słońca.
Porzućcie bowiem nadzieję Ci którzy stajecie na drodze góry. Góra jest bowiem twarda i z każdym stuleciem powoli kruszy się i łamie, i przesuwa gniotąc świat pod sobą. Niewzruszona.
Tamtego dnia padło słowo za wiele
Truchło. Stał tam, gardząc po niej wzrokiem. Posuwając tym
spojrzeniem po jej ciele niczym malarz usiłujący odnaleźć piękno w obrzydliwym
tworze wojny. Całka warknęła w jego stronę zbliżając się. Była głodna, zmęczona
i na skraju przepaści. Tej samej, nad którą balansowało jej życie. A jednak
najwidoczniej najpierw miał upaść rozum, a za nim podążyć serce.
—Czemu na mnie warczysz? — odezwał się. Jego słowa przewietrzały ogarnięte
przez wiatr zanim dotarły do niej.
—Bo śmiesz się pomazywać mi na oczy. — nie chciała go męczyć. A jednak coś
kazało jej dzisiaj odgonić go na wszystkie sposoby. A każdy kogo spotkała, z
nim włącznie wycofywali się na jej groźby. Na jej mur nieprzekroczony, który
stawiała swoją wrogością, aby spokój jej ducha został spokojny i zachowany.
—Potrzebuję odrobiny spokoju — szepnęła
z wyczerpaniem, ale za cicho aby jej głos dotarł dalej niż do zszarganego
serca.
—Nie słyszałem. Znowu obrażasz mnie pod nosem? —
—Słuchaj no. — Oddałam ci mój jedyny koc
niewdzięczniku, po czym dostałam nim w mordę. Karmię cię i poję, nawet swoją
częścią żarcia kiedy ledwo stałeś na łapach — zostaw mnie, rozumiesz?!
Zostaw w spokoju! — kłapnęła na niego. Cienka nitka zdrowego rozsądku
trzymająca ją w kupię pękła z cichym jęknięciem. Serce rozdarło sie i na wierz
wypłynęły wszystkie emocje. Oczy zaszkliły się, zęby pokazały wszystkie, a
aroganckie prychnięcie ze strony rozmówcy niewiele pomogły. Tak bardzo
brakowało jej wsparcia, a świat najwyraźniej nie był gotów go jej ofiarować.
—Kto ci pozwolił, no kto? Kto ci dał prawo żeby mnie tak traktować?! — jego
głos podrażnił jej umysł w niebezpieczny sposób. Adrenalina i wściekłość
zapulsowały w jej żyłach, zwłaszcza kiedy mniejszy wilk postanowił spróbować ją
zaatakować. Wybacz. Ale mnie wychowała
wojna i chłód. Odskoczyła zanim zdążył zacisnąć kły. Jej oczy z furią
skierowały się na jego nędzne ciało, chociaż wyglądał lepiej niż parę dni temu.
Jego kły zaczepiły o jej kark, wiec wykorzystując impet jaki nadała sobie przy
okazji wycofania się, zatrzymała się siłą wszystkich swoim mięśni. Wilk
przeleciał nad jej głową, głucho uderzając o ziemię.
—ja, JA sobie pozwalam — warknęła. Wybuchła. Łzy zebrały się w kącikach jej
oczu. Jak wiele jeszcze musiała przeżyć aby świat dał jej chwilę spokoju i
ukojenia? — Za kogo ty się masz? Przychodzisz do mnie i oczekujesz przeprosin.
Za co? Za chrzest bojowy? Cóż, witamy w zespole truchełko. Lepiej nie będzie! —
a przynajmniej lepiej nie znała, od małego przygarnięta w ramiona chłodnej
wojny. Więc to jej spojrzenie na świat było spaczone. Ale nie miała nikogo kto poprowadziłby ją w lepszą stronę. Sama.
Sama musiałby ją odkryć, a pośród krwi nie ma na to miejsca.
—Jestem Hiekka, ty... — miała dość. Pierwsza łza zagubią się w sierści kiedy
przycisnęła tą ciemnotę do ziemi w furią godną zabójcy. Przycisnęła go całą
sobą. Całą siłą — Jesteś najohydniejszym monstrum, jakie kiedykolwiek poznałem.
Ty bezduszna diablico. — A ona wiedziała jak wiele prawy jest w jego słowach,
ale jednocześnie jak niewiele o niej wie i śmie patrzeć tylko na nędzne graffiti
na murze pięknego muzeum, które skrywa w sobie cały zasób uczuć zawartych w
obrazie. Schowanych za ścianami, niezrozumiałe nawet dla najlepszych znawców.
Poczuła się beznadziejnie. Nie dość, że traciła grunt pod łapami. Traciła powoli
rodzeństwo i wieź. Traciła dom, który wyjadała wataha, ktoś śmiał powiedzieć
jej w twarz, że jest potworem. Więc niech jej też powie, jak to zmienić? Czemu
milczy? Czyżby umiał tylko oceniać, a może w końcu dociera że to nie jej wina.
Nie ona wybrała dla siebie taki świat.
Wymknął się z jej uchwytu w chwili słabości. Jej ciało zadrżało w pojedynczym
spazmie żalu. Zamachnęła się drugą łapą trafiając jedynie w trawę i
rozbryzgując ją na wszystkie strony. Straciła towarzysza z oczy, na sekundę,
aby zaraz potem poczuć powiew oddechu przy nodze. Uniosła ją bez większego
wysiłku, a zęby truchełka kłapnęły o siebie.
Wkurwiona do granic możliwości kopnęła go. Jej ucho usłyszało chrupnięcie i
przeciągły jęk.
jej furia trwałą dłuższą chwilę, a jako ta lepiej doświadczona szybko
doprowadziła mniejszego do stanu marnego, ale nie śmiertelnego. I kiedy
zacisnęła się w którymś momencie na jego karku, miała ochotę go przegryźć. Może
wtedy otrzymałaby chwilę spokoju, ale puściła go. Po czym usiadła. Wilk oddychał
ciężko po czym położył się na ziemi z plaśnięciem. Ona sama nie obyła się bez
ranek. Jednak z truchłem było gorzej.
—Całka? — jej powoli cichnący, otępiony umysł przeszył dreszcz.
—Hę? — zapytała bez większego przekonania. Jej oczy ponuro wbiły się w widok
marnego wilka ,który z przymkniętymi oczyma wpatrywał się w niebo
—Pomożesz mi znaleźć rym? Nie mogę nic wymyśleć. — zmrużyła oczy. Jej serce
załkało
—Co ty bredzisz? —
—Nie, naprawdę. Co się rymuje z „żar”? —
Westchnęła cicho, nie mając siły na uśmiech. Wilk zamknął oczy po czasie.
Spokojnie już. Wniosła go do nory i opatrzyła tym co zostawił za sobą ojciec. Jej
posłanie, z tym samym brudnym kocem ,który odrzucił, stało się jego łóżkiem. Jej posłanie. Jej posłanie. Łzy w milczeniu
potoczyły się po jej policzkach. Wylizała rany tam gdzie sięgnęła. Zagoją sie
zanim się obejrzy. Ale to tylko zamiany na ciele. Jej serce nie zagoi się tak
szybko. O ile kiedyś.
Diablica, monstrum. Odbiło jej się po głowie. Może inny zapomną po czasie, ale
Całka coraz to wyraźniej była świadoma swojej mocy. Dlaczego bowiem nie
zapominała? Kiedy jej wspomnienia mówiły o dobrych czasach, kiedy jej relacje
wyglądały porządnie, nagle wszystko powracało. Wywoływało tylko większy żal i
większy ból. A łzy nie pomagały.
Tamtego dnia wpadła w pułapkę własnej mocy
Tamtego dnia podążyła śladem ojca.
Tamtego dnia...
<Hiekka?>
Od Pi CD Mediany - "O Krok Bliżej - do odpowiedzi" cz. 1.4
Oderwijmy się na chwilę od świata, który znamy, a powróćmy w kroki tego, który został już rozwiany przez zamglone spojrzenie czasu. Powoli. Do rzeczy. Dawno, chociaż nie aż tak, gdyż wojna już przeżerała słodkie ziemie, spowite miodem i mgłą pełną krwi, Mediana wychodziła z jaskini. Jaskini jeszcze osmolonej ogniem z przeszłości, ciemnej pieczary, w której otrzymała pozwolenie na prowadzenie swojego stanowiska dalej. Jedyna śledcza, mało doświadczona, ale gotowa się uczyć, aby dobić do doskonałości. Wtedy kiedy o wojnie w WWN nie było jeszcze nawet myśli, a pojęcie pary alfa snuło się jedynie gdzieś z tyłów głów doradczyni najwyższej władzy. Kiedy Pinezka jeszcze postępowała z łapy na łapę, jeśli można tak powiedzieć.
Jej pierwsze zlecenie, w pewnym sensie, było zwykłym
poszukiwaniem, które jak wiemy zakończyć się miało nieciekawymi wieściami.
Jednak Mediana niewiele o tym wtedy wiedziała. Dostała parę kawałków sierści i
węchem musiała odnaleźć ślady zagubionych wilków, już nieco wypłukanych wraz z
ocieplającym się światem. To nie tak ,że już wtedy świat chciał wstawać do
życia. Nie. Po prostu zrobiło się odrobinę cieplej i zastygła lodem górna
powłoka puchu rozmiękła. Dlatego pulchna wadera zapadała się w nim nieco, nawet
jeśli nie było go już za wiele.
Nos prowadził ją dzielnie, a łapa co jakiś czas sięgała do zapożyczonej od ojca
torby. Stamtąd wydobywała kartkę i kawałek węgielka na patyku. Zapisywałą
cieniutkimi literkami swoje kroki i odkrycia. Ponieważ musiałaby przekroczyć
granicę aby podążyć dalej za tropem rozejrzała się. Jej uszy zastrzygły. W
końcu było to jeszcze nielegalne, a ów zakaz nie miał ustąpić za szybko. A
jednak.
Symbolicznym, ostrożnym krokiem przeszła przez granicę.
—Mediana... — za jej plecami odezwał się cichy głos. Samica odwróciła się aby
spojrzeć w dwukolorowe oczy jednej ze swoich sióstr. Pi stała tuż za nią mrużąc
oczy, ale bez wyrzutu. To był czas kiedy jeszcze w żyłach chartowatego wilka
płynęły uczucia. — dokąd idziesz? —
—Szukam rodziców Pinezki. — mruknęła marszcząc nos. — Wiem że nie powinnam
przekraczać granicy, ale... —
—Nie możesz iść sama. — pokręciła głową wyższa i podeszła do siostry. — Jak
łamać prawo to we dwie, nie? — jej łagodny uśmiech rozjaśnił i twarz ciapowatej
wadery.
—Dzięki... ale co z twoją pracą? —
—Domino? — Pi zwróciła się za siebie unosząc uszy. Skrzydlaty wilk przed chwilą
wylądował w śniegu. Jej oczy mało nie zniknęły przy szerokim uśmiechu.
—Idźcie. I tak patrol z powietrza idzie szybciej niż z ziemi. — machnęła na nie
łapą. — Zresztą. Ja nie wiem gdzie poszłyście! —
—Dzięki. — tym razem odezwała się Mediana chyląc nieco swojej głowy w kierunku
pozostającej na ziemi watahy samicy.
I rozeszły się. We dwie było znacznie prościej, zwłaszcza,
że Pi miała węch lepszy niż Mediana. Szybko pokonywały kolejne kilometry
oddalając się od granicy.
—Nie zdążymy wrócić przed świtem. — śledcza westchnęła patrząc na niebo. — Ale
po jak najbardziej, o ile nie zaszli na dwa dni od watahy. —
—Nie wiem.. Zapach jest całkiem mocny. W miarę świeży pomimo wczorajszych
opadów. — jej siostra zawęszyła przy ziemi. Jej nos musiał być już odmrożony do
kości której nie miał. A jednak dalej dążyła. Ah, gdyby Mediana wtedy zauważyła
zmiany w zachowaniu ciała Pi, może w przyszłości byłaby gotowa na to co spotka
jej kochaną siostrę. — Tam. —
Kierunek ich drogi zmieniał się delikatnie co jakiś czas,
dopóki nie usłyszały wody. Zachód słońca powoli pozwalał przejąć niebo nocy.
Obie zatrzymały się kawał od klifów słuchając uważnie.
—Czy trop... ?—
—Zmierza do klifów? Tak. — Pi niespokojnie i ostrożnie postawiła łapę przed
sobą. Szukała stabilnego gruntu. Jej zimno kalkulujący umysł wiedział dobrze
jak niebezpieczne to miejsce jest, kiedy pokrywa je śnieg. Pomimo że widziała
je po raz pierwszy.
—Nie dobrze. — Mediana położyła uszy po sobie.
—Zostań tu i rób swoje notatki. Jestem lżejsza, jeśli zacznę się osuwać nie
podchodź. — Pi wydała parę rozkazów i hardo popatrzyła na siostrę. Jej oczy
wypełniły się nagłym strachem, aczkolwiek Mediana usiadła. Patrzyła z napięciem
jak jej droga siostra zbliża się do brzegu, śladem zapachu i zagląda w dół.
—Znalazłam ich. — krzyknęła i cofnęła się od razu o dwa kroki. Odrobina śniegu zsunęła
się w dół, a Mediana miała wrażenie że usłyszała jak uderza w taflę wody. Pi za
to jedynie zmrużyła oczy i napięła wszystkie mięśnie rozkładając swoją masę
ciała po równo. Jej kroki stały się jeszcze wolniejsze i ostrożniejsze. Szła
dzielnie do tyłu czując jak niestabilny jest grunt pod jej łapami. Ale szybko znalazła
się w miejscu, w którym wyprostowała się i odwróciła. Zaraz potem poczuła
uścisk na swoich ramionach.
—Cholera jasna. — Mediana przeklęła prosto do jej ucha na co wyższa zaśmiała
się nieco. — Nie strasz mnie tak więcej. —
—Nie będę. Obiecuję. A teraz chodźmy. Jak się pospieszymy to nad ranem
będziemy. —
—Wracamy czy... śpimy tutaj? —
Cisza. Chwila namysłu.
—Możemy się przespać. —
Z samego rana ruszyły i w południe, po szybkim biegu do
domu, wpadły w granice i do jaskini wojskowej. Obie poważne i przygnębione,
więc kiedy tylko wielki Plutonowy Szkło stawił się obok nich aby wyrazić swoją
dezaprobatę atmosfera przeszyła go do kości.
—Znalazłam dwie zguby, które nakazano mi wyśledzić.— Mediana westchnęła. — Pi
mi pomogła, ponieważ samemu byłoby niebezpiecznie. —
—To żadne wytłumaczenie. —
— Paki i Yir nie żyją. — Pi bez namysłu rzuciła tą informacją jakby uwaga
plutonowego minęła się z jej uszami. Ten zamilkł. Najwidoczniej ciężko było
przełknąć tą informację. — Które tereny powinnam dzisiaj przepatrzeć? —
—Zachód. — odpowiedź była cicha.
Mediana powoli wsunęła kartkę notatkami i wielkim napisem MARTWI do jednej
z kupek. Zmarszczyła nos i usiadła w wyjściu. Wojna była parszywym zjawiskiem.
Krótkie westchnięcie uciekło z jej pyska. Jak wiele jeszcze upadnie i się
zmieni w ich życiu?
Oj Mediano.. Za dużo na twoje biedne serce.
Pinezka dowiedziała się jeszcze tego wieczoru kiedy na chwilę wróciła do jaskini. Mediana nie wiedziała jak to jest stracić kogoś ukochanego. A jednak coś czuła, że wojna uraczy ją takim doświadczeniem
<Całka, Mediana, Sigma?>