Nagle, zobaczyłem "coś" za krzakami. Już skradałem się, by skoczyć na to "coś", gdy nagle zobaczyłem że tym "czymś" jest lewek, idący u boku... Jenny!
- Witaj Jenny - mruknąłem, chyba jednak tego nie usłyszała. Nie zauważyła nawet mnie... chrząknąłem.
- Ładny lewek! - powiedziałem bardzo głośno. Wadera odwróciła się i spojrzała na mnie - ech... - przestałem być taki pewny siebie, jak przed chwilą - dzień dobry...
- Dzień dobry - uśmiechnęła się przyjemnie Jenny - to mój towarzysz. Od... dzisiaj...
- Śliczny. Jak się nazywasz, maluchu? - widać nie mam podejścia do dzieci, ponieważ lewek zrobił obrażoną minę - przepraszam... nie maluchu... - zacząłem się plątać.
- No... Kelssie.
- Ładnie - uśmiechnąłem się, starając się udobruchać lewka. Następnie zwróciłem się do Jenny - Jenny... czy widziałaś gdzieś może Mundusa? Już któryś dzień go nie ma.
- Nie... rzeczywiście. Kilka dni temu byliśmy w jaskini u Rozalki i Telera... nikt go nie widział. Nawet Murka.
- On przecież jest jej towarzyszem... i zaginął? Wątpię, żeby ktoś go porwał. Kto i po co? Komu by było potrzebne takie ptaszysko - położyłem uszy po sobie.
- Ma jakąś rodzinę?
- Tak... ale nigdy nie odwiedzał swojej matki i siostry, dopóki nie powiedział tego Murce.
- Przepraszam... - zapytał lewek, jakby intensywnie myśląc - kto to jest Mundus... bo ja widziałem...
- Co widziałeś? - zapytałem szybko. Następnie równie szybko powiedziałem - to taki duuuży, modry ptak, z ogonem jak u kota... wiesz... taki jak bocian... z czubkiem.
- Co? Mądry? - zapytał znów lewek.
- Owszem, jest mądry. Znaczy... bardzo mądry. Choć częściej, temu, kto się z Mundkiem zadaje, wychodzi to na złe, niż na dobre - westchnąłem - ale chodziło mi o to, że jest modry. Taki... trochę błękitny. Niebieski - dopasowałem.
- Ach! - krzyknął lewek - ja go przecież widziałem! Bawiłem się z nim. Ale on chyba nie chciał się ze mną bawić.
- Naprawdę... - westchnęła Jenny - dlaczego? Co robił?
- Uciekł.
- Achm - kiwnąłem głową - gdzie to było?
- Tu, niedaleko w lesie.
Uśmiechnąłem się. To może znaczyć tylko jedno - MUNDUS!! - krzyknąłem. W tej chwili... obok mnie pojawił się błękitny ptak - przyjacielu... - użyłem ulubionego zwrotu Mundusa, z uśmiechem wymuszonym i wykonanym niemal przez zęby. Następnie syknąłem - czy ty tu byłeś cały czas? Ten, do tej pory milczący, odezwał się:
- A jak myślisz? Mówiłem że ofiary nie odstępuję na krok.
- Ofiary... - pod Jenny ugięły się nogi.
- Spokojnie. Nie jestem taki, że za byle przewinienie, rwę się do mordowania. Nie! Taki jest tylko pan Teler**.
- To co ty mi chciałeś zrobić? - lewek zrozumiał chyba powagę sytuacji.
- Nie co "chciałem" zrobić, lecz co zrobię - poprawił go Mundek - wyrwę trochę sierści... pogonię... przestraszę... będziesz mnie szanować! Może uświadomisz sobie, że nie jestem zabawką. Ta zniewaga krwi wymaga.
Wiedziałem, że jeśli ktoś zalezie za skórę Mundusowi, niezwykle trudno będzie Mundka zniechęcić do krwawej zemsty. Jest to typ dziwnie porywczy.
Już chciałem wypowiedzieć jakąś uwagę, która mogłaby odwieść Mundusa od pomysłu mszczenia się, gdy usłyszałem Jenny. Nie widziałem jej chyba jeszcze nigdy tak złej. Krzyknęła(po tym co powiedziała, nasz niebieski bociek nie tyle przestraszony, co zdziwiony, nie mógł wydusić słowa):
* Kiedyś już zdarzyła się taka klęska żywiołowa, i mieszkańcy watahy nie mieli co do pyska włożyć.
** Patrz opowiadanie: "Żeremie życia".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz