niedziela, 31 lipca 2022
Podsumowanie lipca!
Od Delty - "Wojna Smakuje Krwią - pachnie makami i śni o diabłach" cz. 8
Dlaczego to ci najmniejsi płacą niewiarygodne ceny za życie na tym świecie? Spytać się może każdy. Czy to nie tego malućkiego winą jest, że próbował się bawić w Boga? Że postradał wszystkie zmysły i władał światem jak swoją zabawką. Czy to nie tak, że to ten najbiedniejszy stworek, raczył nagiąć prawa natury pod swoją wolę. I na co mu to wyszło? Żal, smutek, nieustanny strach o własne dobro. Materializm szerzy się i szerzy pośród malućkiego serca, tak że nie ma na nic innego miejsca. I tylko bóg, o ile jakiś istnieje, siedzi sobie nad nami, i spogląda jak niewiele zaczynamy znaczyć wobec tego co tworzymy. Oi maleńka duszo, tyś jak proch pośród wiatru. Przeminiesz i nawet słowo po tobie nie zostanie, a tak się martwisz o życie.
Delta odetchnął cichutko. Agrest bywał czasem mieszkańcem tego dobytku jakim była jaskinia medyczna, a czasem wrogiem nieustannie biegającym gdzieś pomiędzy płatami uszu. A żeby go jeszcze Delta pamiętał nie jak zza mgły. Powoli przesunął łapą po kamiennej ścianie, aby poczuć na skórze cokolwiek innego niż wpadający przez wejście wiatr. Jego uszy opadły na szyję. Jego oczy przymknęły się, ciało oparło o skałę. Odetchnął głęboko. A co gdyby tak zapomnieć o tym przeklętym świecie i żyć bez zmartwień. Jednak kiedy oglądało się na „dom” widziało się jedynie widmo wojny na karku. Widmo, które zamykając cię w swoich szponach, nawet jeśli oddalonych od szyi, duszą, niczym szmacianą lalkę. Prawda powoli docierająca do duszy, rozdzierająca na kawałeczki realizacja politycznej zabawy.
Granatowy wilk. Pełen żalu do świata o jego decyzje i powoli godzący się ze
zbliżającym końcem tego cyrku, ale jak zaskakującego. Zawsze kiedy stawał na
progu wejścia i zaglądał przed siebie, polana rozciągająca się na wyciągnięcie
łapy, wołała. A jednak nie chciał wychodzić na nią, gdyż walka i śmierć
zbliżały się do niej. Już widział oczyma wyobraźni jak krew powoli wypływa
spomiędzy drzew. Jego łapy powoli zanurzają się w niej, a on sam spogląda a
własne ciało pośród setek innych. Martwe. Zimne. Trwające w bezdźwięcznym
tango, samotnie przemierzając parkiet w poszukiwaniu rytmu. Jego wizje były częste, zawodzące i
trzymające w skrajnej niepewności.
—To widzimy się potem. — Agrest minął jego bok, taki biedny i rozdarty nową
raną. Oczy medyka powoli przeniosły się na szarego wilka, który wykroczył w tą
nieszczęsną polanę. A tylko w jaskini było bezpiecznie. Tylko jaskinia medyczna
stanowiła ostoję nadchodzącego życia, pomimo, że trafiało się do niej na jego
skraju. Oczekuje się cudów i cuda się dostaje. Delta westchnął. Słyszał jeszcze
dobrze i nie był zadowolony z pogaduszek starego, dobrego przyjaciela ze swoim
bratankiem. Jednak nie wtrącał swojego jakże wypłowiałego nosa w ich sprawy.
Nie jemu dane było obchodzić się z polityką.
—Nie nadwyręż się Ry. — mruknął widząc jak biały wilk powoli
wstaje z posłania. Jednak nic więcej. Nie miał na tyle siły aby stanąć między
nim na drzwiami. Powoli spojrzał na swoje łapy, które uniósł. Takie chropowate,
takie odległe, jakby nie jego. Odetchnął. Przez chwilę wydało mu się jakby z
jego ust wypłynęła para, a ściany pokryły się szronem. Zima wróciła na chwilę. Zmroziła
serca i zasnuła świat żalem. Niebo zaszło chmurami, zwiastunem deszczu. Nowego
życia i upadku starego porządku. Ale to była tylko sekunda. Zaraz potem, świeże
letnie słońce wpadło do jaskini. Półka w oddali zaskrzypiała odpuszczając na
dobre. Szkło potłukło się po zderzeniu z twardym kamieniem, na którym trawa
dawno zwiędła i tylko huk poniósł się po ścianach aby z żalem zapisać się
emblematem w sercu medyka. Należało posprzątać ten bałagan, więc i to uczynił.
—Ani umrzeć w spokoju, bo coś nieustannie trzyma cię przy życiu, ani oddać
stanowiska w czyjeś łapy, bo strach— Westchnął zerkając ukradkiem w kierunku
zakrytego posłania. Flora jak po pomocy dla Nymerii padła, tak w bezruchu
leżała. Jej oddech niekiedy urywany, trzymał często stałe tempo. I ją, i dawną
medyk, coś jeszcze trzymało przy życiu. Jak Deltę, który coraz to mierniejszy,
dalej jakoś ciągnął. I dalej. I dalej. Niewiele innego wyboru miał w łapie.
Komu bowiem innemu miał oddać to stanowisko? Położnej? Ale czy ona utrzyma igłę
w łapie i stresie, ze śmiercią przy boku czekając na jej najdrobniejszy błąd.
Może Alfie? W końcu polityk pracuje w stresie bardzo dobrze. Ale gówno wie o
medycynie. Któryś z szeregowców? Marne szanse. Może zielarze? Znają się na
ziołach, na lekach, ale pewnie niewiele wiedzą o chorobach i szyciu. I co tu
począć, kiedy pozostawionym jest się samemu sobie.
Agrest przyszedł. Agrest poszedł. I tyle go widziano.
Ponownie odwiedzał swoją ukochaną, chociaż tym razem pozostawił za sobą ślad
ciężkiej atmosfery, która niczym iskra, sprawiła że powietrze zapłonęło żywym
ogniem.
—Jak się czujesz? — Delta powolny krokiem podszedł do Nymerii. Ta odpowiedziała
lakonicznie i zapadło milczenie. Oboje czuli. Wyraźnie. Jak ta nieśmiała nuta
strachu wdziera się w ich serca. Delta zmienił jej bandaże. Odetchnął. Odszedł.
Dwa kroki. Do przodu. Nie lubił się cofać. Ostatnimi czasy sprawiało mu to
trudność. Odkrył, że nie pamięta imion wielu swoich... znajomych,
prawdopodobnie. Nie wie czemu, nie wie jak. Wspomnienia w jego głowie, niczym
gwiazdy nocą, znikają wraz z nadejściem dnia, kiedy otwiera oczy. A teraz.
Zamknął je. Te swoje dwie perełki. Chciał postąpić krok w przód i upaść w
nicość. Poczuć powiew wiatru i potem już nic, jednak jego łapę zatrzymała
twarda i zimna skała. Zmusił się do uchylenia powiek, tak jak zmuszał się do
wstania z posłania.
—Coś ty znowu wymyślił.— mruknął zerkając na puste łóżko Ry. — Agrest ty
przeklęty świrze. —
Ten poranek był inny. Wszystko nagle zdało mu się takie obce. Powoli zawęszył. Smród ognia i krwi uciekał z wiatrem, który pchał w ich kierunku burzę. Jednocześnie jednak przekazywał ten smród dalej i dalej. Czyżby kolejna walka czy to już tylko złudna iluzja?
Dzień ostatniego sądu. Zbliżał się nieustannie.
Gdzie się podziała nadzieja?
Gdzie zaskoczenie.
Tia stanęła w progu jaskini medycznej. Przeskoczyła z łapy
na łapę. Bandaż na jednym z barków nieco się rozluźnił kiedy niepewnie kroczyła
po twardej ziemi. Jej uszy opadły wzdłuż szyi. Taka nieśmiała niezapominajka,
która wyrosła pośród mleczy na betonie. Delta nie spodziewał się jej tutaj. W
końcu była młoda. Kłopotliwie niezdarna, ale młoda i zdrowa jak ryba.
—Co cię tu sprowadza? — spytał mieszając zioła w moździerzu i cierpliwie
dodając kolejne składniki, których ubywało. O zgrozo, musi niedługo wybrać się
poza jaskinię. Prosto w polanę i lasy. Tam gdzie jego strach przerasta
najwyższe góry. I tylko i wyłącznie po parę garstek gałązek na leki.
—Ja... em... Ja.. — jąkała się. Zaraz u jej boku zjawił się i jej brat.
Wycieczki. Ciekawe wycieczki.
—Ty. Ty. — mruknął pod nosem, bardziej do siebie, ale chyba speszył samiczkę.
Odetchnął głębiej, a zaraz po nim inna wadera.
A gdy medyk podniósł wzrok ukazała mu się pustynnie brązowa Lato (tym razem bez
noża).
—Witaj, Lato. — przywitał się Delta. Cień uśmiechu zawiązał swoje miejsce
gdzieś z tyłu jego świadomości, jednak mięśnie niewiele poczyniły w tym
kierunku.
—Witaj, Delto. —
—Co was sprowadza taką wycieczką? —
—Praca — nawet ona, taka małomówna, a odpowiadała za młodzików.
—Praca? A wy nie w wojsku? — Lato skrzywiła sie na jego słowa. Wyraźnie coś
było nie tak i Delta przewrócił oczyma. — Co oni znowu wymyślili?—
—... szkoda gadać. Wojna się skończyła, w każdym razie. — i na tym skończyli
dyskusję. Delta przyjął tą wiadomość z dozą ulgi, ale bez zaskoczenia.
—Więc... mam dwóch zielarzy... Dobrze się składa! —
Cicha noc. Święta noc.
Ciemne chmury zapadły nad światem okrywając go jak słodką kołderkę zrobioną
z łez i żalu. Delta stał w wejściu. Zioła kołysały się powieszone nad jego
głową jak aureolka nad aniołem. Schły, a delikatny wiaterek bujał nimi. W końcu
nie musiał zbierać ich sam. Niekomfortowe i przerażające wycieczki poza swoją
oazę spokoju mogły się na reszcie zakończyć. Jednak pośród tego wszystkiego nie
zgadzało mu się jedno coraz bardziej. WOJNA. SIĘ. SKOŃCZYŁA. Zastrzygł uszami.
Dreszcz przebiegł po jego plecach. W jaki sposób? Kto przegrał? Czy ktokolwiek
przegrał. Ledwie pół dnia minęło odkąd ta wiadomość dotarła w granice jaskini
medycznej, a więc plotki między chorymi, którzy nie wychodzili poza jaskinię, nasilały
się i męczyły i medyka. Stąd jego zawahanie czy aby wycieczka gdzieś tam, w
centrum nie będzie dla niego konieczna. Jego uszy powstały, a on sam zamrugał
oczyma. Ciche olśnienie wkradło się iskrą w jego tęczówki. Powoli wstał i z
uwagą przeniósł parę słoiczków przed wejście, gdzie mdłe światło małego ognia
dawało mu odrobinę blasku. Wczytał się w swoje niedbałe pismo szukając czego
potrzebował. I ucieszył się gdy tego nie odnalazł. Z zapasów starych kartek,
delikatnie poszarpanych i przemokniętych już nie jeden raz, wydobył jedną. Jego
łapa zapiała na niej węgielkiem trzy nazwy. Coś czuł, że nada mu się ta
sytuacja na jego rękę.
Słoiczki zabłyszczały na półce kiedy nakładał na siebie mała torbę. Kartka nie
mogła się zgubić. Powoli wyśliznął się na zewnątrz. Jego łapy powoli zanurzyły
się w letniej trawie, która pokryta była słodką rosą zbliżającego się już
poranka. Odetchnął. Drzewa nachyliły sie nad nim, a korzenie jakby rozstąpiły
ukazując właściwą ścieżkę. Nie napotkał nikogo na swojej drodze. Źle się czuł
porzucając jaskinię medyczną nawet na chwilę, jednak teraz czuwała nad nią Tia.
Wadera, która jeszcze niewiele umiała, stresowała się wszystkim, ale to też nie
tak, że Delta miał zamiar spędzać wiele godzin na zewnątrz. Wypad w planach
jest tylko szybką przebieżką, do wcale nie tak odległej, jaskini alf.
Jego łapa przeszła obok obcego, śpiącego wilka. Z lekkością
wiatru przemknął między trzema następnymi, nie chcąc zakłócać im spoczynku. Nie
poznawał tych wilków. Może z racji mgły na pamięci, może po prostu nigdy ich
nie widział. Nie zmieniało to faktu, że po raz pierwszy od wielu tygodni, jak
nie miesięcy, jego choroba, lekkość, niedowaga i przyklejony do jego futra
zapach ziół pomógł mu tak bardzo. Prawdopodobnie niezauważony, lub zignorowany
wkroczył w próg jaskini. Zapach starego papieru pobawił się pod jego nosem
wpadając do głowy wraz z zimą. Ściany pokryte śniegiem, ziemia lodem. Świat był
chłodny. Brakowało pewnego zapachu pośród smrodu szronu. Zamrugał dwa razy i
nabrał powietrza w płuca z trudem chwytając się go jak tonący brzytwy. I
uchylił je. Wszystko było jak stało.
—K.. Kto idzie? — przywitał go zaspany głos. Delta wyjrzał na zewnątrz, przez
wejście, które ledwo przekroczył. Słonce jeszcze spało za horyzontem, ale już
malowało swoje obrazy na chmurach. Czerwienie, pomarańcze i róże mieszały sie
na słodkiej bieli łapiąc oko i porywając umysł w świat oddalony od zmartwień.
—Medyk. — Delta mruknął. Może nieco za cicho, bo wilk który stanął przed nim aż
nachylił się marszcząc. — Medyk. — powtórzył więc nieco głośniej, samemu
nachylając głowę ku jego uchu.
—Medyk... A.. tak. — wilk przetarł oczy łapą. — Co cię tu sprowadza.—
—Szukam... — mniejszy rozejrzał się niecierpliwie. Coś mu nie pasowało.
—Kogo? Jestem tu tylko ja i Sekretarz. —
wilk znowu się zmarszczył. Im bardziej rozbudzał się tym więcej masy nabierał.
Jego mięśnie prostowały się. Mieli intruza w swoich progach.
—Agresta. Zastałem? — szepnął. Jego. Jego mu brakowało. Coś mijało się w jego
głowie. Mgła zakrywała pół świata, ale złapał się tego imienia jak tratwy.
Morze jego własnego losy rzucało nim na boki, o kamienie, ale nie puszczał.
Jeszcze tylko chwilę.
—Nie. — jego burzliwe oczy zderzyły się z tymi zagubionymi Delty.
—Ok. Ale... — zawahał się. A raczej tak to wyglądało. W rzeczywistości
pochłonęły go myśli, co tak właściwie musiało się stać z wojną. I jak bardzo
mają przechlapane. — Kto.. rządzi? — wyjąkał szukając drogi, którą mógłby
pójść. Jego nos zalatał jakby niespokojnie.
—Sekretarz WWN. — nieznany mu wilk zbliżył się na krok. — A teraz wyjdź. —
—A ty? Twoje imię? —
—Dreniec. A teraz wyjdź! —
—Dobrze Dreńcu. Posłuchaj. Nie wyganiaj mnie z mojego własnego domu. — mruknął.
Nie ruszył się nawet o krok. Poczuł jak brązowawa, brudna sierść większego
starła się z jego skórą na narządzie do węszenia. Uniósł wzrok na
zdezorientowany pysk obcego. — WSC to
teraz WWN? —
—Nie? To.. Tylko zwierzchnictwo. —
— Czyli Sekretarz robi teraz za Agresta? —
dopytywał. Ewidentnie działał drugiemu na nerwy.
—Tak. — stąd zapewne słowo to, dokładnie którego szukał, zostało wycedzone
przez wyszczerzone kły.
—Cudownie. — Delta obejrzał się. Słońce właśnie uniosło się na poziom jego
oczu. — Jest tu? —
—Wyjdź. —
—Nie mogę. — pokręcił głową. Sierść drugiego załaskotała go przez co wydał z
siebie ciche kichnięcie.
—Dlaczego? — Dreniec zapytał. Zrezygnowany. I to on cofnął się o krok.
—Mam do niego sprawę. Ważną! —
—To dobrze. Bo ja także mam do ciebie sprawę, medyku. — głos
wydobył się z zapadłej w cień części jaskini. Zaraz potem wyszedł z niej wilk.
Najbardziej wilczy wilk jakiego można by opisać opisując toż stworzenie.
Wystarczyło do tego dodać opis posiwiałego od wieku pyska, który pokazywał, że
droga do grobu dla tegoż pana skraca się nieubłaganie.
—Oh. — Delta jakby zaciął się na chwilę. Nie wiedział jak się czuć. WSC niby było
WSC, ale co dokładnie miało się teraz dziać. Wojnę przeżył już nie jedną, ale
pod zaborami nigdy przedtem nie był.
—Chodź. Podejdź. A ty Dreńcu wystąp na zewnątrz, proszę. — i tak rozeszli się.
Delta rozgościł się na swoim ulubionym miejscu. Był bowiem taki drobny dołek w
tej jaskini, który wypracowała sobie skał, a on uwielbiał w nim siedzieć jak
odwiedzał Agresta za starych dobrych czasów.
—Widzę, że już się rozgościłeś... D.. e... —
—Delto. — podłapał wyraźną prośbę. Starszy wilk pokiwał głową siadając
naprzeciwko niego. Zapadła chwila milczenia. — Wypadałoby zacząć. Dzień ma
tylko tyle godzin zanim znów zapadnie noc. — mruknął Delta garbiąc się i odwracając
głowę i wzrok na jedną ze ścian.
—Prawda. Co cię tu sprowadza? —
—Zacznijmy.. od Sekretarza... —
—Niech będzie. Zatem Delto. Wiesz już..—
—Do sedna, proszę. Do sedna. Medyk ma wiele roboty, a jestem sam. Prawie sam. —
wysapał.
—Na bazie naszej umowy z waszym byłym alfą, Agrestem, jaskinia medyczna i
oświata mają działać autonomicznie. Jednak, chciałbym pomówić z Tobą o ..
przyjmowaniu wszystkich wilków do jaskini medycznej i...—
—Sekretarzu. Wspomnij na stare czasy. Kiedy Flora nie spała, kiedy ja byłem
tylko pomocnikiem. Może nie wiesz. Może nie, o mojej przeszłości. Ale Wasze
wilki Towarzyszu. — przełknął ślinę. Jak się czuć. Jak odzywać? — zawsze
przychodziły w te progi i były mile widziane. WWN, WSC czy WSJ. Co za różnica.
Za tym progiem każdy jest sobie równy. Nie liczą się więzy rodzinne, przyjaźnie
czy pochodzenie. Liczy się wiek. Wiek i stan chorego. A więc skoro nie ma
wojny. Skoro granice są jasno otwarte. Czemu cokolwiek miałoby się zmienić? —
odetchnął. Gardło zabolało go . dawno tak wiele nie mówił. A wszystko zdało mu
się takie bezsensowne. Ale czasu nie cofnie. Swoich słów też nie.
—Rozumiem. — Delta nie wiedział czy o to chodziło, ale starszy dalej nie
drążył. Więc medyk uznał to za zielone światło.
—Pro po braku wojny. Brakuje mi kluczowych maści i leków. —
—Twoi zielarze nie mogą ich zrobić? — Sekretarz zmarszczył brwi.
—Jesteś politykiem, a zatem rozumiem twoją... dezorientację. — Delta kiwnął
głową. — Ale nie. To są ludzkie wyczyny. Potrzebuję grupy, eskapady. —
Ich oczy na chwilę zeszły się.
—Dlaczego zgłaszasz się z tym akurat do mnie? —
—Zawsze przychodziłem z tym do Agresta. Bowiem, nie mam władzy nad wojskiem. To
on i... jego.. — Delta zaciął się. Coś pałętało się po jego głowie, obijało jak
dzwon, głośno i wyraźnie, ale jednocześnie nie wiedział gdzie.
—Ah.. Szkło. —
—Nie wiem. W każdym razie. Wysyłali szpiega i ... strażnika? Kogoś w każdym
razie, aby ukradł je z apteki. Duża apteka! Jest! Za waszymi granicami. Trzeba
przejść przez WWN i ... — pogrzebał w torbie w panice. Podał Sekretarzowi
papierek, który zaraz potem został rozwinięty. Starszy skrzywił się. — potrzeba
mi tego. Bez tego wiele lekarstw jakie robię jest nieskuteczne. Wiele wilków
może umrzeć, bo jeden z nich to lek na zakażenia! Potrzebuję tego ile tylko
uniosą! —
—Rozumiem, ale... — zaszeleścił papier i czysta kartka wylądowała w łapie
towarzysza medyka. — Mógłbyś mi je.. podyktować? — Delta oczywiście wyrecytował je już z
pamięci. Dodał jednak jeden, którego wiedział, iż nie będzie w asortymencie.
—Wszystkie są bezwzględnie potrzebne. — a dlaczego nie będzie? Bowiem to lek na
bazie silnej marihuany. Ściśle sprzedawany prze tylko parę aptek na świecie. A
ta do której ich wysyłał nie była jedną z nich. Delta bowiem postanowił, że nie
podoba mu się nowa alfa.
—Rozumiem. Wyślę kogoś natychmiastowo. A.. od ciebie chciałbym potwierdzenia,
że rzeczywiście przyjmiesz każdego w swój próg. —
— Potwierdzam. —
Łapa starszego wysunęła się na przód. Delta powoli uścisnął ją czując się
dziwnie. Jednak dobrze, że mięśnie jego pyska tak osowiały, bo zdegustowanie
nie było najlepszym przedstawieniem siebie.
Jakaż to słodka iluzja żyć we śnie.
Jak słodko jest śnić?
Ja znam tylko życie.
Delta wyszedł. Ostatni raz spojrzał za siebie na jaskinię. Teraz zimną, obcą. Ale czyją? Tratwa zatonęła i jego myśl stanęła na statku. Stabilnie, ale zapomniawszy o swojej bohaterce.
Farewell my sweet dream. Farewell.
Welcome the devil’s plan.
Let’s dance, devil. Let’s dance.
C.D.N
Od Hiekki CD Całki - ,,Lodowy Żar"
Krwawą kurtynę ktoś gnie ukradkiem,
Ćwierkają wesoło ptaszyny kochane,
Szumi las, polana kwitnie makiem,
A pośród wszystkiego tego,
Jak aktor wśród publiki,
Leży dusza potępionego.
Cierpieniu zabrakło symboliki.
Aktor na deskach teatru.
Szkielet tańczący do taktu.
Ubrany w maskę, finezyjny kostium.
Na sznurkach ciągany, w sznurki spleciony.
Spektaklu nie skończy, za to potępiony.
- Dla mnie na gadanie już trochę za późno, a i tłumów by nie było, bo kto przyjdzie ma pogrzeb zdrajcy? A ty przyjacielu... Nie masz już dla kogo żyć? Wybrałeś paskudną śmierć, bolesną i długą... -
Mój uśmiech zbladł.
- Cierpienie nie stanowi przeszkody w osiągnięciu ważnych celów.
- Cierpienie to jedyne co jeszcze czujemy. Nie widzę w nim żadnego bohaterstwa, tym bardziej w twoich celach.
- A czy coś mówiłem o byciu bohaterem?
- Powinieneś. Pomóż swoim braciom zamiast taplać się we własnej beznadziei. Nie toń bez powodu. - Odwrócił się i ruszył w swoją stronę. Na odchodne rzucił jeszcze.- Żywi są potrzebni żywym. Martwi są balastem na duszy.
Nie ruszyłem już mordownika. Powiesiłem go kwiatem w dół, by ususzył się pod ścianą jakiejś groty, którą mogłem nazwać na ten czas domem. Był jak medalion, święta relikwia, krucyfiks, który wita gości nad progiem i błogosławi im ich żałosnym żywotom. Symbol mojego życia i zwiastun wybawienia. Ale nie dzisiaj- parsknąłem, myśląc o swojej nowej bratniej duszy- Nie dzisiaj.
***
Pewnego dnia zostałem zwolniony ze służby. Permanentnie. Pozostawili dziesiątkę najsilniejszych szeregowców, ale reszcie nakazali się rozejść. Nie rozumiałem co się stało. Koniec wojny? Nie jesteśmy już potrzebni? W wyrazach pyska posła oraz jego burego przybocznego nie widziałem ni przebłysku triumfu, ni ulgi z odepchnięcia agresora poza nasze tereny. Nie byłem pewny czy w ogóle byli po naszej stronie. W moim sercu zagościła więc trwoga.
Przegraliśmy.
Mogłem się tego spodziewać.
Podobno mogłem zachować dawną rolę, ale nie było to konieczne. Na ten czas postanowiłem zostać gońcem. Przynajmniej do czasu, aż się nie namyślę, czym ja właściwie byłem.
Chciałbym uczynić życie trochę mniej nieznośnym. Ja sobie samemu nie potrafiłem tego dać, ale inni wydawali się nie czynić tojadu swoją świętą pieczęcią. Może dla nich jest jeszcze ratunek. Chciałbym w to wierzyć, że potrafię coś dla nich zrobić. Coś dobrego dla odmiany.
sobota, 30 lipca 2022
Od Agresta CD Eothara Atsume - „Niecny Owoc. Rdzeń” [2.11]
Kaj jeszcze niepozorną sekundę liczył na rozwinięcie wyjaśnienia, a gdy to nie nadeszło, wyraziście wzruszył ramionami i przewrócił się na drugi bok.
czwartek, 28 lipca 2022
Od Ciri CD Admirała - „Taniec z Aniołami. Rdzeń” [cz. 5.2]
Zawiodłam ich. Starałam się jak mogłam ale i tak zawiodłam. I choć moje serce było rozdarte od dnia przejścia na stronę Admirała, to nadal czułam się wewnętrznie tą Chabrową wilczycą sprzed lat. Która zabiegała o uwagę wszystkich… którą wszyscy uwielbiali i wzajemnie.
Co się ze mną
stało?
Miłość choć
cudowna i piękna, była dla mnie jednocześnie zabójcza i ograniczająca. Nie
mogłam być sobą. Nie mogłam nawet z nikim rozmawiać oprócz Admirała.
Ostatnio
uśmiechnęłam się lekko do jednego z jego pachołków, który ewidentnie miał
gorszy dzień, a wywody Admirała tylko go pogorszyły. Myślałam, że mój ukochany
tego nie widział, ale jak tylko znaleźliśmy się w głuchych ścianach jaskini,
spojrzał na mnie z niewypowiedzianą obelgą. Nie ufał mi.
I słusznie.
Jednak nie
zmieniało to faktu, że czułam się zamknięta i tłamszona. Moja miłość byłą
szczera i ślepa. Kiedyś. Możliwe że gdyby nie okoliczności, nadal byłabym tą
głupią waderą sprzed wojny. Sprzed śmierci mojej matki. Sprzed śmierci Mundusa.
Jednak teraz już nic nie było takie jak powinno.
---
Weszłam do
ciemnego pomieszczenia, stąpając bezgłośnie po kamienno-piaskowej posadzce.
Miałam szczęście, że zdarzyło mi się być tutaj na tyle długo bym była w stanie odnaleźć
właściwe łoże bez niepotrzebnego hałasu.
- Nie powinno
cie tu być. – powiedziała cicho otwierając oczy w momencie jak pojawiłam się
przed jej pyskiem. Wstała lekko, opierając ciężar na jednej z łap, prawie
niezauważalnie rozglądając się na boki. Martwiła się, choć pewnie tylko ja
byłam w stanie to zauważyć.
- Tak mi
przykro… - szepnęłam łamiącym się głosem – Nie wiedziałam, on mi nic nie mówi,
musiał to z nią uzgodnić gdy…
- Ciii… -
Nymeria spojrzała na mnie z dezaprobatą. – Nic nie mów. – po czym ściągnęła
brwi, a ja poczułam lekkie muśnięcie w myśli. Chwile potem w mojej głowie
rozległ się jej głos. Głos, który kiedyś słyszałam codziennie.
- Jaka ona? Z kim uzgadniał?
- No z Kawką. – gdy zobaczyłam ściągnięcie brwi na pysku
Nymerii, dodałam szybko - Myślałam, że
już wiecie… rozmawiali dzisiaj, on jej zaproponował współpracę bo po tym co się
stało boi się do was wrócić. Myślałam, że ją wyrzuciliście i dlatego przyjęła
jego propozycję.
Cisza która
nastała po moich słowach, była prawie namacalna. Nymeria westchnęła ciężko i
łapiąc się za pozszywany brzuch, z powrotem położyła się na boku
- Idź już. Niedługo przyniosą szczeniaki na
karmienie. Lepiej, żeby nikt cię nie zobaczył… i nie wyczuł.
Kiwnęłam głową
i pokazałam jej małą fiolkę, która zawsze miałam przy sobie odkąd mi ją dała.
Zawierała olej z drzewa herbacianego, który oprócz właściwości zdrowotnych,
niwelował też mocne zapachy, zostawiając za sobą jedynie świeżą ziołową aurę…
co w jaskini medycznej raczej nie sprawiało problemu. Nymeria opowiadała mi, że
wynajęła kiedyś podróżującą rublię, poznaną dawno temu jak była jeszcze
szczeniakiem, i poprosiła ją o sprowadzenie podobnego specyfiku zza morza. Nie
do końca o takie coś jej chodziło, ale były momenty kiedy olejek zdecydowanie
spełniał swoje zadanie.
Odwróciłam się
by wyjść, gdy w mojej głowie pojawił się obraz, który wręcz poczułam na całym
swoim ciele. Spojrzałam na przyjaciółkę,w jej lśniące w ciemności
oczy. Obraz przedstawiał mnie i ją, gdy obejmowała mnie próbując uspokoić
kolejny atak paniki, które nie ustępowały odkąd moja matka umarła. Tuliła mnie
tak noc w noc a w gorszych chwilach i za dnia. To dlatego w tamtym okresie
Nymeria praktycznie ze mną zamieszkała. Teraz już radziłam sobie z nimi sama,
wiedziałam jak je dostrzegać zanim będą widoczne i jak skrócić je do minimum.
Jednak gdyby nie pomoc Nymerii, możliwe że nigdy nie wyszłabym z tamtej
przeklętej jaskini w górach.
Uśmiechnęłam
się smutno i wybiegłam szybko z jaskini, nie chcąc by płacz lub kolejny atak
spowodowały moje wykrycie. Wracając do Admirała, musiałam zatrzymać się przy
polanie życia, by uspokoić kołatające serce i oddech.
To nie był
pierwszy raz gdy wymykałam się ją zobaczyć… jednak na pewno pierwszy raz po tak
wielkiej porażce z mojej strony.
Już niedługo. To już niedługo się skończy.
środa, 20 lipca 2022
Od Delty (Mezularii) CD Kraski - "Jaspis" cz. 2
Kiedy niebo otula ciemna otoczka nocy, a ciebie samego słodka niewiedza o nicości czy lasach pod tobą. Kiedy wiatr delikatnie zaczepia twoje pióra, a oddech zapiera w piersiach każda najmniejsza woda, widziana z tak wysoka, błyszcząca się w świetle białego księżyca. Srebra, zielenie i błękity, wszystkie kolory mieszające się w lasach u dołu. Pod jej stopami, niczym mrówki, skaczące zajączki chowające się w norach jak kurzyki na półce za doniczką. Unikają strachu, niedoli jaka ich spotyka jeśli za długo zabawią pośród słodkiej letniej trawy. A ona ponad nimi. Gardzącym skrzydłem machając unika świata w dole, niebezpieczeństwa nocy i zabójczej miłości drapieżników kryjących się w mrokach koszmarów.
I tak jej podróż trwała chwilę, aż słońce wstało i schowało
się w końcu na jednym z jej boków. Dzień oczywiście był upalny, jak na lato
przystało. Jej ogon powoli kierował lotem, kręcąc się niczym mały koci ślaczek
za nią. Bawiła się na wietrze niczym latawiec podfruwając wzwyż i opadając jak
słodki pyłek zerwany z kwiatka przy mocniejszym powiewie. Niczym listek, lekka,
płynna, bujała się na boki. Niczym kołyska, w przód i w tył. Niczym ptak
leciała przez niebo, zagubiona, z dala od swojego klucza. Chociaż w kluczach
nie latała. Płynęła przez niebo niczym ryba przez wodę, chociaż nieco pod prąd.
Jej oddech wpadł w płuca, zakręcił się
niczym mucha pod sufitem i wypadł.
—Burza— szepnęła do siebie, a jej oko uniosło się. Zieleń zabłyszczała w słońcu
kiedy z grymasem na dziobie ujrzała ciemne chmury przesłaniające odległy
horyzont. A one pięły się w jej kierunku i niedługo potem lot już nie był taką
igraszką. Balansowała jakoś z początku, niechętna do lądowania. Jednak musiała
skrzydłami mielić przez wiatry, spierać się z deszczem i słuchać jak grzmoty
przenoszą się w jej kościach trzęsąc całym ciałem. Więc musiała. W obawie o
własne zdrowie, o życie nawet. Pioruny trzaskały bowiem wszystko co było najbliżej nieba, a kto inny jak ptak,
król przestworzy, nie będzie najbliżej słońca i Boga? Zmniejszyła odległość między
sobą a ziemią, a lasem, szczytami koron. Powoli, szukała miejsca, co nie było
łatwe kiedy maleńkie kropelki żałości niebieskich otchłani nad nią próbowały
oślepić ją, nieustannie pchając się pod powieki. Zahaczyła skrzydłem o gałąź
wzbijając się od razu ponownie wyżej. Przeklęła cichutko, a jej słowa rozwiał
szum. Westchnęła. Jej oddech zabrał wiatr. To i tak zapewne stanie się przy
takiej widoczności. Wystawiła szpony. Zniżyła się. Przymknęła oczy chroniąc je
przed siekającym bólem i spróbowała.
Lądowanie nie wyszło jej bardzo dobrze. Nie była jednak zaskoczona. Jedna z jej
szczudłowatych nóg ześliznęła się z głęzi. Uderzyła kością ogonową czując jak
spada w dół. Drzewo zatrzeszczało i ku jej zaskoczeniu spadło razem z nią
uderzając z hukiem o ziemię. Ona sama spadała wolniej, gdyż skrzydła należały
do jej przywileju. Jednak ląd nie przyjął jej z otwartymi ramionami. Zimna
trawa, śliska i morka od deszczu otuliła jej plecy kiedy uderzyła w nią z
impetem. Stęknęła żałośnie, ale wstała. Nie takie upadki ją spotykały. Nogą
zgrabnie dosięgła do uchylonej głowy, wyjmując zagubione liście spośród piór. A
potem paroma susami z dopomogą uderzeń skrzydeł wydostała się z labiryntu
gałęzi należących do powalonego drzewa. Najwyraźniej ta nieszczęsna roślina
była już nieźle nadwyrężona i wystarczyła tylko lekka nieszczęśniczka aby
zwalić je z nóg. Nawet muśnięcie piórka zaburz taflę wody, a co dopiero
kilogramy piórek.
—Jeju. Narozrabiałam. — mruknęła, ale żadna skrucha nie przeszła przez jej
dziób. Natura najwyraźniej chciała aby to drzewo upadło. Jak przyjrzała się
dokładniej, widziała jakże piękne korzenie tego „trupa” były małe, niestabilne,
zmierzwione czasem i termitami. Zatrzepała skrzydłami nieskutecznie próbując
pozbyć się z nich wody.
—HEJ. — miała odejść. Już nawet była na ziemi, chcąc porzucić tego
nieszczęśnika, ale wiatr jej przerwał. W zaskoczeniu rozejrzała się. Czy
szalała? —Jest tam ktoś?— ciszej.
Znacznie ciszej. To nie ona słyszała głosy, chyba. Powoli się zakręciła.
—Halo? — jej głos zabrzmiał głośno, gdyż bała się, że zagubi się gdzieś w
wietrze.
—Halo! — echo. Odpowiedział jej jakiś żartowniś. Pokręciła głową.
—Gdzie jesteś? Czemu wołasz? — pytania niby bez sensu. W końcu kto pyta się
swojego mordercy czemu trzyma siekierę w ręku.
—Tutaj. Halo! Słyszysz mnie? — jakby panika. Jakby błaganie. Ale tak słyszała.
Wskoczyła na pień, który sama zwaliła, przyglądając się temu miejscu.
—Jejusiu. Narozrabiałam. — nie to że miałaby poczuć skruchę, ale przyznać się
musiała. De facto to ona zrzuciła drzewo na to nieszczęsne stworzonko. —Powiedz mi skarbie. Boli cię coś? — musiała
zagrać na czas. Drzewo do prawda nie było grube, ale gałęzi miało sporo. Może
mogłaby spróbować jej pomóc. Jakoś.
—Nie. Ale... Ciasno tu. — Ciasno. No przecież. Musiała znaleźć wnękę. O Zgrozo
i Szczęście nikogo nie zabiła. Jeszcze i chyba.
—Siedź spokojnie. — zawołała. Nie bardzo wiedziała co zrobić. Mogła być bystrym
ptakiem, ale nadal miała tylko skrzydła do dyspozycji. W końcu te patyczki,
które miała za nogi niewiele jej tutaj pomogą. Jakby pióra miały. —I się nie
bój. — pokiwała łebkiem chociaż pewnie niewiele to dla tego nieszczęśnika
znaczyło. Odpowiedziało jej mruknięcie.
W oddali zagrzmiało. Świat na milisekundy zabłyszczał w świetle pojedynczego
wyładowania. I wtedy dojrzała, tą mała szparę między drzewem a dziurą. Wielki
dąb, o który oparł się upadły, spuścił z liści parę większych kropel rozbijając
się na jej głowie.
—UGH. Rozumiem wszechświecie. Rozumiem jasno. Ale co ja mogę wobec świętości
natury? — wygłosiła swoje słowa jak
sakrament. Z boku mogła wydać się dziwna i pewnie tak było, ale nawyki mówienia
do siebie posiada każdy kto jest normalny.
—C- co? — jednak ona zapomniała, że nie
jest sama!
—Oh. Nic, nic skarbie. — zamlaskała. Jak wydostać się z tej patowej
sytuacji. —Musisz wytrzymać dopóki
deszcz nie ustnie i nie będę w stanie znaleźć pomocy! — otrzepała pióra po raz
ponowny gdyż krople uporczywie pchały się jej do oczu.
—N-nie możesz ... pomóc mi ty? — głos był cichy, ale dziewczęcy. Przynajmniej
jak dobrze się mu przysłuchała. Mógł to być też szczeniak.
— Oh skarbie. Jestem tylko miernym ptakiem. Mam chude nogi i parę skrzydeł
ubranych w pióra. Na pewno będę w stanie unieść tego trupa żeby cię wypuścić. —
zamajaczyła nico skrzywiona i dopisując temu zdaniu sarkastyczny wydźwięk. Może
nie powinna. W końcu to zestresowanie stworzenie utknęło tam, na jakiś czas
jeśli nie na dobre.
—R- rozumiem. — i tak się skończyło. Na chwilę przynajmniej. Żadnych
fajerwerków. Jedyne do było to skrzydło osłaniające szparę między drewnem, tak
aby nie zalało tego zajączka przypadkiem. Mez nie lubiła deszczu. Przyprawiał
ją o dreszcze. A burzy jeszcze bardziej. Bo grzmiała jakby Bóg miał zaraz
zesłać na nich ostatnie swoje sądy.
Ale zawiniła, więc trwała tak z uniesionym delikatnie skrzydłem, czekając a ten koszmar przeminie.
<Kraska?>