piątek, 31 stycznia 2025
Podsumowanie stycznia!
Od Bleu (Od Kaia) - "Pijany na koniec miesiąca" cz.4
Od Smoły - ,,Biegun" cz.2
Poczekała chwilę aż grupa się rozejdzie i zajmie się swoimi kawałkami mięsa. Próbowała zwrócić na siebie uwagę siostry. Gdy ona też przysiadła na boku żeby zjeść, zakradła się bliżej i rzuciła kamykiem.
Biała podniosła zdziwiony wzrok.
-Ty tutaj?
- Ja ci mogę zadać to samo pytanie.- Syknęła.
Katarakta zbliżyła się, ciagnąc za sobą reniferową nogę.
-Kope lat promyczku.- Wgryzła się w mięso, Smoła przełkęła łapczywie ślinę.
- Wytłumaczysz się może, cóż ty tutaj najlepszego wyrabiasz?
-Zwiedzam.
-Zwiedzasz?
-Ano. Nowe rejony, próbuję nowych rzeczy, typowe podróżnicze aktywności. Chcesz trochę? - Machnęła jej kością przed pyskiem, ale pysk czarnej pozostawał kamienny i rozzłoszczony.
-A podobno mieli przeganiać tych nieszkodliwych.- Parsknęła.
-Z początku chcieli.- Przyznała.- Ale przekonałam ich jakoś żeby pozwolili mi zostać. No wiesz, pokazałam im jak śmigam, latam i wywijam, a tego renifera to dzięki mnie upolowali. W ogóle by nie spostrzegli, że to stado przebiegało koło nas jakbym im tego na łapie nie podała.- Gestykulowała podczas opowiadania jakby próbowała wytłumwczyć jak działa samolot.
-Cóż to….cudownie. - Podsumowała z fałszywym entuzjazmem. - Ale nawet nie wiesz jak długo cię szukałam.
- Niepotrzebnie.
Smoła bała się tej odpowiedzi. Próbowała sobie przypomnieć co planowała odpowiedzieć na taką ewentualność, a Katarakta kontynuowała mlaskanie.
-Dlaczego nie chcesz wrócić do swoich? Pomyśl o rodzicach, o Domael, oni naprawdę za tobą tęsknią.
Biała prawie się zakrztusiła, ale szybko zmieniła wyraz pyska na obojęty grymas.
-Może byś spróbowała tej nogi jest naprawdę dobra.
- Cała wataha myśli, że nie żyjesz.
- Siostra, naprawdę nie mam apetytu teraz na takie rozm…
-Wróć ze mną!- Złapała ją oburącz za barki i potrzasnęła nahalnie.- Przylecialam tu tylko po ciebie. Nie wiem jak długo, ale minęły MIESIĄCE odkąd zostawiłam rodzinę i podobiecznych. To naprawdę nie jest tego warte Katarakta, wracajmy do domu.
Białej opadły skrzydła.
-A wiesz za czym ja nie tęsknię? Za spojrzeniami. Nie chodzi mi tylko o tych co mi dokuczali w dzieciństwie, mówię o was. O tobie, mamie i tacie, o każdym z osobna. Wiem kim dla was byłam. Uosobieniem wypadku. Przypomnieniem dla mamy jaką porażką rodzicielską jest, tacie jak powinien był o nas bardziej pamiętać. Miałam tego dość, miałam dosyć być kojarzona tylko z największym nieszczęściem jakie się w ich życiu przydarzyło. -Rzuciła na podłogę kość renifera i stanęła twarzą w twarz z siostrą.
-W twoich oczach widzę to samo.- Zbierało się Katarakcie na łzy, gdy przytknęła palec do piersi czarnej.- ,,To moja wina. To moja wina że jest taka jaka jest.” Czyli jaka znowu do jasnej cholery? Czego ci we mnie brakuje, że przynoszę ci taki ból?
Pyszczek białej opadł jej na pierś, nie mogła już dłużej patrzeć siostrze w oczy.
Smoła próbowała przysunąć się i przytulić ją, ale zdołała jedynie położyć jej rękę na ramieniu. Gdy doszła do siebie, spojrzeli razem na watahę w dole zbocza, jak kończą czyścić kości do bieli I dobierać się powoli do szpiku.
Minęła długa chwila ciszy.
-A tutaj…tutaj każdy ma to gdzieś. - Otarła ostatnie łzy z policzka i westchnęła słodko-gorzko.- Jakie to dla mnie odświeżające.
Smoła nie odważyła się znowu poruszać tematu powrotu. Postanowiła pobyć z Kataraktą w tym nowym środowisku, a że pozwolili jej nocować, rozstawila swoje ognisko w rogu głównej groty sypialnianej i próbowała zasnąć. Z tego przejęcia znów zapomniała o jedzeniu.
C.D.N
Od Yrsy - Tęsknota
Noc była spokojna, lecz Yrsa spać nie mogła. Srebrny Chaber, jej obecny azyl, zdawał się szeptać do niej w swoim spokojnym rytmie – miękki wiatr tańczył pomiędzy gałęziami, a liście drżały pod delikatnym dotykiem księżycowego światła. Wydawałoby się, że wszystko sprzyjało odpoczynkowi, a jednak waderę dręczył ciężar, którego nawet te bezpieczne tereny nie mogły zdjąć z jej barków.
Leżała w swojej norze na miękkim posłaniu z mchu i trawy, wpatrując się w nikłe światło księżyca wpadające przez wejście. Wiedziała, że inni śpią – ale Yrsa miała wrażenie, że jest tu jedyną żywą istotą. Może dlatego, że jej myśli uciekały z powrotem na północ, do krainy, którą niegdyś nazywała domem.
Przymknęła oczy, chcąc zmusić się do snu, lecz obrazy z przeszłości wypełniły jej umysł. Znowu była tam – wśród śnieżnych pól, gdzie wiatr niósł obietnice mrozu i głodu. Pamiętała, jak jej matka z ciepłem głosu nawoływała ją do powrotu z zabawy. Pamiętała śmiech braci, którzy ścigali się przez zaspy, i ojca, który z dumą opowiadał o sile ich rodu. A potem obrazy zmieniały się – śnieg przesiąknięty krwią i przerażone krzyki.
Yrsa zerwała się nagle, jakby zimny wiatr uderzył ją w serce. Dyszała, próbując pozbyć się tego uczucia, ale koszmar trzymał ją w swoich szponach. Czuła, jak ciało się trzęsie, a ogon owijał łapy, jakby to mogło ukoić jej skołatane myśli.
Wyszła z nory, chcąc znaleźć ukojenie pod otwartym niebem. Powietrze było rześkie, a gwiazdy zdawały się błyszczeć jaśniej niż zwykle. Przysiadła na polanie, wciągając powietrze głęboko do płuc. Jej żółte oczy śledziły cienie rzucane przez wysokie drzewa.
– Tęsknię za wami… – szepnęła w eter, mając nadzieję, że wiatr poniesie jej słowa aż na północ. Tęskniła za ciepłem rodziny, za zapachem domu, nawet za surowością północnego krajobrazu, który mimo wszystko dawał poczucie przynależności. Wataha Srebrnego Chabra była jej nową rodziną, ale nie mogła oszukać serca, które pragnęło tych, których straciła.
Jej myśli wróciły do nocy, która wszystko zmieniła. Czuła, jak strach przeszywał jej ciało, jak starała się uciekać przez śnieżne zaspy, zostawiając za sobą dźwięki walki i śmierci. Nie mogła zapomnieć tego widoku. Wciąż czuła ten ból, tę winę, że przeżyła, kiedy oni zostali.
Nocny wiatr owiał jej futro, jakby chciał ją uspokoić. Było coś kojącego w tym chłodzie, coś, co przypominało jej o rodzinnych stronach. Podniosła wzrok ku gwiazdom i westchnęła.
– Nie mogę cofnąć czasu – wyszeptała. – Ale mogę uczynić was dumnymi.
Mimo ciężaru, który nosiła, wiedziała, że musi iść dalej. Wataha potrzebowała jej siły, a ona potrzebowała ich, by nie zgubić się we własnych wspomnieniach. Jednak w głębi serca Yrsa wiedziała, że nigdy nie przestanie tęsknić za tym, co utraciła. To była część jej, tak jak śnieżne wiatry północy były częścią jej dziedzictwa.
Noc wydawała się nie mieć końca, a samotność w sercu Yrsy ciążyła niczym głaz. Wiatr rozwiewał jej futro, przypominając o zimnych, ostrych podmuchach północnych wichrów, które kiedyś znała tak dobrze. Oczy alfy Srebrnego Chabra, wydawały się czasem przejrzeć jej duszę, ale nawet on, ze swoim doświadczeniem i mądrością, nie mógł odgadnąć głęboko skrywanych uczuć wadery. Była tu akceptowana, lecz to nie zastąpiło utraconej rodziny.
Jej myśli wędrowały. Pamiętała dotyk matczynego języka, kiedy pielęgnowała jej sierść. Z tamtego domu biło coś więcej niż ciepło – to była przystań, niewidzialna tarcza przeciwko wszystkim trudnościom świata. Nawet teraz, gdy próbowała odnaleźć spokój w wataże, czuła, że nic nie mogło wypełnić pustki po tamtym miejscu.
Gdy wracała pamięcią do tych dni, jej serce ściskało poczucie winy. Czy naprawdę zrobiła wszystko, co mogła, by ich ocalić? Czy mogła zrobić więcej? Te pytania krążyły wokół niej, jak głodne kruki, dręcząc jej duszę każdej nocy.
Od czasu, gdy dołączyła do Srebrnego Chabra, Yrsa starała się być użyteczna. Silna. Loajalna. Ale nigdy nie pozwalała sobie na całkowite otwarcie przed innymi. Nawet jeśli ktoś z watahy próbował do niej dotrzeć, zawsze była czujna, pilnując, by nikt nie zobaczył, jak krucha bywa w samotności.
Księżyc świecił jasno, niemal oświetlając każdą myśl w jej głowie. Wstała z ziemi, przeciągnęła się i zaczęła spacerować po polanie. Lubiła czuć miękką ziemię pod łapami, słuchać odgłosów nocnych ptaków i obserwować, jak cienie drzew tańczą w delikatnym świetle. Jednak nawet natura, która była jej bliska, nie mogła zdusić koszmarów.
Koszmary… Wracały do niej, nawet gdy oczy pozostawały otwarte. Prześladowała ją dławiąca, nieznośna cisza, która zapadła, gdy zostawiła wszystko za sobą. Przypominała sobie, jak biegła przez śnieg, jej drobne ciało trzęsło się od zimna i strachu. Nie wiedziała wtedy, czy to, co robi, to ucieczka, czy tchórzostwo.
Czuła wyrzuty sumienia. Dlaczego miała prawo do nowego domu, skoro tamten przepadł? Dlaczego ona przeżyła, skoro inni nie mieli tyle szczęścia? Tęskniła za matką, za ojcem, za braćmi i siostrą, którzy zawsze wiedzieli, jak rozśmieszyć ją nawet w najciemniejszych chwilach.
Zatrzymała się na skraju polany i spojrzała na ciemność otaczającego lasu. Czasem wydawało jej się, że widzi w tej ciemności ich cienie, jakby duchy przeszłości podążały za nią wszędzie, gdziekolwiek się udała. Nie były to zjawy, które mogła zobaczyć, ale wspomnienia – wystarczająco żywe, by przeszywać jej serce na wskroś.
Jej oczy zaszkliły się, ale łzy nigdy nie spłynęły po jej policzkach. Yrsa nie płakała. Już dawno nauczyła się tłumić te emocje, zamykać je głęboko, gdzie nikt nie mógł ich zobaczyć. Zamiast tego wzięła głęboki oddech i uniosła głowę wysoko.
– Jesteście przy mnie – powiedziała cicho, bardziej do siebie niż do kogokolwiek innego. – W każdej chwili. Wasza siła to moja siła.
Tego wieczoru, gdy księżyc zdawał się świecić nieco jaśniej, Yrsa położyła się z powrotem na swoim posłaniu i zamknęła oczy. Gdzieś w głębi serca wiedziała, że nawet jeśli nie jest już na północy, to część jej samej zawsze będzie należeć do tamtych śnieżnych pól i tych, których utraciła.
czwartek, 30 stycznia 2025
Od Smoły - ,,Biegun" cz.1
Jej siostra uciekła z watahy już dawno temu, trudno było jej doliczyć się miesięcy, ale na jej tropie mogła być już od końca zeszłej wiosny. Tyle czasu, a Katarakta wciąż jej uciekała. Wstyd jej aż przyznać, że jedynym powodem, dla którego ją szukała, było ją przeprosić i upewnić się, że jest bezpieczna.
Słońce wisiało już nisko nad horyzontem, a wieczorny chłód wyczołgiwał się z górskich szczelin. Niedługo powinna poszukać jakiegoś schronienia, rozpalić ogień, żeby uciec przed mrozem. Futro miała za krótkie a mięśni jak na lekarstwo, by mogło utrzymać ją to w cieple całą noc.
Udało się jej znaleźć jeszcze kilka uschniętych cierni blisko koryta i zaniosła je do pieczary u podstawy wąwozu. Powęszyła jeszcze po okolicy, ale prócz jednego piórka nie było śladu po siostrze.
-Może odleciała, powinnam przeszukać wyższe partie gór.
Ogień strzelał i trzaskał, ledwie kilkanaście kroków od szalejącej wichury na zewnątrz. Prawie niemożliwe, żeby jaskinia wypełniła się ciepłem, gdy ciągle coś je wywiewa. Smoła wyjęła nożyk z torby podróżnej i położyła go pod sobą, w zasięgu łapy. Było okropnie zimno, ale pomimo chłodu, zmęczenie w końcu wzięło górę.
Leżała z Kataraktą na brzegu Morza gapiąc się w niebo. Fale szumiały, mewy skrzekały, wszystko było tak jak dawniej.
-Co tam siostra, zawsze zostajesz w tyle.- Biała dyszała głęboko.- Nigdy mnie nie dogonisz.
-Wiem, ale zawsze będę próbować. Muszę cię chronić, taka dola starszej siostry.
-Już ci się nie udało, jestem kaleką. A ty nic na to nie możesz poradzić.
- Ale przecież wiesz że to nie była moja wina.
- Nie twoja? Jesteś pewna?
- Byliśmy dziećmi.
- Ale ty powinnaś być za nas odpowiedzialna, zostawili nas pod twoją opieką.
- Ale nie musiałaś przez to uciekać! Przecież masz tu rodzinę. Zaopiekowalibyśmy się tobą.
- A jak mogłam czuć się dobrze? Po czymś takim? Nigdy mnie nie dogonisz Smoła. Zawsze zostajesz w tyle.
Obudził ją dotyk na udzie, zerwała się, ale od góry złapał ją czyjś uścisk.
-No no, nie wierzaj tyle, bo się pokaleczysz!- Zaśmiał się jakiś basior, ciemnozielone futro śmierdziało mu jeziornymi błotem i spalonym drewnem.
Przycisnął jej łapę do podłogi, kopniakiem posłał ostrze z dala od nich. Drugi, jasnobrązowy ze skarpetkami, który ją dotknął, przysunął pysk blisko jej skóry.
-Czarna jak kruk.- Podsumował, obejrzawszy ją z bliska.- I cała, bez białych blizn. Rzadko takie się zdarzają, wiesz Werto?
- Widzę przecież, agghh.- Warknął, nadal zatrzymując jej wierzganie i kłapanie. Jezus, ile w niej wsików!
Złapał jej pysk łapą, by nie mogła go znowu otworzyć.
-Ejjj, cukiereczku, wszystko będzie dobrze. Tak się tylko stało, że wpadłaś na nie swoje terytorium, a my tu jesteśmy bardzo terytorialni. Więc widzisz albo jesteś z nami.- Rozchylił swoje zaropiałe ślepia.- Albo mamy problem.
- Ale się cackasz durniu, zaraz szef tu będzie.
Brązowy obejrzał jej całą sylwetkę wzrokiem wygłodniałego niedźwiedzia. Znowu położył na nią łapę, co spotkało się z mocniejszym wierzgnięciem. Przycisnął więc jej nogi razem i widocznie się rozochocił. Poczuła, jak przyciska ją ciężarem swojego ciała, jak chucha jej do nozdrzy zapachem krwi, jak rechocze jej do ucha.
Idzie niedźwiedź.
Idzie niedźwiedź.
Idzie niedźwiedź.
-Hej!- Dudniący krzyk wpadł do wnętrza jaskini niczym piorun.- Nazbyt duża samowolka hę?
Odwrócili się przestraszeni, udając, że nic nie zamierzali.
Zamiast tego pokazali swoje znalezisko koledze. Nowy wilk koloru popiołu, strzelisty jak sosna, dumny jak orzeł. Smołę przeszedł zimny dreszcz, gdy poczuła jego lodowaty wzrok na skórze.
-Ładna, ale bez przesady, żeby się teraz na nią rzucać z jęzorem.- Spiorunował brązowego spojrzeniem. - Nie mamy tu miejsca dla takich, będą tylko się rozpychać łokciami i żreć co nasze. Mieliście przeganiać tych nieszkodliwych.
- Przepraszamy szefie, już jej tu nie ma.- Odezwał l sie nerowo zielony i puścił szyję Smoły z pomiędzy łap.
Wadera pozbierała swoje rzeczy w pośpiechu i czmychnęła przez szczelinie między postawną sylwetką szefa a ścianą groty.
-No chłopcy, wracamy do domu, słyszałem że reniferka upolowali. Trójka basiorów pokłusowała wąskim uskokiem w dół urwiska i dalej w górę wyschniętej rzeki.Jednak czarny kształt obserwował ich zza skały i przykleił się do ich kroków niczym zgubiony cień.
C.D.N
Od Yrsy CD. Xiva – "Ostatnia z Wilczej Paszczy" cz.13
Yrsa uniosła lekko głowę, łapiąc ostatnie słowa Xiva, które na moment wydawały się zawieszone w chłodnym, suchym powietrzu.
"Miejsca też mają swoje ciężary, wiedzą, jak to jest cierpieć."
Zdanie odbiło się echem w jej umyśle, zderzając się z własnymi myślami i wspomnieniami, które próbowała zakopać głęboko pod warstwami śniegu, jak stary trop wilka. Zamrugała powoli, jej kryształowe, lśniące oczy wpatrzone były w horyzont, gdzie fale piasku zdawały się falować w rytm cichnącego wiatru.
"Ciężary miejsc..." — pomyślała. Czy to było możliwe, że ziemia, ta sama, która unosiła i pochłaniała ich kroki, mogła naprawdę znać ciężar cierpienia? Czy każda drobina piasku niosła w sobie ślady dusz tych, którzy tu byli wcześniej, ich radości, smutków, porażek?
Yrsa milczała przez dłuższą chwilę. Myśli, jak wilki wędrujące po śnieżnym lesie, błądziły w różne strony. Słowa Xiva wywołały w niej coś, co trudno było zdefiniować — mieszaninę refleksji, melancholii i... gniewu? Nie na Xiva, ale na siebie, na wspomnienia, które wypływały na powierzchnię, choć starała się je przytrzymać pod lodem.
Przymknęła oczy, pozwalając wiatrowi smagać swoją sierść, jakby próbował ją obudzić z tej chwilowej zadumy. Jej serce biło powoli, miarowo, ale gdzieś głęboko czuła, jak coś w niej wibruje, jak nuta niewyśpiewanej pieśni, której melodia została zapomniana.
—Ciężary, Xiv... każdy z nas je dźwiga. Ziemia może i cierpi, ale ona nie wybiera. My możemy, a mimo to ciągle wybieramy ból.
Jej głos był cichy, szorstki, jakby zimowy wiatr przeciągał się po powierzchni lodu.
Zrobiła krok do przodu, czując pod łapami suchy, skrzypiący piasek. Był inny niż miękki, biały puch, który pamiętała z rodzinnych stron, a jednak w jakiś sposób równie znajomy. Piasek i śnieg — dwa żywioły, które wydawały się tak różne, a jednak łączyła je pustka, otwartość, gotowość do pochłonięcia każdego kroku, każdej historii.
— Nie wiem, czy kiedykolwiek będę gotowa iść dalej. — przyznała w końcu, unosząc wzrok na Xiva. — Ale idziemy, prawda? Nie dlatego, że chcemy. Dlatego, że musimy. Może to właśnie jest ten ciężar, o którym mówiłeś.
Na chwilę jej spojrzenie złagodniało, choć w jej oczach nadal czaił się cień. Westchnęła, pozwalając, by wiatr rozwiał jej myśli, przynajmniej na moment.
Patrzyła na Xiva, na jego delikatną, czarną kępkę sierści, która falowała pod wpływem wiatru. Było w tym coś niemal komicznego, coś tak prostego i przyziemnego, co kontrastowało z ciężarem rozmowy.
— Dziwny jesteś, wiesz? Ale w dobry sposób.
Na jej pysku pojawił się cień uśmiechu, nieco zmęczony, ale szczery.
Otoczenie wydawało się nagle cichsze, jakby cały świat wstrzymał oddech. Piasek szeleścił delikatnie pod ich łapami, a niebo, pomalowane odcieniami fioletu i bladego różu, zwiastowało rychły zmierzch. Na horyzoncie wiatr unosił drobiny piasku w wirujące kształty, które wyglądały niemal jak tańczące duchy.
Yrsa przymknęła na moment oczy, a gdy je otworzyła, jej spojrzenie było zdecydowane.
— Chodźmy. Może ten wiatr pokaże nam drogę.
Rzuciła ostatnie spojrzenie na horyzont, jakby szukając tam odpowiedzi na pytania, które jeszcze nie zdążyły paść. Następnie ruszyła powoli, choć jej kroki były pewniejsze, jakby ta rozmowa, choć trudna, pozwoliła jej zostawić za sobą kawałek ciężaru.
środa, 29 stycznia 2025
Od Mossa – "Cisza i brak spokoju" cz.2
Tajemniczą osobą, która go naszła, okazała się być najstarsza siostra Brzoza. Wychowywali się razem w sierocińcu i choć nie łączyła ich krew, zamiast tego łączyła ich wspólna przeszłość. Moss nie wyobrażał sobie, co stałoby się, gdyby nie było Brzozy. Pewnie zginęliby w parku Dozorcy, ot co.
– O co chodzi? – basior ostrożnie i powoli powyginał usta tak, by tworzyły słowa. Nie miał nigdy pewności, czy faktycznie jakieś dźwięki wydostają się z jego ust, ale po reakcjach wilków jeszcze go narząd mowy nie zawiódł.
– Jest problem. – Brzoza używała przesadnej mimiki, by Moss mógł odczytać jej usta. Po takim czasie radził sobie z tym całkiem nieźle, ale doceniał powolne i wyraźne ruchy. – Drzewa wysychają, a ja nie mam kogo poprosić o pomoc.
– Co sprawia, że ja jestem dobrym kandydatem na rozwiązanie tego problemu?
Tym razem szeregowiec nie mógł wywnioskować, czy Brzoza ma zamyślony wyraz twarzy, bo go nie zrozumiała, czy bo zastanawiała się nad odpowiedzią. W tym czasie zdążył w Mossa uderzyć jakiś losowy żuk, którego pewnie było słychać, sądząc po wielkości, tylko basior o tym nie wiedział. Domniemywał, bo Vari twierdził, że takie wielkie żuki wydają dźwięki. Brzoza dotknęła go znowu w ramię, by na nią spojrzał, zamiast oglądać się za żukiem.
– Po pierwsze, wyglądasz na wolnego. Po drugie, twój mech pomoże znaleźć najbliższe źródło wody, za pomocą którego możemy podlać dane drzewa. Żeby nie chodzić całą drogę od tych najbardziej popularnych.
– Nie powinny drzewa same sobie radzić z takimi rzeczami?
– No wiesz ty co? – To zdanie było trudniejsze do rozgryzienia, bo Brzoza powiedziała je szybko i mniej wyraźnie. Właściwie to Moss miał tylko nadzieję, że dobrze zgadł, bo nie miał w ogóle pewności.
Gdzieś za Brzozą pojawił się mały ptak, zdawało się wróbel. Jego dzióbek był szeroko otwarty do śpiewu, jednak dla brązowego basiora nie wydobywało się z niego absolutnie nic.
CDN
Od Małej Mi – "Z braku szacunku do ciebie i mnie" cz.2
Głupie pytanie Llyra wciąż zaplątało głowę biednej szeregowiec. Była wilkiem, do diaska, a ten lis odważył się palnąć coś takiego.
“Masz kogoś upatrzonego?”
Nie. Tak. Może. A co cię to? Szlag, Mi chciała zaprzeczyć temu pytaniu i być jednocześnie szczera, ale to nie było możliwe. Znaczy wtedy jeszcze było, ale teraz już nie. Teraz już miała kogoś upatrzonego i nie był to basior. Dlaczego, do jasnej ciasnej, musiała tak bardzo przypominać lisa? I dlaczego to właśnie lisy jej się podobały, a nie wilki, jak by wypadało? Cholera, w tym predykamencie to nawet rublia miałaby więcej sensu. A jej się trafił ten głupi Llyr.
Dokładniej ten idiota nazywał się Llyrizon, ale dla niego lisie nazwiska były niepotrzebne do przedstawiania się.
Gdyby mieli dzieci, dziewczynki przejęłyby nazwisko Firi, natomiast wszyscy chłopcy nazywaliby się Izon. Czyli na przykład Olafiri i Gabrielizon. I dzieci byłyby pięknie rude, gdyby się urodziły.
Tylko po co w ogóle nad takim czymś myślała?
.
Cholera jasna.
CDN?
Od Małej Mi – "Ignis" cz.5
Ilangabi nie próbował rozmawiać, a Mała Mi nie naciskała. Zauważyła zaś, że smok chętniej opuszczał kalis, aktywnie udzielał się w treningach i, co najważniejsze, nie przypalał nikomu futra. Wydawało się nawet waderze, że polubił spędzać z nią czas, choćby po to, żeby nie tkwił samotnie w ozdobnym ostrzu. Marne towarzystwo bywało czasem lepsze od braku towarzystwa.
Progres powstał, gdy pewnej chłodnej nocy Mi rozmawiała z Mistimochim, jednocześnie pozwalając Ilangabiemu siedzieć w swojej fizycznej formie zaraz obok nich. Nie zachęcali go do dołączenia do konwersacji, jedynie okazjonalnie zadawali mu proste pytania, by dać mu znać, że o nim pamiętają. Smokowi ewidentnie się to podobało, bo nie patrzył już na nich z pogardą, a aktywnie słuchał ich wypowiedzi, czasem z własnej woli coś wtrącając.
– Nie interesuje was, co się stało w mojej przeszłości? – zapytał nagle ognisty jaszczur, gdy Mi i Misti śmiali się z wewnętrznego żartu. To pytanie złowiło pełną uwagę dwójki rudzielców.
– Interesuje – odpowiedziała prosto z mostu Mi. – Ale naciskanie nic by nie dało, więc postanowiliśmy nie męczyć cię o to.
Ilangabi zasępił się, jakby słowa nie były takimi, jakich oczekiwał. Być może miał nadzieję, że dwójka całkowicie sobie odpuściła, ale według wadery nie powinien robić sobie nadziei. Był tajemniczym, eterycznym stworzeniem zrobionym z płomieni i zamieszkującym zaczarowane ostrze, oczywiście, że jego przeszłość była obiektem zainteresowania u dwóch kurdupli.
– Dobrze więc. Opowiem wam, kim był Onyinyo. – Rudzielce popatrzyły po sobie, po czym usiadły naprzeciwko smoka. – Onyinyo był czarnym lisem wychowanym przez wilka imieniem Romanie. Romanie władała nad żywiołem ognia, choć jej ogień nie grzał, a wręcz przeciwnie — wyciągał ciepło z osób obok. Onyinyo, można powiedzieć, był na to odporny, więc Romanie przygarnęła go pod swoje skrzydła. Chłopak nie był jednak zadowolony, że jego rodzicielka włada ogniem, a on nie jest w stanie osiągnąć takich mocy. Wtedy poznał mnie. – Smok wziął oddech, jakby powstrzymywał się od płaczu. – Razem zdołaliśmy wykrzesać z niego płomienie, a dokładniej korzystał z moich. Byliśmy… nierozłączni. Uzupełnialiśmy się.
Mildredfiri kiwnęła głową na znak, że rozumie. Nie potrafiła utożsamiać się z uczuciami jaszczura, ale była w stanie sobie wyobrazić, jaka więź łączyła go z przyjacielem. Czasem sama pragnęła takiej przyjaźni.
– Jeśli zastanawiacie się, czy Onyinyo umarł przedwcześnie, w walce czy w wyniku choroby, to nie. Mój przyjaciel umarł spokojnie, ze starości, długowiecznego mnie zostawiając za sobą. – Kolejne westchnięcie. – Wolałbym do niego dołączyć, niż tkwić w tym kawałku żelaza, ale los nie poprowadził mnie takimi ścieżkami. Wciąż mam jednak nadzieję…
Ilangabi zamilkł i nie zanosiło się, że powróci do swojej opowieści. Ani Mała Mi, ani Mistimochi nie odezwali się, by uszanować cierpienie smoka. W końcu znikł z powrotem w kalisie, a dwójka rudzielców odłożyła ostrze do honorowej torby, by tam ich nowy przyjaciel mógł na spokojnie odpocząć.
Koniec, nie mam pomysłu, jak to pociągnąć
Od Variaishiki CD. Xiva – "Krew jest gętsza od śmierci" cz.6
Variemu brakowało pewności, co ma zrobić. Dla niego wydawało się logicznym, że pójdzie powstrzymać ludzi, ale zaczynał powątpiewać, czy ryzykowanie życia Xiva było dobrym pomysłem. Xiv w niczym nie zawiniło, żeby mieszać się w ludzkie sprawy. To był osobisty wątek rudzielca.
Przez myśl przemknęło wilkowi, by zostawić brata w tyle i pójść samemu do tego domniemanego laboratorium. Mógł wtedy rozprawić się z problemem, tylko że Xiv prawdopodobnie obraziłoby się na niego, albo co gorsza postanowiłoby za nim podążyć bez jego wiedzy i w ten sposób narazić się na ludzki atak.
Zdążyło minąć kilka bezowocnych dni, zanim Variaishika zadecydował, co chce robić. Jego decyzja była wręcz samolubna, można by rzec, a podejście do tego planu nie mogło skończyć się niczym dobrym, ale nie zamierzał odpuszczać gatunkowi ludzkiemu. Podzielił się swoją decyzją z rodzeństwem.
– Jesteś pewien, że tam tylko zajrzymy? – Xivo nie było przekonane, i słusznie, bo w głębi duszy Vari pragnął zrobić coś więcej.
– Ty tak. Ja nic nie obiecuję. Mam na pięcie z ludźmi i się tego nie wstydzę.
– Bo cię stworzyli?
Vari zacisnął usta. W jego kolorowych oczach zabłysła groźna iskierka, która zmusiła Xiva do odsunięcia się na krok.
– Nie tylko mnie. Rosea Sol Consilium to olbrzymi projekt, który ma na celu stworzyć śmiertelnie niebezpieczną żywą broń. – W umyśle rudzielca przemykały wszystkie obrazy i myśli ludzi, którzy brali udział w jego powstaniu. – Chcą, by była żywa, bo żywa tkanka się sama regeneruje. Martwa broń tego nie robi. – Jego wzrok zaczął krążyć po otoczeniu, po ziemi, po drzewach, po niebie. – Wiem, że nie jestem jedynym RSC. Nazywają nas Różowymi Słońcami ze względu na potęgę, jaką w sobie nosimy. Każde nowe udane RSC powoduje, że pragną więcej, choć nie zauważyli, że każde udane RSC od nich ucieka. Uciekłem ja, uciekł Zuva, jest nas jeszcze kilku. – Xiv słuchało tego wszystkiego z uwagą do nieno niepodobną. – Póki co każdy z nas podszedł do życia pokojowo, ale jeśli pojawi się ten jeden eksperyment, który postanowi sprawić światu taki sam ból, jaki czuł on…
– Wtedy nie ma dla was ratunku – dokończył głos z tyłu. Nie był on ani męski, ani żeński, bardziej coś pomiędzy, a jednocześnie zupełnie spoza gamy głosów. Był taki sam, jak głos Variego, przez co Xiv subtelnie schowało się za starszym bratem. Nawet dobrze, bo Vari wiedział, z czym mieli do czynienia.
Z innym Projektem Różowego Słońca.
– Szczerze mówiąc, myślałem, że gdy zniszczę laboratorium, w którym mnie stworzyli, to zrezygnują z Rosea Sol Consilium. – Z cienia wyłonił się humanoidalny, różowy, łysy kot, prawdopodobnie najbliższy celowi RSC. Czteroogoniasty basior go poznał, był to Zuva, jeden z pierwowzorów i jedyny udany. – Nie spodziewałem się, że zaczną tworzyć więcej.
– Myślę, że nikt się nie spodziewał.
Dwójka eksperymentów patrzyła na siebie, jakby byli starymi znajomymi, ale nie widzieli się tyle lat, że nie wiedzieli, jak się przywitać. Gdzieś z tyłu zostało Xivo, bardzo niechętne do udzielenia się w rozmowie.
– Wiesz, ile nas w sumie jest, prawda, Zuvo? – Variaishika wcale nie bał się wielkiego stwora, ale dla zachowania pozorów schował młodszego braciszka za ogonami. Kot zastanowił się przez chwilę.
– Dwunastu minus jeden. Jeden z RSC śpi pod głazami, które sam na siebie położył. Raczej nie obudzi się prędko, od początku miał charakter sennego melancholika.
– Chwila. – Xiv w końcu opuściło swoje schronienie. – Vari nie jest przypadkiem RSC-091? To nie powinno być was co najmniej 91? Czy to jakieś inne liczenie?
Westchnienie Zuvy szybko zmusiło no do powrotu do sztucznego azylu. Vari na chwilę nawiedził jeno umysł, by usłyszeć ostre “po cholerę się, Xiv, odzywałoś”.
– W momencie powstania Variaishiki, ludzie podeszli do 91 projektów w sumie. Z tej grupy 79 umarło albo zostało zabite. Na obecną chwilę projektów jest więcej, myślę, że numeracja minęła już 110, ale albo zdążyli umrzeć, albo minął jeszcze za krótki czas, by decydować o ich losie.
– A przyszedłeś do tego nowego projektu, bo…? – Choć Variego cieszyła obecność sojusznika, nie chciał mieszać się w coś, co stanowiło aż zbytnie zagrożenie dla Xiva.
– Ma związek z moją przyjaciółką, Skinterifiri. Ludzie porwali jej ciało dawno temu i w końcu udało mi się namierzyć laboratorium, w którym przetrzymują jej DNA. Muszę pozbyć się tego miejsca w jej imieniu.
– Ciocię też dorwali… – wyszeptało Xivo. Dla Variego te słowa nie były dobrym znakiem, bo jeśli ta Skinterifiri jest związana z ich rodziną, wilczę właśnie zostało wkręcone w cały problem z Projektem Różowego Słońca.
Xiv?
wtorek, 28 stycznia 2025
Od Yolotla – "Rodzina zaczyna się od trzech" cz.1
Oprócz chęci poznania świata, do zwiedzania ciągnęło Yolotla coś jeszcze. Dziwne, nieodzowne uczucie, że gdzieś coś na niego czeka, coś ważnego, co powinien odkryć jak najszybciej. Było to takie skręcające w brzuchu uczucie, nieprzyjemne i zmuszające do działania. Taka negatywna motywacja, że jak nie znajdzie tego, co powinien, skończy się to dla niego źle. Nie potrafił tylko powiedzieć, dlaczego ma się to skończyć źle i co musi znaleźć, żeby wszystko było w porządku.
Z odpowiedzią przybyła ze wschodu tajemnicza wadera, w towarzystwie dwóch szczeniąt.
Yolotl był wtedy sam. Pałętał się po lesie, oglądając zamrożone gałązki i przedzierając się przez zaspy wyższe od niego samego. Miał nie odchodzić za daleko od nory, ale ciekawość wzięła górę. Nie wiedział nawet, kiedy odszedł tak daleko na zachód terenów, był zbyt skupiony na tym, żeby nie utonąć w sypkim, opadłym zeszłej nocy śniegu.
Młody przeliczył jednak w końcu swoje umiejętności i wpadł w tak głęboką zaspę, że pochłonęła go w całości, bez jakiegokolwiek żucia.
Nie spanikował, bo dobrze wiedział, jak się wykopać, ale zanim mógł wziąć się za działanie, czyjeś szczęki chwyciły go za skórę na karku i podniosły w górę, ku światłu. Pomyślał wtedy, że to ktoś z WSC i dalej nie panikował.
Jakież było jego zdziwienie, gdy przed oczami pojawiła się zupełnie nieznana wadera, o cętkach niczym ryś i uszach ozdobionych identycznymi do rysich pędzelkami. Na szczęście wielkość i budowa pyska nie zostawiały zwątpień, że to wilk. Tylko co ten obcy robił na terenach WSC?
– Um… Dzień dobry? – Nieco spłoszony szczeniak przywitał się z grzeczności, po czym zauważył dwójkę dzieci towarzyszących waderze. Nagle wydało mu się oczywiste, po co obca tu jest. – Jeśli chce pani jakieś miejsce na odpoczynek, to musi się pani udać do jaskini alf i tam popytać.
Rysia wilczyca uśmiechnęła się ciepło, po matczynemu, a przynajmniej takie wrażenie odniósł Yolotl. Nie wiedział, jak uśmiechają się matki do swoich dzieci, nigdy mamy nie miał.
– Nie szukam schronienia, słońce. Właściwie to szukałam ciebie. Miło, że wyszedłeś nam na spotkanie.
Ta wypowiedź zapaliła młodemu czerwoną lampkę w głowie. Owinął palce wokół elektrycznego wisiorka, aby poczuć się nieco bezpieczniej. Gdyby coś się zadziało, to była jego jedyna droga ucieczki.
– Nie znam pani.
Na te słowa wadera się zaśmiała.
– Oczywiście, że nie. Podrzuciliśmy cię Watasze Srebrnego Chabra świeżo po urodzeniu. – Musiała zauważyć, jak Yolotl ściska swój naszyjnik, bo jej wyraz twarzy zmienił się na znacznie delikatniejszy. – Nie zamierzamy cię nigdzie zabierać, kochanie. Chciałam, żebyś poznał swoje rodzeństwo. Oto Faolan – wskazała na ciemniej ubarwionego basiorka z oklapniętym prawym uchem – i Makatza – skierowała łapę na jaśniejszą waderkę o żółtych, sprytnych oczach. – A ciebie jak nazwali?
Młodzik ścisnął usta. Nie ufał pani ryśkowej, była obcą i z jakiegoś powodu próbowała mu wmówić, że te zupełnie nieznane mu szczeniaki to jego rodzina. Choć musiał przyznać, że faktycznie wyglądają podobnie do niego, nawet jeśli nieznacznie. Faolan miał tak jak on kręcone futro, a Makatza posiadała identyczne oczy. Ale to nie świadczyło o żadnym pokrewieństwie! Bał się jednak przeciwstawić dorosłej wilczycy, więc na razie postanowił grać na zwłokę, mając nadzieję, że wkrótce pojawi się ktoś z WSC – może zaczęli go szukać – i uratuje go przed obcymi.
– Yolotl, proszę pani.
– Ale czadowe imię! – pisnął Faolan, za co oberwał kuksańca w bok i dostał ostrzegające syknięcie. – Przepraszam. Ale to naprawdę fajne imię.
– Ciężkie do wymówienia – zauważyła młoda waderka.
– Wcale nie trudniejsze od twojego, Makatza. – Basiorek mocno nacisnął na imię siostry, by udowodnić swój argument. – Moje też mega proste nie jest.
– Łatwiejsze od mojego – wtrącił się w końcu Yolotl, który, będąc szczeniakiem, był bardzo skory do kontaktu z rówieśnikami, nawet jeśli byli mu oni zupełnie obcy. Takie już były dzieci, szczególnie te ciekawskie, ciągnęło je do innych.
Swoim komentarzem uzyskał ogromny uśmiech od Faolana, najwyraźniej równie chętnego do nawiązywania przyjaźni.
– Kasiu, możemy mu opowiedzieć o naszej watasze? Możemy? Prooooszę!
Makatza na ten entuzjazm wywróciła oczami, ale Kasia kiwnęła głową, wciąż z uśmiechem goszczącym na jej ustach. Że też jej się twarz nie zmęczyła od tej miny.
– Myślę, że tak. Yolotl zasługuje wiedzieć, skąd jesteśmy. Musi nam tylko obiecać, że nikomu o tym nie powie.
Beżowy szczeniak zastanowił się chwilę, ostatecznie jednak ciekawość wzięła górę. Kiwnął ochoczo głową.
CDN
Od Xiva CD. Yrsy – "Ostatnia z Wilczej Paszczy" cz.12
Odpowiedź Xiva nie pojawiła się od razu. Słowa wadery odbijały się miękkim echem po jeno umyśle, tym razem nie ze względu na przyjemny dla ucha głos, a ze względu na ich znaczenie.
Jaki ciężar możemy mieć w sobie? Ciężar przeszłości, ciężar naszych mocy i obowiązku z nimi związanego. Ciężar sekretów, jakie tkwią w naszych sercach. Z pewnością żadne z nich nie było lekkie, jednak tym jednym pytaniem Yrsa nieświadomie doprowadziła Xiva do refleksji, których ono samo się po sobie nie spodziewało. Nie było typem myśliciela, przynajmniej nie wierzyło, że tak jest, a tu proszę.
Chyba pierwszy raz, odkąd przybyło do Watahy Srebrnego Chabra, faktycznie zastanowiło się nad tym, skąd przybyło. Jeno przeszłość wypełniona była śmiercią, ale nie tą zabierającą. Nie, w jeno oczach śmierć była dobra, przynosiła na swoich ramionach nowych przyjaciół. Czy żywe wilki mogły widzieć śmierć tak samo? Jako siłę twórczą równą życiu, jak nie od niego potężniejszą? Może powinno kiedyś się kogoś o to zapytać.
W końcu władało śmiercią, ale ponownie, tą twórczą, nie zabierającą. Jeno śmierć sprowadzała do otoczenia dusze zmarłych, którzy zostali zmuszeni do odprawienia pokuty. A jeśli moc ta wyrwie się spod kontroli…
Nie było to teraz ważne.
Xivo skupiło się ponownie na Yrsie. Nie mogło pozwolić, by myśli przejęły nad niem kontrolę, nie kiedy już udało nu się je opanować po przybyciu do świata prawdziwie żywych.
Wzięło oddech, choć miało przeczucie, że Yrsa wcale nie chciała odpowiedzi na swoje pytanie.
– Miejsca przyjmą cię zawsze, jak ziemia, w której zostaniesz położona, gdy skończy ci się nitka. Miejsca też mają swoje ciężary, wiedzą, jak to jest cierpieć.
Czy słowa te miały sens? Prawdopodobnie nie. Prawdopodobnie wcale nie odpowiedziały na pytanie wadery tak, jakby sobie na to życzyła, ale Xivo nie umiało określić się inaczej. To musiało wystarczyć.
Przynajmniej wiatr wydawał się zadowolony, sądząc po tym, jak zabawił się włosami ratownika. Tą malutką, czarną kępką. A potem zawiał piaskiem prosto w oczy, zupełnie tak, jak robił to Paki, kiedy był rozzłoszczony, ale próbował rozładować atmosferę, zamiast się wyżywać.
Czasem potrafiło być tęskno do rodziny, nawet jeśli się ją porzuciło z własnej, nieprzymuszonej woli, kiedy wszyscy namawiali cię, żebyś tego nie robił. Płakanie nad rozlanym mlekiem w niczym nie pomoże.
– Powiedz, kiedy będziesz gotowa iść dalej.
Xiv pozwoliło swojemu umysłowi krążyć w zmyślonych światach. Wszystko było lepsze od wspominania rodziny.
Yrsa?
poniedziałek, 27 stycznia 2025
Od Yrsy -,, Poza Granicą Świateł''
Zimowa noc otulała las niczym ciężka, lodowata zasłona, wśród której każdy dźwięk odbijał się echem, niosąc ze sobą mrożącą krew w żyłach aurę tajemnicy. Yrsa, bieląca się w księżycowym blasku niczym zjawa, poruszała się z gracjaą pośród drzew. Jej śnieżne futro kontrastowało z brązowymi łatami, przypominającymi rozmazane plamy na płótnie niespokojnego artysty. Każdy krok był cichy, niemal niezauważalny, ale jej błękitne oczy wnikały w ciemność z uwagą, jakby coś wyczekiwały.
Była sama, tak jak tego chciała. Jej stado zostało daleko w bezpiecznym zagłębieniu lasu, odpoczywając po długim dniu polowania. Jednak Yrsa czuła wewnętrzny niepokój, subtelne ukłucie instynktu, który każał jej wyjść i zbadać otaczający świat. Nie była pewna, co ją wołało, ale nie mogła zignorować tego głosu.
Im dalej wchodziła w głębię lasu, tym bardziej zmieniało się otoczenie. Drzewa stawały się starsze, ich kory pokryte grubą warstwą mchu, a gałęzie zagięte w dziwaczne, nienaturalne kształty. W powietrzu unosił się zapach wilgoci i zgnilizny, pomieszany z czymś, czego nie potrafiła zidentyfikować – metalicznym, niemal słonym aromatem. Yrsa złapała ślad, subtelny jak muśnięcie wiatru. Nie było to żadne znane jej zwierzę. Ciekawość pchała ją naprzód.
Dotarła na małą polanę, gdzie światło księżyca było wyjątkowo jasne. Śnieg iskrzył się, ale w środku polany widniała czarna plama – nierówna, jakby ktoś rozsypał ziemię na białym puchu. Yrsa podeszła ostrożnie, jej nozdrza drgały, a uszy obracały się we wszystkie strony. Zanim jeszcze dotarła do tego miejsca, poczuła, że jest coś nie tak. Zapach był silniejszy, niemal przytłaczający – mieszanina krwi, spalenizny i czegoś obcego, nienaturalnego.
Na ziemi leżały szczątki. Nie było wątpliwości, że to był wilk. Kości bielały w księżycowym blasku, a skóra, czy raczej to, co z niej zostało, była postrzępiona i spopielona na brzegach. Yrsa wstrzymała oddech. Nie było to dzieło drapieżnika – żaden zwierz nie pozostawiłby takich ran. W powietrzu unosiło się coś jeszcze – mroczna, niemal namacalna obecność, która przyprawiła Yrsę o dreszcz. Jej sierś zjeżyła się na karku.
„Coś tu jest,” pomyślała, a jej ciało spinało się do ucieczki. Jednak zamiast biec, zrobiła krok w przód. Coś w niej kazało jej zbliżyć się, zobaczyć, zrozumieć. Kiedy znalazła się bliżej, zauważyła, że szczątki układają się w kształt – niewielki okręg, jakby stworzenie zostało uwięzione w kręgu czegoś, czego Yrsa nie widziała.
Nagle cisza została przerwana. Z głębi lasu dobiegł niski, przeciągły dźwięk – nie był to wycie wilka ani krzyk sowy. Brzmiał jak zawodzenie, jak gdyby las sam lamentował nad losem zmarłego stworzenia. Yrsa zamarła, jej oddech przyspieszył, a serce biło jak oszalałe. Wtedy dostrzegła ruch na skraju polany.
Z cienia drzew wyłoniła się postać. Była wysoka i szczupła, niemal niewyraźna, jakby utkana z mgły. Jej oczy świeciły słabym, fioletowym blaskiem, a sylwetka zdawała się drgać w rytm zawodzenia, które teraz było głośniejsze, bardziej intensywne. Yrsa poczuła, że nie jest w stanie się ruszyć. Coś – czy to strach, czy tajemnicza siła – trzymało ją w miejscu.
„Kim jesteś?” zapytała w myślach, choć nie spodziewała się odpowiedzi. Jednak zjawa zatrzymała się i uniosła głowę, jakby ją usłyszała. Następnie zaczęła się zbliżać, a jej ruchy były powolne, niemal hipnotyzujące.
Yrsa czuła, że musi się cofnąć. Jednak jej ciało zdawało się być sparaliżowane.
Czuła, jak lodowaty dreszcz przebiega jej kręgosłup, a powietrze wokół niej gęstniało, jakby nasączało się czymś złowieszczym.
Zjawa zatrzymała się zaledwie kilka kroków od niej, a blask w jej oczach rozświetlił ciemność, odsłaniając coś, co Yrsa wcześniej przeoczyła – na ziemi, tuż obok szczątków, wyryte były symbole. Tajemnicze znaki pulsowały słabym światłem, jakby reagując na obecność tego czegoś. Yrsa wiedziała, że jeśli chce przeżyć, musi znaleźć sposób, by uciec.
Śnieg wokół Yrsy lśnił nienaturalnym blaskiem, kiedy warknęła cicho na mroczną sylwetkę stojącą naprzeciw niej. Wszystko było zbyt jasne, zbyt wyraźne, a jednocześnie jakby zamazane na brzegach widzenia. Las, choć znajomy, zdawał się żyć własnym życiem – cienie poruszały się w sposób, którego nie mogła wytłumaczyć, jakby obserwowały ją ukradkiem. Każdy dźwięk zdawał się rozbrzmiewać echem, które nie miało prawa istnieć.
Kiedy stawiała kolejne kroki, śnieg pod jej łapami zmieniał się. Najpierw był miękki i puszysty, potem stawał się coraz bardziej lepki, aż w końcu przypominał coś lepkiego i ciepłego. Spojrzała w dół i zamarła. Zamiast śniegu, jej łapy zanurzały się w czymś, co wyglądało jak krew. Czerwona, gęsta ciecz rozlewała się wokół niej, tworząc kałuże, które odbijały jej obraz. Ale to nie była ona – w tafli widziała wilka, którego oczy były białe jak mleko, bez życia, z pyskiem pełnym ostrych kłów.
Przerażona, cofnęła się, próbując wyrwać się z tej groteskowej sceny, ale otaczające ją drzewa zaczęły się poruszać. Ich gałęzie wyciągały się ku niej jak ręce, próbując ją schwytać. Ich cienie wyglądały jak powykręcane postacie, a wiatr niósł ze sobą głosy – szepty, które powtarzały jej imię.
– "Yrsa... Yrsa..." – wołały, głuche, martwe, a jednocześnie nie do zniesienia bliskie.
W końcu znalazła w sobie siłę, by ruszyć naprzód. Nie patrzyła już w dół, nie zważała na śliską, krwawą powierzchnię, która zdawała się rozciągać bez końca. Biegła, ale las nigdy się nie kończył. Wręcz przeciwnie – wydawało się, że drzew jest coraz więcej, że zaciskają się wokół niej, jakby chciały ją pochłonąć.
Nagle krzyk rozdarł powietrze – wysoki, pełen bólu i desperacji, jakiego nigdy wcześniej nie słyszała. Yrsa zatrzymała się gwałtownie, jej łapy ślizgały się na lepkiej czerwieni, a serce waliło w piersi jak oszalałe. Krzyk nie ustawał, wibrował w jej uszach, przenikając do samego rdzenia. To nie był ludzki głos, ale nie przypominał też żadnego znanego jej zwierzęcia. Był to dźwięk, który mógłby wydać las, gdyby mógł krzyczeć – pełen agonii, jakby ziemia sama cierpiała.
Gałęzie drzew nad nią zaczęły trzeszczeć, poruszając się w nienaturalny sposób. Ich końce zakrzywiały się, przypominając szpony, które zdawały się celować prosto w nią. Powietrze stawało się coraz cięższe, trudniejsze do oddychania. Zimno wypełniało każdą cząstkę jej ciała, ale nie było to zimno, które znała – nie była to surowa chłodna obecność zimowej nocy, ale coś znacznie głębszego, niemal kosmicznego w swoim okrucieństwie.
Zjawa, która wcześniej stała nieruchomo, nagle zaczęła się przemieszczać. Jej sylwetka była rozmyta, jakby światło księżyca i cienie lasu grały na niej dziwny, złowieszczy taniec. Każdy jej ruch powodował, że symbole na ziemi pulsowały mocniej, a las zdawał się drżeć w odpowiedzi. Yrsa warknęła ostrzegawczo, jej kły błysnęły w świetle, ale wiedziała, że jest bezsilna wobec tego, co się zbliżało.
Kiedy zjawa podeszła na tyle blisko, że mogła dostrzec szczegóły, Yrsa zauważyła, że jej twarz – jeśli w ogóle można to było nazwać twarzą – zmieniała się. Raz była to ludzka, kobieca twarz o pustych oczach i szerokim, upiornym uśmiechu. Innym razem przybierała kształt wilczego pyska, a potem przekształcała się w coś zupełnie obcego, co Yrsa nie była w stanie opisać.
Nagle zjawa przemówiła. Jej głos był niski i szorstki, jakby słowa wydobywały się z głębokiego lochu.
– „Yrsa... Wiesz, kim jesteś?” – zapytała, a jej słowa rozbrzmiewały echem wśród drzew.
Yrsa cofnęła się o krok, czując, że jej łapy toną coraz głębiej w gęstej, ciepłej substancji. Nie odpowiedziała, ale nie musiała. Zjawa zbliżyła się jeszcze bardziej, a jej kształt zaczął migotać, jakby był tylko cieniem na granicy rzeczywistości.
– „Twoje przeznaczenie jest zapisane, wilku...” – dodała zjawa. – „Nie możesz uciec. Nikt nie może.”
W tym momencie ziemia pod Yrsą zaczęła pękać. Z czarnej, lepkiej cieczy wyłaniały się ręce – powykręcane, z pazurami ostrymi jak sztylety. Wyciągały się w jej stronę, chwytając jej łapy, szyję, ogon. Yrsa zawyła, próbując wyrwać się z ich uścisku, ale im bardziej się szarpała, tym mocniej ją trzymały.
Zjawa uniosła rękę, a symbole na ziemi zapłonęły jasnym, fioletowym światłem. Cały świat zawirował, a Yrsa poczuła, jak coś ciągnie ją w dół – w stronę ciemności, która wydawała się nie mieć dna. Krzyk wyrwał się z jej gardła, ale tym razem nie był to zwykły odgłos wilka. Był to dźwięk, który pochodził z głębi jej duszy, wypełniony strachem i bólem.
Ostatnim, co zobaczyła, zanim całkowicie pochłonęła ją ciemność, były oczy zjawy – te świecące, fioletowe punkty, które zdawały się drwić z jej bezsilności.
Wtedy nastała cisza. Absolutna, przerażająca cisza.
Yrsa obudziła się z krzykiem. Jej ciało drżało, a oddech był szybki i urywany. Leżała na posłaniu z mchu. Księżyc wciąż świecił jasno, a las wydawał się taki, jaki zawsze był – cichy i spokojny.
Ale coś było nie tak. Na jej łapie, tam, gdzie trzymały ją ręce z koszmaru, pozostał ślad. Cienkie, czarne linie, przypominające symbole, które widziała na polanie, wyryte były na jej skórze, jak blizny.
To nie był tylko sen.
sobota, 25 stycznia 2025
Od Pinezki – "Plaga Nagiego Serca: Pacjent Zero" (AU) cz.2
Choć Xivo mówiło o tajemniczym przybyszu jako ofierze zero, to Szalce ostatecznie został przyznany ten tytuł. Biedaczka nie miała nawet czasu wypłakać z siebie emocje po nieprzyjemnym spotkaniu.
Wszystko zaczęło się od podniesionej temperatury, czyli tak samo, jak rozpoczyna się każda infekcja. Szalka narzekała na nieznośny ból głowy, jakby coś rozpychało ją od środka, wręcz próbowało z niej wyjść. Nikt nie przyłożył do tego szczególnej uwagi, ot, zwykła choroba, jednak ilekroć Pinezka widziała Xivo, ono wspominało ponuro o swoich podejrzeniach i przekonywało ją, że to początek końca.
Potem groźby wilcza stały się bardziej realistyczne. Szalka zaczęła ciągle żalić się w jaskini medycznej, że piecze ją klatka piersiowa. Delta nie potrafił wymyślić, co mogło być źródłem takich objawów. Podawał waderze leki przeciwbólowe, przynajmniej tak długo, jak było to możliwe. Potem Szalka musiała radzić sobie sama, jednak patrząc na to, że objawy nie chciały ustąpić, Pinezka poczęła szczerze wierzyć w słowa młodszego brata.
To były ostatnie wieści na temat dobrostanu Szalki, przez kolejne kilka dni, może nawet dwa tygodnie, Pinia nic o niej nie słyszała. Z ciekawości była nawet zapytać Deltę, czy coś wie, ale stary medyk tylko ją zbył, zbyt zajęty jakimś wilkiem z odmrożeniami. Xivo też od niej nie słyszało, ale było zbyt czymś zajęte. Nie wiadomo, czym, po prostu powiedziało, że nie ma czasu rozmawiać. I w ogóle Pinezka powinna trzymać się od nieno z dala, a nie cały czas się z niem kontaktować. To było nierozsądne, wilczę mówiło. Przecież wiesz, czym to grozi.
Podobno już wszyscy i tak jesteśmy w dupie, cisnęło się na usta Citlali, ale postanowiła przemilczeć decyzję rodzeństwa. Zamiast tego wypełniała swoje obowiązki strażniczki, polowała, opiekowała się Yolotlem, zwyczajnie starała się czymś zająć i zapomnieć o Szalce oraz ostrzeżeniach Xiva. Jeno teoria i tak nie powinna się sprawdzić.
Szkoda, że ta teoria zdążyła obrócić się w piach, zanim na dobre zakorzeniła się w sercu Pinezki.
Przybył po nią Xochicoatl, goniec, z którym znała się jedynie z widzenia. Częściej kontaktował się z nią Hiekka, ale najwyraźniej tym razem nie jemu przypisano misję. Wraz z białą waderą sprowadzony został Luka, drugi z trzech funkcjonujących strażników. Sprawa musiała być całkiem poważna, choć zazwyczaj przecież wilki radziły sobie same. Po co byli potrzebni aż dwaj strażnicy? Co takiego się stało?
Nere’e pożałowała swoich pytań bardzo szybko.
Xochi zaprowadził ich do miejsca, gdzie próbowała dojść do siebie Szalka. Była odizolowana przez długi czas, aż w końcu ktoś przyszedł sprawdzić, czy jeszcze żyje, bo bardzo długo się z nikim nie kontaktowała. Ta odważna osoba z pewnością nie spodziewała się widoku, który na nią czekał, ale nie spodziewali się tego też Pinezka i Luka. Sam Xochi wydawał się zaskoczony po dotarciu na miejsce, jakby najpierw usłyszał komendę, a dopiero teraz miał okazję zobaczyć powód, dla którego ją dostał.
To, co zastali, z grubsza pokrywało się z opisem istoty, którą spotkało Xivo podczas patrolu. Przypominało jeszcze Szalkę, miało resztki jej brązowego futra, a także strzępy włosów, choć teraz brakowało zgrabnie zaplecionego warkocza. Gałki oczne niemal całkowicie sczerniały, jednak wciąż widoczna była oliwkowa zieleń. Pysk był już zdeformowany, rozdzielony na pół, wykrzywiony w grymasie bólu, a uszy sterczały ku górze, nieruchome i smukłe, niczym małe, płaskie rogi. Niegdyś całkiem jędrne, a teraz chude ciało dotknęła kacheksja z pewnością spowodowana głodówką. Nogi wydłużyły się, do tego wyglądały, jakby zostały połamane w kilku miejscach, jednak Szalka poruszała nimi bez problemu. Złamania musiały być w takim razie dodatkowymi stawami.
Na środku klatki piersiowej widniała rana ciągnąca się idealnie po linii środkowej ciała, a z niej wyciekała dziwnie rzadka pomimo ciemnego koloru krew. Po zapachu Pinezka nie miała wątpliwości, że była to krew, choć ciecz pachniała w dużej mierze chorobą i zepsuciem.
Kawałek od zdeformowanej Szalki leżała Flora, która sama musiała być ranna, sądząc po czerwonej plamie na śniegu wokół niej. Pinezka poprosiła Lukę, by trzymał oko na bestię, jednocześnie trzymając się od niej z daleka, podczas gdy wadera poleciała zająć się starą medyczką.
– Flora? Słyszysz mnie? Co się stało? – Citlali w tym momencie próbowała sobie przypomnieć wszystkie porady, jakie przekazali jej jej ojciec, Tia i Xivo, dotyczące pierwszej pomocy.
– Chciałam odwiedzić Szalkę, żeby zobaczyć, jak się miewa. – Emerytka ledwo mogła oddychać, ale była zdeterminowana, żeby odpowiedzieć na pytania. – Zobaczyłam to… coś i poprosiłam Xochicoatla, żeby przyprowadził jakichś strażników. Spróbowałam podejść bliżej, zobaczyć, czy Szalka mnie rozpozna, czy mogę jej jakoś pomóc, a ona… ona mnie ugryzła. – Flora podniosła łapę, by pokazać ugryzienie wycelowane w bok. – Nie rozumiem, co się stało.
– Nie powinnaś była do niej podchodzić. Musimy cię zabrać do jaskini medycznej.
Pinezka rozejrzała się dookoła. Szalka się nie ruszała, choć oczami nieustannie podążała za białą, co dodawało jej jeszcze bardziej przerażającej aury, zważając na to, że nie mrugała. Było też słychać szloch, choć bardzo zniekształcony i ledwo wyłapywalny. Ten bezruch nie oznaczał, że bezpiecznie było zostawić chorą bez nadzoru.
Może zdąży wrócić, zanim stanie się coś też Luce. Szalka zaatakowała Florę, dopiero gdy ta się do niej zbliżyła.
– Xochi, choć tu – zarządziła w końcu. – Tylko powoli. Pomożesz mi zaprowadzić Florę do Delty. Ty, Luka, zostań i miej na nią oko. – Ruchem głowy wskazała Szalkę. – Pod żadnym pozorem się do niej nie zbliżaj, a jakby sama zaczęła się ruszać, uciekaj od niej. Ale tylko tyle, by nie stracić z niej oczu. Zwołam kilku szeregowców i spróbujemy przetransportować ją do jakiejś odizolowanej jaskini, by tam ją zamknąć. Nic innego nie jesteśmy w stanie zrobić.
– Niee…
Niewyraźny głos brązowej wadery zjeżył włos na karkach wszystkich zgromadzonych. Po policzku dawnej Szalki spływała łza, w jej oczach tkwił strach i ból. Była przerażająco wilcza w swojej potworności. Pinezka przełknęła ślinę. Może powinni uwolnić ją od cierpienia, zamiast ją zamykać i zostawiać na powolną śmierć.
Nie. Nie, to nie było rozsądne. Zaatakowała Florę, zaatakuje też innych, którzy za bardzo się zbliżą. Poza tym wilki umieją zabijać tylko zębami, a jakikolwiek kontakt z krwią chorej spowoduje rozniesienie choroby dalej. Flora już była prawdopodobnie chora, ale dopóki nie pojawiły się żadne objawy, reszta watahy miała obowiązek jej pomóc. Nie mogli się tak po prostu na niej poddać przez zwykłe “prawdopodobnie”.
Po kolei. Wszystko po kolei. Najpierw zabierze się Florę do jaskini medycznej, potem zaprowadzi się Szalkę do jakiejś roboczej izolatki. Może nawet nie roboczej, może zrobią tam izolatkę na stałe i będą tam wkładać każdego, kto wykazuje objawy tej przedziwnej choroby. O ile nauczą się, jakie są te objawy.
Xochicoatl i Pinezka podnieśli wspólnie Florę i ostrożnie zaczęli prowadzić ją do jaskini medycznej, podczas gdy spłoszony Luka starał się zachować spokój. Szalka wciąż tkwiła bez chociażby drgnięcia, jedynymi śladami życia pozostawały ledwo widoczne oddechy i ruch oczu uparcie podążających za wilkami. Strażniczka nie mogła pozbyć się myśli, że coś złego się stanie i ta akcja nie zakończy się pomyślnie. Coś się zepsuje. Czymkolwiek Szalka się stała, było to cholernie groźnym drapieżnikiem. Informowały Pinię o tym wszystkie zwierzęce zmysły.
Z niechęcią zostawiała Lukę samego z bestią. Próbowała się pocieszać, że gdy tylko odstawią Florę do medyka, od razu przyleci z powrotem wraz z grupą szeregowców i zrobią coś z biedną Szalką. Ale ile mogło zająć samo zaprowadzenie rannej Flory? Ile czasu mogła szukać wystarczającej grupy ochotników? Mogłoby być już za późno. Ale w tym czymś były jeszcze resztki Szalki, a ona nie zabiłaby swojego. Mogła zaatakować Florę z bólu i strachu, ale nie miała na celu zabicia starej medyczki. To nie skończy się niczym złym.
Z tym że ledwo odeszli od Szalki i Luki na tyle daleko, by dwie grupy się nawzajem nie widziały i Pinezka usłyszała wrzask basiora. Wrzask pełen przerażenia. Poruszona emocjami, wzleciała w górę, zostawiając Florę z Xochim, przyglądając się, co się stało. Ze swojej pozycji widziała, że Szalka nie zbliżyła się do Luki, ale z jakiegoś powodu czarny wilk odsunął się od niej i wycierał twarz w śnieg.
O nie.
Citlali wylądowała obok Luki, stojąc bokiem na tyle, by Szalka nie mogła jej opluć, ale jednocześnie by mutantka była na widoku. W śniegu, w który przed chwilą wycierał się basior, widniały ciemnoczerwone, wręcz niemal czarne plamy. Strażniczka je powąchała. Zgnilizna i choroba, dokładnie to, czym według Xiva pachniała przybyła ofiara choroby. Luka wcierał łapami śnieg w futro, by pozbyć się resztek posoki.
– Kurwa. Najpierw otworzyła jej się rana na piersi, a zaraz po tym napluła we mnie tym czymś. Wszystko za szybko, żeby zareagować.
Biała odwróciła się na szybko, by zerknąć na bestię i faktycznie, klatka piersiowa była otwarta, a w środku widniało ledwo bijące serce. Po krawędziach dziury spływała zepsuta posoka, dokładnie taka sama jak ta, co wylądowała na twarzy basiora. Zanim Szalka zdążyła wycelować i w Nere’e, wadera schowała głowę.
– Mogłam cię nie zostawiać – wymamrotała, pomagając Luce w ścieraniu śmierdzących glutów.
– Chuj, według Xiva i tak jesteśmy martwi. – Strażnik zdawał się zaskakująco pogodzony z zaistniałą sytuacją, jakby wizja przemienienia się w takie coś go nie przerażała. – Przemienienie się zajęło Szalce z trzy tygodnie, ale z tego, co wiem, Xiv nie przejawia objawów. Jakby było odporne.
– Xiv przybyło z zaświatów, to może go chronić.
– Czyli wszyscy jesteśmy martwi z wyjątkiem nieno. Świetnie.
– Ono od początku jest w teorii martwe.
– Nie w oczach wszystkich dookoła.
Pinia zamilkła, nie mając już nic do dodania do rozmowy. Usłyszała za sobą jakieś posapywanie, jednak bardzo nie chciała się dowiedzieć, co jest jego powodem, więc pociągnęła Lukę za sobą i opuścili otoczoną skałami polanę. Basior westchnął.
– To co, izolatka, żebym nie zarażał dalej?
Ponure poczucie humoru nie zadziałało i obydwoje pozostali chmurni. Cała ta sytuacja wydawała się tak paskudnie nierealistyczna, wilki zmieniające się w mutanty, zgniła, płynąca krew, zapach choroby roznoszący się w powietrzu. Ile wilków stracą, zanim uda się to opanować? Czy wystarczyło wsadzić każdego, kto miał kontakt ze zgniłą posoką do izolatki i poczekać, aż umrze w męczarniach, żeby powstrzymać plagę? Xivo by wiedziało, choć patrząc na jeno ostatnią fiksację, zaprzeczyłoby tym domysłom.
– Gdy już mnie zamkniecie, zostawcie mi nóż albo sznur. Wolę umrzeć niż zmienić się w to coś.
Pinezka tylko w milczeniu kiwnęła głową, ledwo rejestrując wypowiedziane słowa.
CDN
czwartek, 23 stycznia 2025
Od Pinezki – "Plaga Nagiego Serca: Początek" (AU) cz.1
Nowiny obiegły watahę w zadziwiająco szybkim tempie. Oczywiście, powinno się tak stać, biorąc pod uwagę, że treścią owych nowin było pojawienie się tajemniczego wilka na terenie WSC. Dla osób, które go znalazły, dzień ten został wyjęty żywcem z horroru, a przynajmniej tak sobie opowiadano.
Znalazło go Xivo podróżujące wtedy z Szalką, więc Pinezka, wciąż niedowierzająca pogłoskom, mogła usłyszeć wersję z pierwszych ust. Jeszcze przez długi czas uważała, że jej młodszy brat wymyślał, ale widząc przerażenie w żółtych – niegdyś znanych w innej, ciągle opanowanej twarzy – oczach oraz trzęsące się w niekontrolowanym odruchu ciało, zdołała bezpowrotnie zmienić zdanie. Teraz nikt nie mógłby jej przekonać, że jej braciszek zmyśla.
Podobno dzień zaczął się spokojnie. Ratownik z pomocniczką udali się na zwyczajowe obchody w poszukiwaniu możliwych rannych. Xivo służyło w ratownictwie samo, więc chętnie przyjmowało pomoc, gdy takowa nawinęła się pod łapę. Szalka bardzo chciała mieć jakieś zajęcie, ale nie była to na tyle ważna część historii, by atramentowe wilczę ją rozszerzyło ponad to. Chodząc i węsząc, wywietrzyli woń krwi, a po kilku krótkich chwilach znaleźli również czerwone ślady na śniegu, stanowiące o wiele lepszy trop do podążania. Podobno wtedy oboje zauważyli, że coś jest nie tak. Krew pachniała zepsuciem, a ślady były ciemne, jakby kapała tam stara posoka. Jednocześnie oba tropy były zdecydowanie świeże, szczególnie łapy odciśnięte w miękkim śniegu.
– Też masz wrażenie, że krzywo chodzi? Ma strasznie nierówne kroki…
– Może mieć problemy z nogami – odpowiedziało pomocniczce Xivo. – Więc moim obowiązkiem jest go zaprowadzić do jaskini medycznej.
Szalka przytaknęła, już wtedy niepewna, czy podejmują właściwe kroki. Choć nic nie mówiła, na jej twarzy jaskrawo malował się niepokój.
Podczas opowiadania Pinezce historii, Xivo w tym miejscu się rozpłakało, biadoląc do niebios, że powinno było posłuchać swojego instynktu. Waderze ciężko było no uspokoić, ale na szczęście słowa otuchy zadziałały i wilczę kontynuowało.
Zgodnie z etycznymi zasadami ekipy medycznej, ratownik podążał za śladami potencjalnie rannego wilka. Ba, nawet nie potencjalnie. Coś zdecydowanie było nie tak. Kroki były nierówne, niesymetryczne, powłóczyste, jakby wszystkie cztery łapy były połamane albo zdeformowane w inny sposób. Atramentowe wilczę przełknęło ślinę, starając się wraz z nią przełknąć narastający w gardle lęk. To mogły być tylko deformacje od urodzenia.
Jednak nie tłumaczyło to wiszącej w powietrzu gęstej, duszącej atmosfery, powodującej natłok myśli i aktywującej reakcję „Walka albo ucieczka”. Jakby dwójkę obserwował paskudnie niebezpieczny drapieżnik, albo zbliżała się nieunikniona klęska żywiołowa. Albo po prostu miała spaść na nich Śmierć w najczystszej postaci. Nawet nie w postaci Satrni, po prostu Śmierć, czysta i pierwotna.
Pomimo nawoływań swoich instynktów, kontynuowali do przodu, nieprzygotowani na to, co ich czekało na końcu tropu.
❛ ━━・❪ × ❫ ・━━ ❜
Stworzenie, które znaleźli, ciężko nazwać było wilkiem, choć do żadnego innego gatunku również nie można było go przypisać. Brakowało mu całkowicie futra, naga skóra owijała ciasno szkielet, ukazując wszystkie kości, jakie istniały w wilczym ciele. Posiadało wilczą kufę, ale podzieloną na pół tak, że otwierała się w cztery strony, a zęby w niej były tak długie i krzywe, że nie mieściły się w ustach. Nosa brakowało, w jego miejscu ział otwór prosto do jamy nosowej. Oczy były całkowicie czarne i gdyby nie biała kropka czegoś, co prawdopodobnie było źrenicą, Xivo podejrzewałoby, że gałek ocznych to coś nie miało. Uszy wąskie, sztywne, tkwiły nieruchomo na głowie niczym dwa mięsne kolce albo rogi diabła.
Nogi. Te cholerne nogi. Długie, zdeformowane, posiadające patologicznie dużą ilość stawów, choć żaden z nich nie był złamaniem. Żadna kończyna też nie posiadała takiej samej ilości zgięć. Wszystkie zaś były zakończone talonami, których nie powstydziłby się dorosły orzeł. Były tak wyolbrzymione, że nie mieściły się wcale w palcach.
Gdy potwór odwrócił się w stronę wilków, ratownik zobaczył coś, co zmroziło mu ostatki płynnej krwi w żyłach. Szalka gdzieś obok wrzasnęła z przerażenia, ale Xivo nie zwróciło na to najmniejszej uwagi.
Skóra na klatce piersiowej była rozerwana, a dziura ujawniała ledwo bijące, zgniłe serce i jeszcze bardziej zgniłe, niemrawo poruszające się płuca. To z tej dziury kapała zepsuta posoka, stara i ciemna, a jednocześnie wciąż płynąca. Krople spływały po krawędziach rany, kumulując się w jej najniższym punkcie, po czym grawitacja zmuszała je do odczepienia się od ciała i upadnięcia na biały śnieg.
Stworzenie patrzyło na nich w milczeniu, wzrok wypełniony nie tylko bólem, ale i wściekłością, dlaczego wszechświat pozwolił mu tak cierpieć. Pysk otwierał się i zamykał, jakby jakieś dźwięki miały się z niego wydostać, jednak milczenie nie zostało przerwane, może z wyjątkiem niepowstrzymanego szlochania Szalki, u której przerażenie wzięło całkowitą górę. Xivo było bardziej opanowane, jako że w zaświatach zdarzały się spotkania z tego typu demonami i widok nie był nu tak bardzo obcy. Co jednak no martwiło to zapach stwora. Nie pachniał śmiercią. Nie był demonem. Zamiast tego bił od niego duszący swąd choroby. To coś było chore. Te wszystkie patologie spowodowane były chorobą. Jako wilczę władające żywiołem śmierci i jednocześnie ratownik, Xivo nie miało co do tego żadnych wątpliwości.
To właśnie to spowodowało u nieno wybuch paraliżującego strachu.
Nie odwróciło wzroku, gdy pokraka zaczęła się do nich zbliżać, nawet nie potrafiło mrugnąć. Pewnie w końcu by się ruszyło, ale zanim zdążyło to nastąpić, potwór się zatrzymał, wrzasnął skrzekliwie niczym cierpiąca sroka, co przeszyło unieruchomione wilki wskroś, po czym opluł je gęstą, zepsutą krwią. Niemal czarne kropki wylądowały na twarzach, wdarły się do oczu, pokryły usta. Xivo poczuło smak zgnilizny. Choroby. Cierpienia. Nadchodzącej śmierci.
Istota padła nieruchoma na ziemię. Nawet atramentowe wilczę nie potrafiło ocenić, czy była martwa. Po prostu trwało w bezruchu, czując na twarzy brud. Szalka gdzieś obok ścierała to z siebie łapami i śniegiem, wciąż popłakując. Próbowała coś powiedzieć, ale szloch blokował jej słowa. Zresztą Xivo i tak by jej w obecnym stanie nie usłyszało.
❛ ━━・❪ × ❫ ・━━ ❜
Pinezka słuchała tej historii z sierścią sztywno najeżoną na karku. Znała swojego brata i wiedziała, że nie potrafił tak dobrze grać, dlatego w pełni mu wierzyła. Zresztą, odkąd powiedział o zapachu choroby, strażniczka wyraźnie czuła ją bijącą od basiora. Uparcie żywiła nadzieję, że były to pozostałości po posoce, a nie samo Xiv.
– Jaka jest szansa, że ta… choroba jest zaraźliwa? – zapytała w końcu, choć szybko pożałowała swojej odwagi.
Xivo spojrzało na nią z trudną do opisania emocją, która jasno wskazywała, że na jakąkolwiek nadzieję już, niestety, za późno. Jeszcze kilka minut temu złote oczy zostały całkowicie wyprane z koloru.
– Porównując to, co widziałom w swoich podróżach poza ciałem? Jesteśmy w czarnej dupie. To kurestwo już się zaczęło roznosić.
– Nie wiesz nawet, w jaki sposób się roznosi. – Pinezka starała się walczyć. – Może to być tylko krew.
– I ślina. I droga kropelkowa. Ofiary mogą być trzymane przez patogen przy życiu tak długo, jak nie znajdą kogoś do zarażenia. – Usta Xiva były zasłonięte chustą, ale mięśnie wokół jeno oczu były wystarczająco spięte, by świadczyć o narastającym stresie. – Zwierzęta, które miały kontakt z krwią, mogą być nosicielami i możemy się zarazić poprzez polowanie na nie. – Wilczę wzięło głęboki oddech. – Widziałom takie infekcje w innych światach. Widziałom chodzących zmarłych pokrytych grzybami. Zdeformowane, umierające na stojąco kucyki ze skostniałymi naroślami na czole przypominającymi rogi i opierzonymi podróbkami skrzydeł. Zgniliznę pożerającą swoje ofiary żywcem. Nikt się przed tym nie uratował. Nikt. Cywilizacje dotknięte tymi infekcjami upadły, zdmuchnięte niczym płomień świeczki. Naprawdę myślisz, że nas to oszczędzi?
No patrząc na twoją ekscytację, to nie, pomyślała gorzko Citlali. Wciąż chciała wierzyć, że wszystko będzie dobrze, ale wzrok Xiva na to nie pozwalał. No ale przecież to niemożliwe, żeby jakaś dziwna, domniemana choroba wybiła całą watahę wilków, szczególnie tak wielką jak Wataha Srebrnego Chabra.
Prawda?
CDN
wtorek, 21 stycznia 2025
Od Aidena CD. Oxide - "Yin Yang." - cz. 3
Zmrok pochłaniał zimowy krajobraz, cicho i nieśpiesznie, niczym miękka kurtyna opadająca na scenę. Szare niebo ustępowało miejsca czerni, a jedynym źródłem światła w tej ciszy był blask ogniska, którego płomienie raz po raz tańczyły, rzucając na śnieg złote, migotliwe refleksy. Sylwetka Aidena niemal stapiała się z otaczającą go ciemnością. Jego masywna postać zdawała się być częścią tego surowego pejzażu – wilczym cieniem. Co jakiś czas wstawał z miejsca, strząsając z siebie drobinki śniegu, i przynosił kilka suchych gałęzi, które udało się znaleźć z dala od usypanych górek śniegu.
Dorzucał chrust do ogniska, a żar syczał i trzaskał delikatnie, kojąc zimową ciszę dźwiękiem przypominającym domowy kominek. Zielonkawe oczy basiora na chwilę wędrowały ku ognisku, obserwując iskry unoszące się ku niebu, by zaraz potem zgasnąć, jakby nigdy ich nie było. Spojrzał na Oxide, która siedziała w bezruchu, z opuszczoną głową i rozmyślającym spojrzeniem wbitym w ogień. Nie odezwała się ani słowem już jakoś od... godziny? A nawet się nie poruszyła. Nie przeszkadzało mu to. Jeśli potrzebowała po prostu być w jego obecności, chłonąc ciszę, basior nie zamierzał jej tego odbierać. Znał ją na tyle dobrze, by wiedzieć, jak ważny może być dla niej taki moment – przestrzeń, w której nie musi tłumaczyć się ani walczyć z własnymi emocjami. Aiden zajął swoje miejsce, usiadł, podwinął łapy pod siebie, czując chłód przenikający przez ziemię, ale nie zwracał na to uwagi. Spokojnie wpatrywał się w ognisko, pozwalając myślom płynąć.
Cisza nocy była niemal absolutna, przerywana jedynie szumem wiatru między drzewami i trzaskaniem ognia. Aiden łapał się na tym, że jego myśli raz po raz krążyły wokół Oxide. Zastanawiał się, czy nie spróbować dotknąć jej umysłu – tylko delikatnie, tylko po to, by dowiedzieć się, co skłoniło ją do takiego milczenia. Wiedział, że mógłby to zrobić niemal niezauważalnie, jak cień przemykający przez jej koszmary. Jego zdolności pozwalały mu na niemal całkowitą subtelność. Jednak coś go powstrzymywało.
"No tak, to nie ma sensu." pomyślał, opierając się luźno o pień i przymknął oczy z nadzieją, że jego słowa nie zostały usłyszane.
Oxide miała swoje moce, można powiedzieć, że z tej samej grupy co jego, a ich umysły były na tyle wyczulone, że mogły wzajemnie się wyczuwać, nawet jeśli staraliby się to ukryć. Wiedział, że jeśli spróbuje, ona może to poczuć, a wtedy... Czy nie straciłby jej zaufania? Czy nie odebrałby jej tego, czego teraz tak bardzo potrzebowała – ciszy, przestrzeni, możliwości bycia sobą? Aiden westchnął cicho, niemal niezauważalnie, patrząc na Oxide z troską, która kryła się za jego spokojnym, opanowanym wyrazem pyska. Może i nie rozumiał do końca, co siedzi w jej głowie, ale wiedział, że najlepsze, co teraz może zrobić, to być tu dla niej. Czekać, aż sama zdecyduje się odezwać – albo nie.
Zatracił się w ciszy, która spowijała ich niczym miękki, niewidzialny kokon. Była to cisza nieprzerwana, niezakłócona nawet przez szum liści czy dalekie odgłosy nocy. Towarzyszyło jej tylko równomierne bicie jego serca i miarowy rytm oddechu, na którym skupił całą swoją uwagę. Oddychał głęboko, świadomie, niemal z namaszczeniem, jakby każdy wdech i wydech były rytuałem. Było w tym coś uspokajającego – prostota tej czynności przypominała mu o fundamentalnych mechanizmach życia, o tym, że nawet w chaosie świata istnieją rzeczy stałe i niezmienne. Oddychanie działało na niego niemal terapeutycznie. Było to jak medytacja, jak chwila wycofania się z tego, co niepokojące, i powrotu do najczystszego stanu istnienia. Wiedział, że to nie tylko uspokaja jego umysł, ale także dotlenia ciało, sprawiając, że każdy mięsień, każda komórka wypełnia się energią, jakby ten prosty rytm oddechu dawał mu siłę, by przetrwać.
Cisza trwała, pochłaniając wszystko wokół, aż nagle została przerwana.
— Prześladują mnie głosy. — powiedziała w końcu, cicho, niemal niesłyszalnie, a zielonooki dostrzegł, że jej niepewny głos się załamał. — Czuję, że ciążą nade mną cienie, ścigają mnie, idą krok w krok za mną, nie potrafię się od tego uwolnić.
Aiden otworzył oczy i skierował łeb w jej stronę, nasłuchując jej słów. Przechylił lekko głowę, nie odpowiadając, ale dał jej przyzwolenie na dalsze mówienie.
— Ja... Nie wiem, mam wrażenie, że tracę kontrolę nad swoimi myślami, Aiden. — spojrzała w końcu w jego stronę, a jej fioletowe oczy odbiły się w tęczówkach basiora. — Słyszałam nawet swoją matkę... Albo tak mi się zdawało.
— Demony przeszłości? — zapytał, unosząc lekko brew.
— Nie wiem. Ja... Ja się boję. Dlatego przyszłam do Ciebie. W twoim towarzystwie robi mi się jakoś lżej, wiem, że cię obarczam sobą, że pewnie miałbyś lepsze zajęcia i że...
— Ćśśś. — uciszył ją delikatnie, gdy usłyszał, jak mówi coraz szybciej, coraz bardziej niespokojnie i usiadł nieco bliżej wadery, tak, że jego bok delikatnie ocierał się o jej jasną sierść. — Spokojnie, Oxi. Weź wdech, głęboki wdech.
Białowłosa po chwili milczenia nabrała zimnego powietrza do swoich płuc, a Aiden zrobił to razem z nią. Po chwili wypuściła powietrze i opuściła nieco głowę, wlepiając wzrok swoich źrenic w płomienie tańczące przed nimi.
— Łatwo Ci mówić. — szepnęła — Ty się niczego nie boisz. Nie widziałam, żeby cokolwiek cię kiedyś przeraziło.
Aiden uśmiechnął się lekko, ale nie odwrócił od niej wzroku. Wpatrywał się w jej profil, w lustrzane odbicia w jej oczach i w ten nieco zmartwiony, smutny wyraz pyska na jej twarzy.
— Ja też się boję. Nie jestem niezniszczalny. — powiedział, jego głos rozbrzmiał wręcz kojąco, co wywołało delikatny dreszcz na grzbiecie białowłosej wadery.
— Czego? — zapytała cicho, w jej głosie słychać było nutkę niedowierzania, a potem obróciła łeb w jego stronę, zadzierając brodę nieco wyżej.
Ciemny basior odetchnął głęboko, pozwalając, by zimne powietrze wypełniło jego płuca, a następnie wypuścił je powoli, niemal bezgłośnie. Jego wzrok skierował się ku niebu, ciemnemu jak tusz rozlany na pergaminie, gdzie jedyną widoczną poświatą był księżyc w fazie pierwszej kwadry. Jego srebrzysta tarcza rzucała subtelne światło, oświetlając ostre kontury świata wokół nich, ale brak gwiazd czynił widok przytłaczająco pustym. Aiden zatracił się w tej pustce na krótką chwilę, jakby szukał tam odpowiedzi, jakby te chłodne przestworza mogły mu podpowiedzieć, co powinien powiedzieć. Pytanie, które padło, wydawało się na pierwszy rzut oka banalne, lecz ciężar, jaki niosło, przygniatał go niczym kamień. Widział wiele – zbyt wiele – by odczuwać strach przed rzeczami zwyczajnymi. Przemierzał umysły innych wilków, zaglądał w najciemniejsze zakamarki ich snów, widział wytwory, które rodziły się z ich lęków. Strach przed pająkami, wężami, ogniem czy wieczną zimą były dla niego niczym więcej niż echem cudzych myśli. Katastrofy naturalne, choroby, potwory z legend – nic z tego nie budziło w nim przerażenia. Nawet tortury, które byłyby dla wielu nie do zniesienia, w jego oczach jawiły się jedynie jako kolejne wyzwanie do pokonania.
A jednak coś w niej – w Oxide, w tej niedużej, a zarazem drapieżnej istocie – wywoływało w nim rodzaj lęku, którego nie potrafił zignorować. Był to strach głęboki, niemal pierwotny, a jednocześnie pełen niepewności. Czuł, jak z każdą myślą ten lęk oplata jego serce, ściskając je niczym cierniowy wieniec. Nie był to strach o siebie, nie o swoje ciało ani umysł. Był to strach o coś znacznie cenniejszego – o nią.
Jego spojrzenie na chwilę padło na tańczące płomienie ogniska, których ciepły blask kontrastował z chłodnym światłem księżyca. Myśli krążyły, wirując jak liście niesione przez wiatr. Wiedział, że musi wyrazić to, co czuje, choć każde słowo wydawało się niewystarczające, aby oddać ciężar tej emocji. Ostatecznie zebrał się w sobie, odwracając wzrok z powrotem na jej pysk, dostrzegając w nim coś kruchego, niemal bolesnego. Wiedział, że jej ból, jej walka z własnymi demonami była również jego walką. Jej upadek oznaczałby koniec czegoś, czego nie chciał, nie mógł stracić.
— Boję się, że kiedyś mi znikniesz, Oxide. — powiedział w końcu. — Że zatracisz się w tych głosach które słyszysz, że one cię kiedyś zniszczą. — spojrzał na chwilę w ogień, a potem odwrócił wzrok na jej pysk. — Że twoje własne myśli sprawią, że stracisz samą siebie. I że ja stracę Oxide, którą znam.
Białowłosa otworzyła usta z zamiarem, jakby chciała coś powiedzieć, ale żadne ze słów nie wydobyło się z jej strun głosowych. Odwróciła wzrok ponownie, nie mogąc wytrzymać jego spojrzenia, które wierciło w niej dziurę. Nienawidziła tych przeszywających, jarzących się intensywną zielenią oczu, które jednocześnie, jakby ją... hipnotyzowały.
— Zależy mi na Tobie. — odezwał się znowu.
Słowa, choć ciche, wstrząsnęły przestrzenią pomiędzy nimi niczym subtelny, ale nieodwracalny impuls. Kolejny dreszcz przeszył kręgosłup białowłosej, biegnąc od karku aż po czubek ogona, a przyjemne ciepło zalało jej klatkę piersiową. Było to uczucie sprzeczne – łagodne, a zarazem przytłaczające. Jak fala, która raz uspokaja, raz zabiera grunt spod łap. Próbowała ukryć reakcję, przywołać na pysk niewzruszony wyraz, ale miała świadomość, że Aiden mógł wyczuć więcej, niż chciała mu pokazać. Przymknęła oczy, pozwalając sobie na chwilę ucieczki, jakby zamknięcie powiek mogło ochronić ją przed intensywnością chwili. Siedziała nieruchomo, starając się zapanować nad oddechem i drżeniem ciała. Wewnętrzny chaos ścierał się z chłodnym opanowaniem, które próbowała narzucić, ale prawda była taka, że czuła się odsłonięta.
Wpatrywał się w nią, próbując wyczytać coś więcej z jej postawy, z delikatnych drgnień mięśni na pysku, z ruchów jej ciała. Nie lubił jej milczenia – takiego głębokiego, niemal obcego. Było ono zbyt ciężkie, zbyt odległe, a przecież na co dzień słowa płynęły od niej swobodnie, nieprzerwanie. Lubił, gdy mówiła, nawet o rzeczach błahych. Milczenie jednak trwało. I choć była obok, basior czuł, jakby oddzielała ich niewidzialna bariera. Nieobecność Oxide w tej chwili bolała bardziej niż cisza, która rozbrzmiewała pomiędzy nimi. Wyciągnął lekko szyję, jakby w odruchu, chcąc ją dosięgnąć, choćby samą obecnością, ale nie chciał naciskać. Obserwował ją w ciszy, pełen wewnętrznego niepokoju, który z każdą chwilą wydawał się rosnąć. Odetchnął głęboko, starając się stłumić napięcie, które zaczynało rosnąć w jego piersi. Nie był przyzwyczajony do takiej pustki między nimi – do tego, by czuć się odsuniętym, nawet jeśli dzieliły ich ledwie centymetry. Spuścił wzrok na ziemię pod łapami, gdzie ledwie dostrzegalne ślady ognia migotały na zeschłych liściach. Cisza, choć zwykle kojąca, tym razem była jak ostry cierń wbity w jego świadomość. Nie potrafił odczytać, co dzieje się w jej głowie, a to irytowało go bardziej, niż chciałby przyznać. Oxide, choć zawsze była tajemnicza, teraz zdawała się jeszcze bardziej zamknięta. Jej milczenie przypominało mur, zimny i gładki, bez żadnych pęknięć, przez które mógłby zajrzeć do środka.
"Dlaczego mnie odpychasz?" pomyślał, choć słowa nigdy nie opuściły jego pyska. Wpatrywał się w nią kątem oka, w linię jej karku, w jej sierść, w subtelny ruch oddechu unoszącego jej klatkę piersiową. Była tak blisko, a jednak czuł, jakby odgradzała go cała przepaść.
Oxide w końcu uniosła delikatnie łeb, ale jej spojrzenie nadal było odległe, jakby widziała coś, czego on nie mógł dostrzec. Jej fioletowe oczy, zwykle pełne iskrzącego życia, teraz wydawały się zamglone, przyćmione czymś, co mogło być zarówno bólem, jak i strachem. Basior nie mógł już dłużej znieść tej niewidzialnej bariery. Przesunął się lekko bliżej, celowo spowalniając każdy ruch, aby nie wywołać u niej reakcji, której by nie chciała. Jego ciepło otuliło jej bok, gdy oparł łeb delikatnie na jej ramieniu. Nie powiedział nic – nie musiał. Chciał, by poczuła, że jest tutaj, że nigdzie się nie wybiera, bez względu na to, jak bardzo próbowałaby się odsunąć. Białowłosa nie odwróciła się, ale jej ciało drgnęło pod ciężarem jego dotyku. Przez chwilę wydawało się, że jej pysk delikatnie zmiękł, że coś w niej zaczęło pękać, ale zaraz potem znowu zesztywniała. Aiden poczuł, jak zaciska szczęki, próbując zapanować nad frustracją.
Nie wiedział, co jeszcze mógł zrobić, by do niej dotrzeć, ale jedno wiedział na pewno – nie zamierzał pozwolić jej zniknąć w tej ciszy, w tej dziwnej, mrocznej pustce, którą wokół siebie stworzyła. Oxide odetchnęła głęboko, ale oddech ten był płytki, ledwie zauważalny. W końcu, jakby zmuszona przez coś wewnętrznego, uniosła delikatnie łeb i spojrzała na Aidena. Jej fioletowe oczy zatrzymały się na jego zielonych, ale nie trwało to długo.
– Aiden... – zaczęła, ale głos jej zadrżał, jakby pierwsze słowo było ciężarem, którego nie mogła unieść. Przymknęła oczy, a jej kły lekko błysnęły w świetle księżyca, gdy zacisnęła szczęki. – Czasami czuję, że jestem… – urwała.
Basior nie odrywał od niej wzroku, a jego spojrzenie, choć łagodne, nosiło w sobie cień determinacji. Czekał. Nie poganiał jej, bo wiedział, że jakiekolwiek słowo z jego strony mogłoby wszystko zniszczyć.
– Czuję, że jestem jak ten cień, który widzisz na ścianie. – Jej głos był cichy, niemal szeptem. – Niby istnieje, ale nie można go dotknąć, nie można go zatrzymać. Czasami myślę, że... że ty próbujesz, ale co, jeśli mnie kiedyś nie będzie?
Aiden uniósł łeb, powoli, nie odrywając wzroku od jej pyska.
– Nie obchodzi mnie, czy jesteś cieniem, czy czymkolwiek innym, Oxide. – Jego głos był głęboki, nasycony pewnością, ale jednocześnie miękki. – Wiem tylko, że jesteś tutaj. Teraz. I to mi wystarczy.
Jej serce zadrżało, choć wciąż próbowała tego nie okazywać. Ale nie mogła się powstrzymać – pozwoliła, by jej łeb delikatnie opadł, aż w końcu spoczął na jego łopatce. Ogień, który płonął nieopodal, rzucał na nich ciepły blask, a w tej chwili nawet cienie wydawały się mniej groźne.
– Czasami czuję, jakbym sama siebie nie znała. – Jej głos był ledwie słyszalny, ukryty gdzieś w jego futrze. – Jakby wszystko, co mam w głowie, to był chaos, którego nie mogę poskładać.
Aiden przymknął oczy, pozwalając jej mówić, nie przerywając ani słowem. Jego ogon lekko drgnął, delikatnie muskając jej łapę, jakby w próbie dodania otuchy.
– Ale ty... – kontynuowała, z trudem składając kolejne słowa. – Ty sprawiasz, że to wszystko przestaje być takie... przerażające. Jakbyś był jedynym światłem w tym całym bałaganie.
Basior westchnął cicho, czując, jak ciężar jej słów osiada w jego sercu. Była tak silna, a jednocześnie tak krucha, i choć wiedział, że nie może walczyć za nią z jej demonami, obiecał sobie jedno – nigdy nie pozwoli jej z nimi zostać samej.
– Nigdy cię nie zostawię, Oxide. – Powiedział to spokojnie, ale w jego głosie dało się wyczuć coś więcej – coś, co było obietnicą.
Pewna część Oxide blokowała w niej uczucie, które zdawało się powoli rozkwitać między nimi, jakby było czymś, czego nie chciała zauważyć. To ciepło, które narastało w jej klatce piersiowej za każdym razem, gdy ten zielonooki basior był blisko, zdawało się być czymś... niewłaściwym? To ciepło, nie potrafiła go nazwać ani do końca zrozumieć, ale czuła je wyraźnie. Delikatne i niepewne.
Była przyzwyczajona do samotności, do opierania się na własnej sile, ale z każdym jego słowem i spojrzeniem coś w niej pękało. Jakby budowane przez lata mury zaczynały drżeć, odsłaniając coś, co wolała trzymać w ukryciu. To, co działo się między nimi, było subtelne, niewypowiedziane, ale wypełniało każdą chwilę ich wspólnego milczenia. Aiden zdawał się dostrzegać to, co Oxide próbowała przed sobą ukryć. W jego spojrzeniu kryła się cierpliwość, jakby wiedział, że nie można tego przyspieszyć ani wymusić. Nie naciskał, choć wszystko w jego postawie mówiło, że jest gotowy być obok, bez względu na to, jak długo będzie musiał czekać. Wadera czuła, jak coś delikatnego i nieuchwytnego zaczyna oplatać jej serce, a jednocześnie walczyła z tym całym sobą. Nie była pewna, czy była gotowa na coś takiego, czy była gotowa dopuścić kogoś tak blisko. A jednak, pomimo obaw, nie mogła zaprzeczyć, że przy nim czuła się inaczej. Bezpieczniej. Bardziej sobą.
Cisza, która ich otaczała, była gęsta, ale już zdecydowanie nie męcząca. W niej kryły się wszystkie te niewypowiedziane myśli, których żadne z nich nie było gotowe nazwać.
Każde słowo Aidena, każda deklaracja, że zależy mu na niej i że nigdy jej nie zostawi, były dla Oxide jak gwoździe, które wbijały się w najgłębsze zakamarki jej serca. Z jednej strony raniły, przypominając o tym, jak łatwo można stracić tych, na których się polega, jak szybko wszystko, co ważne, może się rozpaść. Z drugiej strony koiły ją, przynosząc uczucie ciepła, jakiego nie zaznała od dawna – delikatne jak promień słońca przebijający się przez ciężkie, burzowe chmury. Te słowa docierały do niej głębiej, niż chciałaby przyznać, burząc jej ostrożnie budowane bariery. Z każdym kolejnym zdaniem Aiden sprawiał, że coś w niej miękło, choć nieustannie próbowała to odpychać, uznając, że takie przywiązanie jest słabością, na którą nie mogła sobie pozwolić. A jednak, mimo jej wysiłków, to ciepło w jej piersi narastało, rozpraszając chłód, do którego przywykła. Sprzeczność tych uczuć męczyła ją, ciągnąc ją w dwie przeciwne strony. Wiedziała, że słowa zielonookiego były szczere, ale właśnie ta szczerość sprawiała, że z każdym dźwiękiem czuła się bardziej odsłonięta, jakby zdzierał z niej kolejne warstwy obronnych masek. To, co mówił, było jak niewidzialne nici, które powoli oplatały jej serce. Każde zapewnienie wywoływało w niej zarówno strach, jak i ulgę. Nie chciała tego, a jednocześnie podświadomie pragnęła zatrzymać te chwile na dłużej. Ale gdzieś w głębi, nieustannie walczyła z myślą, że takie uczucia niosą jakieś ryzyko.
W pewnym momencie, gdy uczucia zaczęły się nawarstwiać w sercu i głowie Oxide, poczuła, jak jej oczy zaczynają się szklić. To było jak wulkan, który długo czekał na swoją chwilę, by wybuchnąć, a teraz wszystko, co tłumiła w sobie, wypływało na powierzchnię. Mimo że nie chciała pokazać tego po sobie, mimo że wciąż starała się zachować zimną postawę, te emocje, które tak desperacko próbowała utrzymać w ryzach, w końcu wybuchły. W chwili, gdy poczuła, jak jej oddech przyspiesza, Aiden natychmiast to wyczuł. Jego wrażliwość na nią była tak silna, że nie musiał widzieć jej wyrazu twarzy, by wiedzieć, że coś się zmieniło. Zanim zdążyła zareagować, poczuła jak jego ogon delikatnie opatula jej ciało, jakby próbował zapewnić jej bezpieczeństwo, ciepło, które wydawało się jedynym ratunkiem w tym momencie. To była jego subtelna, ale głęboka troska, która mówiła więcej niż jakiekolwiek słowa. Białowłosa wstrzymała oddech, czując, jak ciepło jego ciała rozlewa się po jej skórze. Na chwilę zatrzymała się w tym miejscu, zamykając oczy, by poczuć każdy drobny szczegół tego gestu. Jego ogon, który otaczał ją delikatnie, sprawiał, że w jej sercu pojawiała się nić nadziei, choć wciąż nie potrafiła w pełni zrozumieć, co te uczucia oznaczają. Jej oczy, mimo że nie chciała tego, zaczęły się napełniać łzami, a każda z nich była jak niewielki upust tej całej ciężkiej emocjonalnej burzy, którą niosła w sobie. Czuła, jak jego obecność wyciąga z niej to, co próbowała ukryć, jakby to, co wyczuwał w jej sercu, było jedynym, co mogło ją uleczyć.
Aiden przyciągnął ją jeszcze bliżej, czując jak jej ciało nadal drży. Na chwilę milczał, nie chcąc jej przestraszyć, ale wiedział, że musiał to powiedzieć.
— Oxide... — zaczął cicho, miał głos pełen ciepła, choć wciąż z wyczuwalną nutą pewnej siły. — Zawsze możesz na mnie liczyć. Masz mnie przy sobie, wiesz o tym, prawda? Niezależnie od tego, co się dzieje w twojej głowie, możesz przyjść do mnie, kiedy tylko zechcesz. Bez żadnych pytań. Bez żadnych wymówek. Będę dla ciebie.
Zatrzymał się na chwilę, jego ogon lekko owijał się wokół niej w geście, który miał ją pocieszyć.
— A jak będziesz miała dość tych wszystkich skurwysynów, którzy cię nękają... — dodał z lekkim uśmiechem, choć w jego oczach była powaga. — To wślizgnę się do twojej głowy i rozpierdolę ich wszystkich. Dosłownie.
Chciał, żeby poczuła, że nie musi się obawiać tego, co się dzieje w jej umyśle, ani tego, co czai się w jej wspomnieniach. On był gotów stawić temu czoła, nie dlatego, że miał takie moce, ale dlatego, że zależało mu na niej.
— Przysięgam ci to — powiedział, patrząc w jej oczy. — W każdej chwili, gdy będziesz tego potrzebować.
Oxide zamrugała, czując ciepło słów Aidena, choć jednocześnie coś w niej wciąż opierało się temu uczuciu. Milczała przez chwilę, jakby wciąż szukała odpowiednich słów, ale to, co poczuła, było tak silne, że trudno było jej wyrazić to wprost. Z jednej strony chciała uwierzyć w jego obietnicę, w to, że naprawdę będzie przy niej, ale z drugiej coś w jej wnętrzu wciąż się broniło przed oddaniem się całkowicie tej bliskości.
— Wiem... — odpowiedziała cicho, jej głos był nieco stłumiony, jakby tłumiła coś, co mogłoby wyjść na zewnątrz. Zatrzymała spojrzenie na ziemi przez chwilę, próbując zebrać myśli. — Czasem tylko... czuję, że nie zasługuję na to wszystko, co oferujesz.
Przez moment jej spojrzenie zwróciło się na niego, a w oczach można było dostrzec coś głębokiego, coś, co przypominało mieszankę niepewności i desperacji. Jakby jej serce wciąż było zbyt przesycone strachem przed utratą, by całkowicie zaufać. Oparła głowę na jego boku, czując, jak ogon Aidena owinął się wokół niej w ochronnym geście. Wadera wcisnęła bez namysłu swój pysk pod jego szczękę, jakby szukając poczucia bezpieczeństwa w jego obecności. Cała jej postawa była pełna potrzeby zniknięcia, jakby podczas tego gestu chciała się w nim schować, znaleźć spokój. Z każdym kolejnym oddechem czuła, jak serce zaczyna jej bić wolniej, bliskość Aidena wypełniała ją czymś, czego nie potrafiła nazwać. Zamknęła oczy, czując bijące ciepło jego ciała obok siebie. Nie mówiła nic, ale w tej chwili wszystko, czego nie potrafiła wyrazić słowami, stawało się coraz bardziej jasne. Ten basior był obok, blisko, gotowy ją wysłuchać i wesprzeć, nie wymagając nic w zamian.
Ciepło Aidena i jego stabilna obecność działały jak balsam na myśli Oxide, które przez tyle czasu były jak burzliwe morze. Po raz pierwszy od dawna czuła, jak jej umysł zaczyna zwalniać, jak ten chaotyczny wir nieustannych głosów i wspomnień przestaje ją przytłaczać. Głowa wydawała się lżejsza, a serce spokojniejsze. Pozwoliła sobie w tej chwili po prostu być – bez obaw, bez analizowania każdego oddechu czy gestu. Nie miała siły i nie widziała potrzeby, by walczyć z tym ciepłem, które czuła. Jakby pierwszy raz od dawna nie musiała niczego udowadniać ani się bronić.
— Zaskakujesz mnie, Aiden — powiedziała cicho, niemal szeptem, ledwo unosząc pysk spod jego szczęki. Jej głos brzmiał łagodniej, prawie w zawstydzeniu. — Jakim cudem potrafisz tak po prostu… uciszyć to wszystko? Jakbyś znał jakieś zaklęcie, którego ja nie znam.
Jej oczy, choć lekko zmęczone, błyszczały teraz łagodnym światłem. Była w nich mieszanka ulgi i wdzięczności, jakby w końcu znalazła przystań, której szukała przez całe życie, nawet jeśli wcześniej nie zdawała sobie z tego sprawy.
Szarowłosy uniósł lekko głowę, spoglądając na Oxide z iskrą rozbawienia w oczach. Jego miękkie spojrzenie przecinało ciszę jak ciepły promień w mroźny dzień. Ogonem delikatnie przesunął po jej boku, a kącik jego pyska drgnął w nieco zadziornym uśmiechu.
— Wiesz przecież, że władam koszmarami, prawda? — rzucił żartobliwie, jego głos zabrzmiał łagodnie — Jeśli trzeba, wejdę do twojej głowy i przepędzę te wszystkie przeklęte potwory, które cię dręczą. Nawet jeśli będą stawiały opór.
Oxide, słysząc to, pozwoliła sobie na lekki, niemal nieśmiały uśmiech. Jej ciało, dotychczas spięte, zaczęło się rozluźniać. Wcisnęła pysk nieco głębiej w jego futro, jakby próbując ukryć wyraz ulgi.
— Nie musisz się tak starać — wyszeptała cicho, choć jej głos drżał lekko od emocji. — To ja powinnam nauczyć się walczyć z tym, co we mnie siedzi.
Aiden zaśmiał się cicho, głęboko, ale nie w sposób drwiący. Było w tym coś serdecznego, jakby chciał rozwiać jej wszelkie wątpliwości.
— Oxide, nie musisz tego robić sama. — Jego głos złagodniał, a jednocześnie stał się bardziej stanowczy. — Nie chodzi o to, że chcę walczyć za ciebie. Chcę być obok, gdy będziesz stawać do tej walki. By przypomnieć ci, że nie musisz wszystkiego dźwigać na swoich barkach.
Ciepło jego słów otuliło ją niczym miękka peleryna w mroźny wieczór. Jej serce, dotychczas rozedrgane jak liść na wietrze, zaczęło się uspokajać.
— Czasami myślę, że te głosy to coś, co muszę zaakceptować. — Jej głos był cichy, prawie szeptem, ale wciąż słyszalny. — Ale... gdy mówisz takie rzeczy, łatwiej mi uwierzyć, że mogę je pokonać.
Delikatnie nachylił głowę, muskając ją brodą w gestach niemal niezauważalnych, ale pełnych wsparcia.
— Więc uwierz mi na słowo. Mam trochę doświadczenia z koszmarami. — powiedział z udawaną powagą, choć w jego głosie wciąż pobrzmiewała nuta żartu.
Oxide uniosła lekko głowę, spoglądając na Aidena, jej oczy pełne były niepewności, ale i ciekawości.
— Aiden... — zaczęła cicho, jakby zastanawiając się, czy powinna dokończyć myśl. W końcu jednak przemogła wahanie. — Czy kiedykolwiek byłeś w moim koszmarze?
Basior zerknął na nią kątem oka, a na jego pysku pojawił się lekki uśmiech, w którym kryła się mieszanka rozbawienia i czułości. Przechylił delikatnie głowę, jakby sam zastanawiał się nad odpowiedzią.
— A co, jeśli byłem? — rzucił, a jego głos był spokojny, lecz z lekkim żartobliwym tonem.
Oxide zmarszczyła brwi, próbując wychwycić, czy w jego słowach kryło się coś więcej.
— Pewnie bym zauważyła. — powiedziała powoli. — Ty nie umiesz przejść niezauważony.
Aiden przekrzywił głowę, a jego oczy zabłysły ciepłym rozbawieniem.
— Może i nie potrafię — zaczął, po czym dodał z subtelną nutą szczerości, której nie próbował ukryć: — Ale tylko dla ciebie.
Jego słowa zawisły między nimi. Oxide poczuła, jak coś w jej wnętrzu porusza się delikatnie, jak gdyby jego głos dotarł do miejsc, które od dawna próbowała ukryć nawet przed sobą. Jej serce na moment przyspieszyło, choć próbowała tego nie zdradzić.
— Niełatwo cię przeoczyć, wiesz? — rzuciła, bardziej po to, by zapełnić ciszę, niż jako prawdziwą odpowiedź.
Basior zaśmiał się cicho, a jego śmiech zabrzmiał jak kojąca melodia.
— To dobrze, bo nie chciałbym, żebyś mnie przeoczyła — powiedział łagodnie, ale z błyskiem w oku, jakby wciąż balansował między żartem a prawdą.
"Czy on ze mną... flirtuje?" usłyszała swój własny głos w głowie.
Spojrzała na niego przez chwilę, próbując ocenić, jak bardzo jego słowa były poważne. W końcu wcisnęła pysk pod jego szczękę po raz kolejny. Ten delikatnie opuścił głowę, pozwalając, by ich bliskość stała się jeszcze bardziej namacalna.
— A nawet gdybyś chciała, nie dałbym ci zapomnieć, że tu jestem. — dodał ciszej, niemal szeptem, a w jego głosie brzmiała czułość, która wydawała się obca jego zwykle opanowanej naturze.
Fioletowooka zadrżała ledwie zauważalnie. Nie odpowiedziała od razu, jakby jego słowa wymagały czasu, by w pełni do niej dotarły. Zamiast tego delikatnie odsunęła pysk spod jego szczęki i spojrzała mu w oczy. Jej spojrzenie było mieszanką cichej wdzięczności i czegoś głębszego, czego jeszcze sama nie potrafiła nazwać. Nie mówiąc ani słowa, ostrożnie, niemal niepewnie, oparła czoło o jego szyję. Ten gest był cichy, ale wymowny, jakby chciała mu w ten sposób przekazać wszystko, czego nie potrafiła wyrazić słowami. Aiden w odpowiedzi jedynie delikatnie musnął nosem czubek jej głowy, jakby zapewniając ją, że zrozumiał.
Po dłuższej chwili, w której cisza zdawała się być kołysanką dla ich myśli, Aiden odsunął się lekko, tak by spojrzeć na Oxide. Jego spojrzenie było miękkie, niemal troskliwe, a jednocześnie w jego oczach tliła się niegasnąca czujność.
— Powinnaś się położyć — powiedział spokojnie, jego głos niósł w sobie ciepło, jakby sama intonacja miała ją ukoić. — Sen dobrze ci zrobi. Po tym wszystkim... przyda ci się.
Oxide uniosła lekko głowę, jakby chcąc zaprotestować, ale widząc jego wyraz pyska, tylko westchnęła cicho. Wiedziała, że nie był to rozkaz, a raczej troskliwa sugestia, której nie potrafiła zignorować.
— Nie martw się. Będę tu. Jeśli coś cię zbudzi, cokolwiek... możesz mnie wezwać. Nawet w środku naaaajciemniejszej nocy. — dodał, z delikatnym uśmiechem unosząc kącik warg. — W końcu jestem od rozprawiania się z koszmarami, no nie?
Uśmiechnęła się słabo, niemal niewidocznie, ale w jej oczach pojawiło się coś na kształt ulgi. Ostatecznie nie odpowiedziała, tylko powoli ułożyła się obok niego, pozwalając ciężarowi dnia stopniowo odpływać. Aiden, czuwając, cicho odetchnął, delikatnie opatulił ją swoim ogonem, jakby chciał dodać jej kolejnej warstwy bezpieczeństwa. Jego spojrzenie na moment powędrowało ku niebu, skupiając się na pustym, bezgwieździstym, atramentowym tle.
<Oxide?>