czwartek, 31 października 2024

Podsumowanie października!

Kochani, Wesołych Świąt i w ogóle pogodnych Zaduszek, i ten no...
Liście spadły z drzew, ich złote potoki spłynęły z nurtem ścieżek skąpanych we łzach deszczu i tak dalej, i tak dalej, i tak dalej. A w WSC już od jutra - zima!
Czas na podsumowanie miesiąca. Z przyjemnością stwierdzam, że był to miesiąc udany, jak do tej pory najbardziej aktywny w tym roku. A kto się temu przysłużył? Zobaczcie sami! Werble i fanfary w ruch: oto tegomiesięczni bohaterowie swojej watahy!

Na szczycie podium stoi dziś Janka z 3 opowiadaniami,
Na drugim miejscu AlmetteTia Wayfarer z 2 opowiadaniami,
Natomiast na miejscu trzecim DeltaBleuXochicoatlMoss Agrest z 1 opowiadaniem!

Innymi postaciami, które wystąpiły w naszych opowiadaniach, były MezulariaMiodełkaMisungKoyaanisqatsi i Szkliwo.

A oto podsumowanie tegomiesięcznych ankiet:
✖ Nie przyznano (Najbardziej wysportowana postać)
Puchło, 3 głosy (Najmniej wysportowana postać)

I to by było na tyle, Kochani. Taki zabawny nam minął miesiąc i oby tak dalej - oczywiście zawsze w dobrym tego słowa znaczeniu! Tymczasem do zobaczenia już w listopadzie.

                                                     Wasz samiec alfa,
                                                      Agrest

środa, 30 października 2024

Od Bleu (Od Kaia) - "Pinay na koniec miesiąca"

Taki piękny dzień, a ja gdzie, może się spytacie mnie? Otóż siedzę sobie na dachu domu we wsi i spoglądam na psy, które jojczą na mnie z dołu. Nieporadne, głupie to takie. Nic tylko ujada. Się zoriętowały że ze mnie żaden bocian i raczej szybko nie odpuszczą. No cóż. To wygląda na to, że się muszę wrócić do tego parszywego miejsca z wilkami. Ale przynajmniej jak się ładnie uśmiechnę i zagadam to mnie nakarmią. Skrzydła wyprostować i jechane!

Tak lecąc sobie nad połaciami zieleni i pól to pomyśleć można porządnie. Co ja takiego mam zrobić? Szkliwo teraz tak ślini się za Kawką, że się ślina za nim ciągnie po ziemi jak za psem, który się patrzy na kiełbasę. Albo na mnie. Różnica wielka, niestety! A Kawka. Taka szuja! Nic mnie nie broniła kiedy ten brutal tak rzucał moim spitym ciałem! Szmata! Jedno i drugie. Niech się całują po tyłkach jak tam chcą pod tym berberysem czy innym, ale mnie już nie zobaczą.
Lądując w WSJ mało się nie wyjebałem łbem w piasek. Co za paskudna wataha, doprawdy. Potknąłem się o jakieś puchło czy inne stworzenie. Puchate jest, ale mało białe. Pewnie ktoś kłaczek porzucił i mi się zdawało. No cóż. Po drodze do baru spotkałem nikogo innego jak Mezularię z jej … wilkiem. Co oni wszyscy mają do pieprzenia się z wilkami? Doprawdy. Ja wiem, Kawka niczego sobie wadera, ale żeby się tak z wilkiem na całe związywać.  Tylko jej głową kiwnąłem, ale mnie zignorowała, szuja. Nie najmilsza dla mnie, nie wiem dlaczego. Ale niech jej będzie.

Potem wieczorem jak sobie miejsca szukałem, spruty w cztery dupy, potykając się o własne szczudła, które robią mi zza nogi spotkałem jakiegoś lisa. Minusuluga.. Minsunga. Jakoś tak mu. Rude takie, fioletowe oczy i chyba też z wilkiem ,ale nie pamiętam. Nie obchodzi mnie to. Nie ma dla mnie korzyści ze spoglądania w jego stronę chociażby! Jak się już wyłożyłem na polanie jakieś, pod gwiazdami to mi coś je zasłoniło jak na złość.
—Kto mi pszeszkasa? — wybełkotałem.
—Ja. — oczywiście. Miodełka. Czasem na mnie zaglądała czy jeszcze żyję. Niemiła i sarkastyczna, ale może szuka partnera i określa czy ja się nadaję. Może kiedyś złoży moje jajka, haha. Kawka też mogłaby nie? O tak… Dzieci moje i Kawki, jes… Ale może nie… Szuja z niej. I z ta myślą usnąłem.

 

<Tak… nie XDD END>


sobota, 26 października 2024

Od Agresta - „Ognisko w deszczu” (opowiadanie konkursowe)

Na podstawie opowiadania

Wspomnijcie czasem, Kochani, starego wilka, który czuje, że już niedługo dokona żywota. Wspomnijcie więc Agresta, staruszka pozbawionego perspektyw i przyjaciół. Wspomnijcie serce, które płacze. Wilka, który właśnie bezdźwięcznie wyje do Księżyca, bo nic innego mu już nie zostało. Jeśli żadna łza się Wam z oka nie stoczy, to trudno, to nie szkodzi. Ale przynajmniej duch mój będzie mógł wśród chmur wypoczywać ze świadomością, że jego próżna gadanina jakąś jednak gęstość miała. Chociaż skutecznie udała, że napełnia jakieś pęknięte naczynie.
Właściwie słyszeliście już te wszystkie moje metafory, powtarzam je bowiem od lat. Serce, które płacze. Wilk, który planuje żegnać się z życiem, tylko życie go, głuche na samolubne chęci i niechęci, cały czas pcha w dalszą drogę. Moją pustą mowę, płynącą jak strumień wody destylowanej, która prędzej wypłucze mózg, niż go odżywi. Naczynie, które unieść pod światło zdoła tylko ten, kto w tym kłębowisku bylejakości, naprzemiennego głoszenia idei i odchodzenia od idei, wśród okazjonalnych polityków-przedsiębiorców... nieważne.
Wyobraźcie sobie, zapomniałbym. Życiu mojemu towarzyszy jeszcze jeden motyw: wieczne poczucie winy. Od szczeniaka, aż po łoże śmierci. Ściga mnie na polowaniu, jak ja ścigam ofiarę. Człapie za mną krok w krok, gdy próbuję w samotności pocieszyć duszę spacerem po naszym lesie. Całuje mnie na dobranoc, a nad ranem wczepia się w sierść, żebym przypadkiem o niej nie zapomniał.
Oto i ja, Agrest. Wilk zupełnie zwyczajny. Tak pasujący do hołoty, wśród której się wychował. Nie brakło tam Topoli, Czereśni i innych Cieniów, tak więc i mały Agrest został nazwany Agrestem, na cześć najbardziej cierpkiego, niesmacznego owocu w całym lesie. Jak można przypuszczać, imię to mogło być dla mnie prędzej obelgą niż zaszczytem. A jednak przyssało się do mnie tak skutecznie, że nie potrafiłbym sobie siebie wyobrazić pod żadnym innym mianem.
Czy to zresztą najistotniejsze, jakim słowem do mnie wołają, jeśli nie wiadomo nawet, kogo to słowo ma nazywać? Włóczęgę, polityka, szczupaka, zwycięzcę, przegranego... szpiega? No cóż, jedno jest pewne: już niebawem prawdziwego mieszkańca Watahy Srebrnego Chabra. Ku chwale naszej jabłoniowej krainy wiecznej szczęśliwości, a wraz z nią, moich przewodników: Verduma, którego oczy przenikają duszę na wskroś, oraz Rubida, Zeusa i Holnira, którzy... no kręcą się gdzieś obok i chcą wyglądać na ważnych.

✁➹ ➷ ✃
- Szanowny panie pośle. - Z jakiegoś powodu byłem pewien, że jego słowa ociekają ironią, choć chyba wyschła już na nich i przestała błyszczeć, bo o oddzieleniu jej od ich znaczenia nie było mowy. Jakże można by było, skoro już przy samym „panie pośle” kąciki warg układały się w uśmieszek? - Mam nadzieję, że ten twój niezwykły umysł nie przyjmuje do siebie ewentualności żadnej owocnej nocy. Dlatego musisz trzymać się z dala czarodziejek, mogących przejąć Twoją wolną wolę i przestrzeń osobistą.
- Wiesz, że nie jestem żadnym posłem - odparłem chłodno. Wspomnienie dnia, w którym władze watahy oświadczyły społem, że „W tej watasze nie ma stanowiska dla wilków z moim wykształceniem”, tym samym zmuszając mnie do szukania pracy w szarej strefie, pod skrzydłami moich obecnych przewodników, którym nieco bardziej powiodło się w życiu, nagle stanęło mi kością w gardle. - Panie pośle.
Basior zaśmiał się serdecznie, a kamień na jego kłach zalśnił złotem zachodzącego słońca.
- Niemniej... - Otarł łezkę spod swojego buńczucznego ślepia o barwie potłuczonego zwrotnego szkła spod budki z piwem. - Postaraj się zawiązać sobie na supełek i nie zrobić dziecka pierwszej lepszej samicy u Chabrów. Mamy zdobyć nad nimi kontrolę, a nie zniszczyć ich twoimi spartolonymi genami.
- Moimi spartolonymi genami?! - podłapałem, a moje oczy zwęziły się do rozmiarów szparek gotowych ciskać wiązki laserowe.
- Stul pysk, ktoś idzie. - Dumnie wyprężył pierś i zwrócił wzrok w kierunku ścieżki, na której lada chwila miało pojawić się bliżej nieokreślone zagrożenie.
Ale ja znałem te kroki. Rozpoznałbym je bez problemu wśród kroków połowy łap z WSJ. Odruchowo uśmiechnąłem się z ulotnym uczuciem, dbając jednak, by zdążyć zetrzeć z pyska wszelkie emocje do czasu, gdy moja matka wyłoni się zza zakrętu.
- Po co te nerwy? - Łaskawy głos rozbrzmiał na polanie z siłą Dzwonu Zygmunta.
- Przypominamy sobie zasady jego egzystencji w Watasze Srebrnego Chabra - basior wyprostował się, ukradkiem mierząc ją chłodnym spojrzeniem. Tak dostojnie próbował skryć swoją psią tchórzliwość. Momenty takie jak ten budziły we mnie ulotne poczucie wyższości, nieśmiało subtelne, a jednak zasłużone. Bał się. Udawał twardego, a najlżejszy powiew wiatru targał nim jak pomiętą kartką.
- To jest najważniejsze? Aha, naprawdę, Rubid? - Wadera dynamicznie pokiwała głową. Jej wargi napięły się w wyrazie nieopisanej lecz opanowanej frustracji. - Po pierwsze: nie cudzołóż. A gdzie cała reszta? Na przykład informacja, że powinien przede wszystkim być posłuszny swojemu głównemu przewodnikowi, którym bynajmniej nie jesteś ty?
- Oczywiście, dojdziemy do tego przykazania... gdy tylko na ziemię zstąpi i się nam objawi ten jego główny przewodnik.
Odruchowo rzuciłem okiem na błękitne niebo. Wyglądało zwyczajnie. Zupełnie jakby żadne chóry anielskie nie zbierały się na chmurkach, aby obwieszczać przybycie mojego guru.
- Właściwie, kochanie... - Wadera tymczasem pogładziła łapą moje ramię. - Rubid ma trochę racji. Nie powinieneś spoufalać się z Chabrami. W ogóle.
- Nie mam przypadkiem przeniknąć do ich szeregów? Powinienem chyba być przekonujący? - Tym razem darowałem sobie ubarwienie głosu ironią. Przynajmniej z własną matką chciałem móc porozmawiać jak wilk z wilkiem. Moi przewodnicy nie dorastali jej do pięt, rozumem... i w sumie wieloma innymi rzeczami.
- Przede wszystkim, musisz być wzorowym obywatelem. Wstawać o świcie.
- To nie idzie mi najlepiej... - mruknąłem, ale wadera nie zważała na moje protesty.
- Na łące zawsze „dzień dobry” mówić. Głodnych nakarmić, spragnionych napoić. Lub, ściślej rzecz ujmując, pić ramię w ramię z miejscowymi strażnikami, śledczymi, stróżami, posłami i im podobnymi wilkami, które mogą zaszkodzić nam w naszych planach.
- Nie zawiodę cię, mamo - odparłem z niewinnym blaskiem w oczach, pozwalając sobie na chwilę szczenięcej czystości. Chciałem wierzyć, że naprawdę jej nie zawiodę. Tylko jej; nie moich przewodników wszakże.
- Jestem o tym przekonana. - Uśmiechnęła się ze swoją rozbrajającą słodyczą i szczerą troską. Nie odpowiedziałem już nic więcej; tylko machnąłem ogonem. - Przyślij Verduma - nakazała tymczasem, a jej głos nie tracił zwykłej słodyczy.
Rubid nie sprzeciwił się jej, ba, ukłonił szarmancko, ale po jego przewrotnych ślepiach widziałem, że jego niecne serce biło w rytm hymnu protestu. Pozostawiając żarty: angażowanie Verduma w wymianę zdań wiązało się najczęściej z wyraźną zmianą proporcji ryzyka i szans na korzyść tego pierwszego. Pomyślicie, błahostka! A jednak nikt z nas nie lubił mieć ego rozkwaszonego na ścianie.
✁➹ ➷ ✃
Tu zróbmy przerwę; nie mam bowiem pomysłu na wypełnienie moim wybornym pustosłowiem przerwy pomiędzy rozmową z Rubidem, a owocem żywota jej: moją przeprowadzką do krainy miodem i spirytusem płynącej. Obudźmy się więc w momencie, gdy wilk szary i stresem objęty obudził się po kilku dniach solennej aklimatyzacji, rozciągnął trzeszczące kosteczki, kopnął nogą powietrze i wyszedł na spacer. Las w tym miejscu był wyjątkowo leśny, słońce świeciło słonecznie jak nigdzie indziej, a woda miała w sobie coś okropnie wodnistego. Wataha Srebrnego Chabra. Nie bez powodu Rubid zawsze powtarzał, że tu wszystko jest bardziej takie jak tutaj, a nie gdzie indziej. Mały Agrest był jednak wilkiem szczerze nieufnym i słowa te postanowił na wszelki wypadek potraktować jako jedną z niezliczonych, politycznych prób manipulacji, z którymi już w życiu nieraz się przecież spotykał, i sprawdzić ze starannością zawołanego inspektora.
Tego poranka szedł więc raźnym kroczkiem ku pierwszej przygodzie. No, może nie do końca szedł, bo od dobrej godziny siedział już w jaskini przesłuchań, prześwietlany przenikliwymi oczyma miejscowej strażniczki śledczej.
- Czy na tę chwilę masz jeszcze jakieś pytania, Agreście? - westchnęła niechętnie. Przygarbiona postawa jej niechętnego ciała świadczyła, że wilczyca wolałaby spędzać ten czas nad jeziorkiem na Polanie Życia, wygrzewając swoje mięciutkie futerko i wąchając kwiatki.
Właściwie to miałem. Miałem jeszcze wiele pytań. „Ile mogę wziąć mięsa od łowców, zanim przepędzą mnie na cztery wiatry?”, „Czym osuszyć jaskinię, żeby w zimie nie rósł w niej grzyb?”, „Dlaczego Hiekka ćpa?”. Ale z jakiegoś powodu żadnego z problemów, które przychodziły mi do głowy, nie odważyłem się poruszyć. Tylko posępnie zmarszczyłem brwi.
- Nie, w sumie to nie.
Mitriall popatrzyła na mnie jak na idiotę.
- Przed chwilą krzyczałeś, żebym dała ci dojść do głosu.
- No tak. Dziękuję - z szacunkiem kiwnąłem jej głową.

Koniec

Od Delty (opowiadanie konkursowe)

Na podstawie opowiadania: 



Nasze słowa znaczą to co znaczą,
Wasze także.

 

Czy to świat umierał czy tylko jego skóra rwała się pod napięciami życia. Słodki sen i zamknięte oczy nie chroniły Delty przed skwarem, chłodem ani dźwiękiem. Dlatego otworzenie ich, tak wcześnie, tak z zaskoczenia do dźwięku krzyków, których echo mętnie niosło się po omszonych ścianach. Cóż za pobudka. Konfundująca w najgorszym tego słowa znaczeniu. Samo rozciągnięcie się wymagało myślenia, kiedy Delta wcale nie chciał myśleć o tym co czekało w jego myślach. Świadomość. Oh słodka, zabójcza świadomości, obyś przyszła jak najpóźniej.
Mundus, bo kto inny, stał w wejściu. Jego szare pióra nieco zlewały się z jego własnym cieniem, które rzucało na ziemię poranne słońce, jeszcze młode, niczym dziecko w objęciach matki. Delta podniósł ospane ciało z ziemi tylko po to żeby spotkać się z uważnym wzrokiem złowieszczego ptaka, który towarzyszył mu dzień w dzień.  
—Wrócili. — krótko, zwięźle i na temat. Zupełnie tak jak Delta lubił.
—Wrócili… — powtórzył bezmyślnie. Jakby im mało było, masa Admirała wracała niczym przeklęty duch nawiedzający życie Delty. Parszywy zdrajca wdarł się w łaski tłumu i rządził nim sobie jak marionetką, bezmyślną laleczką patrzącą martwo w duszę tego, który tak cierpliwie znosił ich igraszki. Sen zmył się z Delty niczym zimnym deszczem polany. Jego uszy przyległy do jego szyi. Czemu o poranku? Czemu w ogóle wrócili? Delta wiedział czemu, ale jakoś nie miał ochoty przyznać racji swojemu wewnętrznemu zwierzęciu, które powtarzało mu powody ciągle i ciągle, opowiadając się za tłumem. Tym wilczym tłumem, który
—Mundus. Przyjacielu. Wczoraj może mnie trochę poniosło. — odetchnął, jego łapy podnosząc ciało z małym trudem. Poranki mają być przyjemne, nie pełne krzyku i niepewności.
—Rozumiem. Prosta sprzeczka, było przeszło. Mówiłem już, wierzę ci i chcę żebyś ty wierzył mi. Teraz pozostaje rozwiązać pewien problem…—
—Pewien problem, który już kolejny raz spędza mi sen z oczu. — Delta przymknął oczy zapadając w zamyślenie. — Przegonienie ich wojskiem i strażą na nic się zda, prawda? —
—Myślę, że to tylko przechyli skalę ku wojnie. I to wojnie domowej. Nie wiadomo kto opowie się za nami i czy wojsko nie rozsypie się w rebelię. —
—Jak to wszystko się nie rozsypie to będziemy mieli cud. — Delta prychnął, pocierając bolące skronie łapami. Doprawdy, krzyki i piski z samego rana nie czyniły dobrze. Dodatkowo bezradność wracała do niego z nagła jakby ktoś uderzył w dzwon gdzieś daleko, bez uprzedzenia. Mundus kupił mu już tyle czasu, a mimo to jasne rozwiązanie nie pojawiło się ani na horyzoncie, ani w sercu, ani w umyśle. Może pojawi się w słowie, chociaż czy słowo bez serca i umysłu niesie ze sobą wartość inną niż tylko pusty dźwięk.
—Na miejscu pojawi się niedługo Szkło. —
—Dobrze. — i z tymi słowami Delta zawrócił od drzwi. Jego ciało bolało, zmęczone myśleniem i ciągłym napięciem w myślach. Krążenie w koło jaskini dnia wcześniejszego nie pomagało ani odrobinę jego zmęczonemu umysłowi. Sen jeszcze gdzieś z tyłu Glowy upominał się o swoje miejsce, jednak słabo słyszalny przez wrzaski z zewnątrz, nastające iluzyjnie w uszach młodego wilka. Delta przysiadł sobie w ulubionym miejscu, na starej, śmierdzącej już wilkiem i wiekiem skórze z jelenia, co by mu tyłek nie odmarzł i jedną łapą znalazł kawałek papieru. Na nim, szlaczki i bazgraje zdawały się tworzyć zdania i całe paragrafy planów i  zamierzeń, które jednak teraz na nic się zdawały.
—Wojna domowa. — Delta pokręcił głową, pustą acz myślącą na pełnych obrotach. — Bzdura. Bzdura. Bzdura, a pomysłu żadnego. — warknięcie, jego własne, wyrwało go z zamyślenia. Kto to widział, żeby samego siebie przestraszyć. Chociaż czy to strach? Może po prostu samoświadomość. W końcu kim był Delta żeby bać się tłumu? Był tylko wilkiem, nawet nie do końca dobrym politykiem, który jak każdy inny wilk pracował i harował pod tym usranym napięciem, które wisiało nad watahą już od tylu dni.
—Może trzeba do nich wyjść, jak obiecaliście. — Mundus rzucił mu tylko pobierze spojrzenie, w którym odbiła się nuta znużenia i nadziei.
—Więcej czasu. Więcej czasu. Im więcej czasu mi kupicie tym lepsze będzie rozwiązanie, którego… DO JASNEJ CHOLERY… —  Delta parsknął do siebie, jakby zapominając o ptaku stającym niedaleko. Jedna kartka papieru odbiła się od ściany lądując u jego długich nóg. Jego szpony podniosły zawiniątko oddychając głośno.
—Wyjść do nich raz jeszcze? —
—Nie. Rozerwą cię na strzępy, jeśli to ty nie ja próg przekroczymy. Potrzebuję jednak, żeby Szkło zjawił się zanim podejmę jakąkolwiek decyzję. — Delta chwycił kawałek pisadła i zaczął skrobać coś na kolejnej kartce.
—Może jednak… —
—Nie Mundus. Sadzaj swój zad w tamtym kącie i siedź. Nie wychodzisz do nich. Nie dzisiaj, nie w tej egzystencji. Chcą mnie, to i mnie dostaną, niechaj im będzie. Ale dobry Delta przepadł z momentem kiedy zamiast rozmawiać to wywołują mi wojny! — jego głos odbił się od ścian niczym grzmot i Mundus niewiele miał do gadania. Delcie umknął jednak błysk w jego oku. Cóż to za błysk? Czyżby zawiedzenie? Żal? A może strach? Kto wie. Tylko te szare pióra wiedziały co chciały osiągnąć tym ruchem, a teraz siedząc w kącie jaskini niewiele mogły zrobić bez bycia zauważonym, przez Deltę.

 

A na zewnątrz? A na zewnątrz panował zgiełk. Krzyki, warczenie i niemożliwie głośne wyrażanie swoich opinii odbijało się od drzew i wracało aby napełnić tą małą polanę jeszcze większą ilością dźwięku. Masa łap wzbijała się w górę niczym fala na morzu, aby potem opaść jak jesienne liście. I tak w kółko. Szkło spoglądał na to tylko spode łba, przedziwne zjawisko prezentując się przed nim, jakby mara nikczemna, zaciskająca swoje szpony na jego oddechu. Coś było nie tak, tylko ciężko było określić co dokładnie. Jakby czarna chmura ukruszyła deszczu nad nimi, pomimo pięknego słońca wyglądającego zza horyzontu.
—Długo mamy czekać? — jakiś basior w pierwszej linii szczeknął ponad tłumem, a zawtórowało mu wycie. Szkło tylko odetchnął i rzucił mu zimne spojrzenie.
—Czekać. — odpowiedział, niezbyt głośno i zdawać się mogło że jego głos rozpłynął się gdzieś pomiędzy zgiełkiem i nie dotarł do nikogo. I może tak było, a może nie. Bo zanim ktokolwiek zdążył odpowiedzieć, pewien mały cień wyjrzał zza wejścia do jaskini. I nagle zapadła cisza. Delta tak powoli jak to tylko możliwe wyszedł przed ten tłum i zajrzał na niego zmęczonym wzrokiem.  Gdzieś w tle Admirał przeklął pod nosem, jego brwi marszcząc się w złości tak czystej jak źródlane wody z gór.
—No i jestem. — Delta odetchnął, a tłum zawył z pretensjami, groźbami i błaganiami. A Delta tylko opuścił uszy mając dość nieustającego zgiełku. Działało mu to już na nerwy. Prawda, jakimś cudem popełnił błąd swojego życia, ale kim jest wilk jeśli nie jednym wielkim błędem, cudem poskładanym do kupy przez siłę i chęć do życia. Chęci która z Delty umykała coraz szybciej.
—CISZA. — wydarł się w końcu, a tłum zaskoczony zamilkł momentalnie. — Jak wszyscy japią na raz to niewiele z tego wyjdzie, poza jedną wielką zamieszką i większą ilością problemów. — odetchnął, przecierając łapą skronie. Chwilę panowała cisza i tylko ktoś zakasłał w tłumie.  — I poprawnie. —
Obok Delty w końcu stanął Mundus, jego szare pióra błyszczące w świetle porannego słońca.  Wilk rzucił mu tylko pobieżne spojrzenie.
—Jak ryzykujemy życie, to obaj, nie? — szepnął tylko ptak i spojrzał na wyczekujący tłum. Delta przytaknął w milczeniu i przymknął oczy.

—Spójrzcie. Zdrajca wyszedł przed nas. — Admirał wystąpił spośród tłumu, jego słowa wypełnione jadem i niechęcią, oczy wbite w Deltę jak w kęsek mięsa. A mimo to, dwa razy mniejszy wilk tylko znudzenie spoglądał w jego stronę.
—Spójrzcie. Wyszedł mój problem. — odpowiedział tylko.
—Ja problemem? Nie ja zerwałem tak istotny sojusz i potem wyparłem się odpowiedzialności. —
—I nie ty próbujesz to naprawić. —
—Nie je chowam się za swoimi pionkami. —
—Tak. Doprawdy. Jestem niezwykle schowany, no. — Delta przytaknął jego pysk marszcząc się w wyśmiewczym uśmiechu. — Więc mój problemie. Wyszczekaj w końcu, czego chcesz? —
—Rozwiązania! —
—Rozwiązania. Pracuję nad nim, ale ciężko pracować nad rozwiązaniem, kiedy nie da się wyjść i przejść do wilków, których to rozwiązanie może dotyczyć, nie sądzisz? —
—Wymówka! — Admirał zawył, tłum zawtórował, na co Delta tylko przewrócił oczyma.
—Stoicie na mojej drodze, a po wczoraj i właściwie po zawsze nie mam co ufać Admirałowi, a teraz żadnemu z was. Jeśli zginę, rozwiązania nie będzie. Wejście w tłum, jest moją śmiercią. Więc jak inaczej, mój drogi Admirale, mam przejść do WWN i pomówić z tymi, których zawiodłem? Jak inaczej rozwiązać i naprawić własny błąd kiedy każdy kto chce jego naprawy stoi mi na drodze i przeszkadza? Jak mam pomówić z tłumem, jeśli tłum mnie nie słucha? —
Odpowiedziała mu cisza. Milczenie. Jakby nagła kolektywna komórka mózgowa zaświeciła się jasno i wyraźnie w głowach wszystkich wokół.
—Zerwałeś sojusz… —
—Admirał. Używasz tego samego argumentu n-ty raz, a ja jak łebkowi, jak do głazu, powtarzam, że próbuję mój własny błąd naprawić, ale nie bardzo mam jak! —  Delta odrzekł wskazując na tłum. — Rzeki pod prąd nie przepłyniesz całej wpław. —
—Prawda… ale… możemy usłyszeć jakiś plan? — ktoś z tłumu w końcu przemówił, głos cichy, niepewny, ale z nadzieją.
—A możecie. Plan jest prosty. Wy rozejdziecie się do domów, wrócicie do życia codziennego, a ja. Ja wyślę z poselstwem do WWN, rozpiszę plan, przeprosiny, nowy sojusz. Obmyślę najlepsze podejście i zbiorę polityków, co by być gotowym na mediację i negocjację. Spotkam się z tymi których zawiodłem, i miejmy nadzieję… z sukcesem rozwiążę sprawę bez rozlewu krwi.  
I  z tymi słowami Delta chciał odejść. Niestety, daleko nie zaszedł. Jego bok nagle rozdarł niemiłosierny ból i nacisk. Jakby przyłożył gorący węgiel do jego skóry. Delta warknął i tracąc równowagę przewalił się na bok, jego brzuch do góry. Gdzieś w tłumie ktoś zawył, ktoś zapiał niczym przerażony kogut. Kasłania, warczenie, walka. Wszystkie te dźwięki powstały ponad las tak szybko, tak znikąd, że Delta nie do końca wiedział kto i co uderzyło. Pozbierać musiał się jednak szybko z szoku, ponieważ w jego oczach błysnęły czyjeś kły. Łapą uderzając w ciemno, zdało się że trafił w szczękę ,która była mu tak wroga. Wstając, jego bok parzył niczym cztery słońca, bolał i płakał, a krew polewała się z rany niczym kaskady.  Ale nie było czasu na płacz i  zgrzytanie zębów. Nieco zaćmiony, Delta zjeżył się  w kierunku atakującego, plamy czerni zasłaniając mu wygląd napastnika. Gdzieś u jego boku, hardy i jasny głos Szkła rzucał komendy na prawo i lewo, walcząc jednocześnie z własnym demonem.
—Ostatni raz  krzyżujesz nam plany. — jej głos był cichy, słodki i dobrze Delcie znany. Lato. To Lato stała przed nim , kły obnażone, połyskujący nóż w łapie. Cóż za zdrada. Ale czy nie dało się tego spodziewać. Wychodząc w tłum, czekała go śmierć. Wychodząc przed tłum, najwidoczniej też. Zawsze, jego przeznaczeniem usłyszeć było ten słodki dźwięk fletu grający tą znaną mu i łagodną melodię, która tak delikatnie przeprowadzić miała go na drugą stronę. Ale jeszcze słyszał w uszach tylko piszczenie, a w zębach chęć gryzienia. Niedługo na szczęście, bo ktoś pchnął go w kierunku jaskini, a on jak ta owca przetoczył się do niej, kryjąc w cieniu własnego domu, przed tym niechybnym losem.

Kiedyś cię ze sobą wezmę

Niema obietnica zawisła nad polaną, kiedy Delta skrył się w złudnym bezpieczeństwie jaskini alf.
—Żyjesz, jeszcze. Całe szczęście. — Szkło odsapnął przykładając jakieś futro do boku mniejszego samca.
—Żyję. Nieszczęśliwie, żyję. —
—Czemuś to nieszczęśliwie. —
—Abo jakbym… zdechł.. — tchu mu już brakowało. — To bym nie musiał własnym błędom w oczy patrzy… patrzyć. — i potem osunął się na ziemię i w ciemność.

 

Kiedy przywitało go słońce był w jaskini medycznej. Jego oczy ospałe, ciało obolałe, a u jego boku Agrest z  niemym zmartwieniem na pysku. Florka gdzieś kręciła się niedaleko doglądając Sali pełnej wilków.
—Dzień dobry, mój drogi polityku. — Delta uniósł głowę z posłania. Jego oczy nadal nieco zamglone. — Jak sytuacja. —
—Dopiero żeście wstali i już pytacie. — Agrest parsknał nad nim.
—A co innego mam robić? Jak sytuacja. —
—No nienajlepsza. Rozeszli się wszyscy, ale wielu zdeptano po ataku albo w trakcie i teraz leżą tutaj, z tobą. Ciebie za to dźgnęli i ugryźli, mało nie zabili. —
—Niedobrze, niedobrze. —
—Złapać się ich nie udało i nie do końca wiadomo, kto zaatakował. —

Z tymi słowami Delta usiadł sobie, jego bok nadal bolesny. Miał więcej niż jednego gościa. Po jego prawej Agrest siedział obok jednego ze strażników, a po lewej chlipała Kawka, która ledwie się uczyła się fachu.
—Ktoś padł, mam rozumieć. — Delta zerknął po trzech wizytujących. Jego słowa wprowadziły ,łodą waderę tylko w więcej łez.
—Mundus… Poległ. —
—A mówiłem mu żeby… Nie ważne… — Delta pokręcił łbem i pot lunął łapą przysunął do siebie Kawkę. — Przykro mi Kawko. Tak mi przykro.
—Co teraz? Co teraz robimy? — Agrest odezwał się po chwili ciszy, bardzo długiej i nieszczęśliwej.
—Wezwij Szkło… Wprowadzamy stan wojenny. Skoro tłum gotów jest rzucić się mi do gardła, to nie ma co im ufać… Niech posmakują konsekwencji za głupie wyskoki. —

Nasze słowa znaczą to co znaczą,
Wasze także.

A każde słowo, ma swoje konsekwencje.
Prawda?

Jak martwe ciała i dawne dusze
Prześladuje.

 

 Notatka do ponarzekania: Tak to jest jak się wybiera opowiadanie takie a nie inne. Się musiałem pobawić w co by było gdyby, więc końcówka... trochę inna ale nadal ze staraniem zachowania tej samej linii fabularnej lol Od razu też widać jak Delta jest inny od Agresta lol XDDD

 


niedziela, 20 października 2024

Odchodzą!


Wayfarer - powód: podróż na obczyznę

Paco - powód: podróż na obczyznę

Keiko odchodzi!

Keiko - powód: podróż na obczyznę

środa, 16 października 2024

Od Wayfarera

Way oglądał swoją watahę z daleka. Watahę, w której dorastał, którą przez lata nazywał domem i do której z chęcią wracał każdej wiosny. Teraz jednak zmienił zdanie.

W rzeczywistości to stwierdzenie szeroko mijało się z prawdą. Nie zmienił zdania, bolało go, że jego serce dokonało takiego wyboru, ale całe życie słuchał się swojej natury i nie zamierzał teraz od tego odchodzić. W końcu taka była jego filozofia od… zawsze.

Po raz ostatni widział znajome sobie srebrne chabry, a po jego policzkach popłynęły łzy.

Wiele wilczych lat spędził na podróżach na południe i z powrotem, stając się zwiastunem wiosny dla swojej rodziny. Często śmiali się, że wiosna nie nadeszła, dopóki Wayfarer nie postawi łap na terenach Watahy Srebrnego Chabra. To by znaczyło, że w tym roku jesień nadeszła wyjątkowo szybko, a wiosna już nigdy się tu nie pojawi.

Potrzeba odejścia pojawiła się nagle, tak jak każdego roku, jednak tym razem była inna. Nie prowadziła na południe, do ukochanej i jej watahy, a gdzieś dalej, w zupełnie nieznane miejsca, do których żeby dojść, należało podróżować więcej niż rok. Najlepiej, aby droga trwała kilka lat. Najlepiej, by nigdy więcej nie prowadziła z powrotem.

Paco, teraz już podrośnięty i nauczony podróży, szybko znalazł swojego ojca. Jego zielony kapelusz kiwał się na boki, gdy basior kłusował w kierunku starszego, zadowolony i szczęśliwy. A jednak w jego oczach tlił się smutek. Również i on otrzymał znak od losu, że pozostanie w Watasze Srebrnego Chabra nie jest jego przeznaczeniem. Wayfarer wiedział o tym dobrze, miał w końcu doświadczenie w czytaniu podróżników, których niejednokrotnie spotykał. Takich samych podróżników jak on, bez domu, bez obowiązków. Bez rodziny. Nomadzi, których dom pozostał daleko w tyle, pojawiając się wyłącznie podczas snu.

– Ty też, co? – zapytał Paco, mimo że dobrze znał odpowiedź. Way kiwnął głową. – Jest jakaś szansa… że rozpoczniemy podróż razem?

Starszy ponownie kiwnął potwierdzająco, cały czas się nie odzywając. Był bardziej przyzwyczajony do posiadania domu. Czuł w piersi, jak jego serce rozpada się na kawałki, nie chciał płakać przy swoim synu.

Dwójka identycznych do siebie wilków stanęła ramię w ramię, tyłem do miejsca, w którym oboje dorastali. Nie zobaczą go już więcej, a jeśli wiatry nie będą przychylne, nie zobaczą również i siebie. Zapewne tak kończą wszyscy podróżnicy. Takie już jest ich przekleństwo.

Nigdy nie przywiązuj się do posiadania domu.

Jeszcze zanim znajome doliny zniknęły za horyzontem, Vadrareshika rzucił im smutne, ostatnie spojrzenie, w głowie żegnając wszystko, co było mu znane. A więc to tak wygląda bycie Włóczykijem.

Koniec

Od Xochicoatla - "Śnieg w lecie"

W moim śnie objawiła mi się najprawdziwsza bogini! Przynajmniej wierzyłem, że była to bogini, bo była piękna, pełna gracji, a jej uśmiech promieniał ciepłem i łagodnym światłem. Była wilczycą o białej sierści, błyszczącej kolorami tęczy, gdy uderzało o nią światło. Nawet nie wiedziałem, skąd było to światło, ale było i oświetlało boginię i mnie. Patrzyła na mnie kryształowymi oczami w kolorach bursztynu, aż poczułem się bardzo mały.
– Dlaczego płaczesz? – zapytała mnie, a ja dopiero teraz zauważyłem, że z oczu lecą mi łzy.
– Moja ukochana jest bardzo chora i nikt nie może jej pomóc – wyżaliłem się. Usłyszałem, jak mokre krople uderzają o kamienną posadzkę, na której staliśmy.
– Jeśli ją uzdrowię, czy będziesz mnie wielbić i się do mnie modlić?
Popatrzyłem na nią. Czy ona mówiła prawdę? Czy naprawdę mogła uzdrowić Massalerauvok? Rany, jakby było cudownie! Z pewnością bym ją wielbił z całych sił!
– Tak! – zawołałem. Serce biło mi w piersi jak szalone, wypełnione nadzieją na lepsze jutro.
Bogini uśmiechnęła się szerzej i dotknęła łapą mojego czoła.
– Liczę, że dopełnisz swojej obietnicy – upomniała mnie. – Mam na imię Yrtrix, Bogini Powodzenia i mogę bardzo łatwo sprawić, że nie będzie ci się powodzić. – Jej ostrzeżenie było dla mnie sensowne, na szczęście nie zamierzałem łamać danej obietnicy.

(CDN)

Od Mossa – "Cisza i brak spokoju" cz.1

Malutka mrówka przemykała koło wygniecionego w trawie legowiska, niosąc kawałek liścia. Tylko jej znany był cel tego zadania, ale wydawała się bardzo zaangażowana, więc Moss, pomimo posiadania swoich wątpliwości co do sensu tego przedsięwzięcia, postanowił zostawić ją w spokoju.

Choć dzień był dla wszystkich innych stworzeń bardzo pracowity, on sam leżał skulony pośród miękkich traw, korzystając z cienia tak hojnie dawanego przed otaczające malutką polanę drzewa. Pełne słońce szybko wysuszało wyrastający pośród sierści mech, więc basior unikał przebywania w nim, jeżeli istniała taka możliwość. Zresztą, nawet gdyby owy mech na nim nie rósł, nie przepadał zbytnio za żarem spadającym z nieba. Rozstrajał jego wyczulony zmysł dotyku.

Po podniesieniu głowy ku górze, by sprawdzić pozycję świetlistej kuli, Ratownik przyuważył dwa trznadle, rzucające się w oczy ze względu na swoje intensywnie żółte ubarwienie. Ich dzióbki otwierały się i zamykały, świadcząc o tym, że parka śpiewa.

Moss jednak nie znał ich melodii.

Słońce minęło już swoje południowe stanowisko i zaczynało sięgać zachodniej strony nieba, a to znaczyło, że teraz jego moc była największa. Basior postanowił płochliwie schować się wśród gęstszej roślinności, gdzie wilgoć powietrza dodatkowo nawadniała mech, a cień zapewniał zbawienny chłód. W głowie zaś przeklinał letnią, upalną pogodę, która wadziła mu w zwykłym, codziennym funkcjonowaniu.

Pamiętał swoje młodsze miesiące, kiedy przed słońcem chroniło go zadaszenie sierocińca. Wspominał też dobrze dzień, w którym zmuszony był odejść, bo stał się za stary na posiadanie opieki.

– Co zamierzasz teraz zrobić? – zapytał go jego dotychczasowy opiekun, Variaishika. Jego zdolność telepatii pozwoliła Mossowi na nauczenie się słów, które wykorzystywał do tworzenia myśli w formie zdań, a nie obrazów. Z tego, co było Mossowi wiadomo, nikt nie wiedział o tej mocy.

– Zostanę w watasze i spróbuję być przydatny. – Brązowy basior poczuł wwiercającą się w umysł świadomość rudego wilka. Rozmawiali w ten sposób, odkąd Moss pojawił się w sierocińcu. – Wątpię, żeby podróże były dla mnie bezpieczne.

– Też tak sądzę. – Vari przytaknął w swój wężowo-koci sposób. Młodszemu te nienaturalne ruchy kojarzyły się z bezpieczeństwem.

Rozeszli się bez pożegnania, bo żaden nie mógł się na to zdobyć. A teraz porzucony przez los Moss kulił się wśród gęstych krzewów, niezdolny do znalezienia lepszego schronienia.

Liście głaskały go po sierści, próbowały pocieszyć, chciały z nim porozmawiać, ale ich szum dla niego nie istniał. Widział, jak sarna przedziera się przez gęstwinę, nie wydając dla niego żadnego dźwięku. Gałązka nie pękła, liście nie szeleściły. Podobno to wszystko wydaje dźwięk, ale skąd Moss miał to wiedzieć? Nigdy żadnego dźwięku nie usłyszał, z wyjątkiem własnych myśli i niemych słów Variaishiki.

Poczuł wibracje kroków kogoś tuż obok, połączone z ruchem powietrza. Dotknęła go cudza łapa. Na ten znak musiał się odwrócić, bo Vari to na pewno nie był i odwiedzający nie był w stanie z nim inaczej porozmawiać niż na migi.

CDN

wtorek, 15 października 2024

Moss dorasta!

Moss - szeregowiec

poniedziałek, 14 października 2024

Od Tii – "Medyk" cz.5

O dziwo Aya nie zadawała w ogóle pytań, z wyjątkiem standardowego, czy niczego Tii nie brakuje z leków i jedzenia. Właściwie to nikt nie przepytywał medyczki, czemu jej tak długo nie było, wszyscy zdawali się ignorować ten fakt, jakby niczego w ogóle nie zauważyli.

Jedynie Lea wpadła na chwilę do igloo, gdy już nikogo nie było, żeby poplotkować jak na przyjaciółkę przystało.

– I co? Jak tam rodzina? Nic nikomu nie mówiłam i nie zamierzam powiedzieć, słowo!

Na twarzy Tii zawędrował uśmiech prowadzony zarówno bardziej skomplikowaną wdzięcznością, jak i najprostszą radością.

– Dzięki. Wszyscy mają się dobrze i oczywiście o niczym nie wiedzą. Tak jak obiecałam.

⤙ooo⤚

Mijały kolejne tygodnie, śnieg stopniał, a Tia nabawiła się całkiem niezłych wpływów w Watasze Cienia. Związała się z Leokadią grubą nicią przyjaźni, poznała również kilka innych przyjaznych osobników, a co najważniejsze, nabrała wystarczającej odwagi, by stawiać wszystkich po kątach, tak jak robił to Delta w Srebrnych Chabrach.

Srebrne Chabry, jej ukochana rodzina, którą tak rzadko odwiedzała. To i tak był cud, że w ogóle mogła ich odwiedzać, Wataha Cienia najwyraźniej jeszcze się o niczym nie dowiedziała, albo Aya nakazała przymykać oko. Jakikolwiek był powód, medyczka nie zamierzała dociekać, wyłącznie cieszyła się z obecnego stanu rzeczy i co jakiś czas wstępowała do dobrze znanej jaskini medycznej, znosiła morderczy wzrok starego basiora, i ze szczenięcym uśmiechem powracała do szałasu lekarskiego, gdzie funkcjonowała w Cieniach.

Jednej późnej nocy była mniej ostrożna, prowadzona ekscytacją, bo Pinia wspomniała jej o basiorze, który podobno był przystojny i bardzo pociągający. Myśl, że siostra miała kogoś na oku, cieszył Tię, która sama nie mogła sobie pozwolić na dzieci ze względu na swoje zaburzenia. Wesołym krokiem wadera przemierzała mrok gęstych lasów, ledwie częściowo wyłapując, czy ktoś się nie zbliża.

Jej kroki były nieco głośniejsze, o czym przypomniała jej agresywnie gałązka pękająca tuż pod łapą. Medyczka zatrzymała się w strachu, jej uszy próbowały wychwycić jakiś znak, że ktoś ją zauważył. Na szczęście wyglądało na to, że nawet myszek nie obudziła, więc wróciła do swojego wesołego, choć teraz już dużo cichszego spaceru.

W swojej radości zapomniała o drobnym szczególe: że wataha zabójców była przecież wyszkolona w poruszaniu się niczym polujące sowy i wychwycenie ich spośród odgłosów nocy graniczyło z niemożliwością.

Także nawet taki duży basior jak Odnet pozostał niezauważony, kiedy podążał zaledwie kilka metrów za medyczką.

Wstąpiła do szałasu lekarskiego pogodna, z werwą do pracy i kilkoma pękami ziół zebranymi po drodze, akurat takimi, których zaczynało jej brakować. Postanowiła rozwiesić je, zanim pójdzie spać, by jak najszybciej zaczęły się suszyć. W trakcie swojej roboty nie usłyszała, kiedy brązowy uczeń wkradł się przez drzwiczki i zastawił jej drogę ucieczki.

– Naprawdę myślałaś, że twoje wycieczki pozostają niezauważone?

Niespodziewany głos wystraszył medyczkę. Upuściła pęki, które właśnie trzymała w łapach i obróciła się ku Odnetowi z oczami wielkimi jak spodki. Choć wiele razy w ciągu pobytu u Watahy Cieni serce stawało jej w gardle, tym razem czuła, jak próbowało wyrwać się z piersi, uderzając maniakalnie o żebra klatki. Myśli z wesołych torów przeskoczyły na przetrwanie zwierzęcia, które właśnie zostało uwięzione. Gdyby to był ktokolwiek inny, podskoczyła by jedynie, po czym uśmiechnęła by się i wymyśliła jakąś wymówkę. Ale to był Odnet.

Sam pierwszy oficer ją przed nim ostrzegał.

– Co, kot cię za język złapał? Nie masz żadnych durnych wymóweczek?

Basior zaczął się do niej zbliżać. Próbowała mu uciec, przeskoczyć obok, byle dotrzeć do wyjścia, ale zdołał ją przygnieść do podłogi. Górował rozmiarami i masą nad chorowitą, drobną waderą, nie dawał najmniejszej szansy na ucieczkę. Stanął nad nią, a właściwie na niej, a Tia poczuła, jak łamią jej się żebra. Po policzkach pociekły łzy. Czy były one zaświadczeniem o bólu, czy o strachu – wadera nie wiedziała. Pragnęła się tylko stąd wydostać.

– Skoro tak trudno jest ci wysiedzieć u nas na dupie, dam ci powód, żebyś nie była w stanie już odejść.

Tia poczuła, jak coś miękkiego wciska się między jej wargi sromowe. Resztę całkowicie wytarła z pamięci.

⤙ooo⤚

– Odnet zrobił CO, kurwa?! – Niski głos Boro rozbrzmiał takim rykiem, że zatrzęsły się ściany szałasu lekarskiego.

Leo trzymała przyjaciółkę w objęciach, starając się ją uspokoić. Medyczka wciąż trzęsła się ze strachu i bólu, nie mogąc się nawet podnieść, bo klatka piersiowa od razu odpowiadała palącym ogniem. Nie przespała tej nocy i raczej nie prześpi kilku kolejnych.

– Co się dzieje? – Do szałasu weszła Kapitan, oczywiście zaintrygowana, czemu jej pierwszy oficer tak potężnie drze japę z samego rana.

Boro nawet się nie wahał.

– Odnet zgwałcił Tię.

– Przepraszam bardzo, co? – Aya na te słowa zrobiła się równie wściekła, jednak jej gniew był chłodny i cichy. Nie podniosła tonu, nie zaczęła od razu rzucać łaciną, nie spojrzała na Medyczkę. Wszystkie emocje były w różowych oczach Kapitan, oczach zdolnych teraz do rozerwania kogoś na strzępy, kogoś, kogo imię zaczynało się na O-, a kończyło na -dnet.

Tia wtuliła głowę w klatkę piersiową Leokadii. Nie miała ochoty już niczego słuchać. Nienawidziła tej watahy.

CDN

wtorek, 8 października 2024

poniedziałek, 7 października 2024

Od Janki CD Almette - „Swój pozna swego” cz. 5

Spojrzałam na górującego nade mną wzrostem wilka. Jej niebieskie oczy świeciły przyjaźnie, a kwiat przy uchu nie pasował do kogoś, kto mógłby się na mnie rzucić. Miała przyjemny i ładny głos, a jej jasne futro błyszczało w promieniach zachodzącego słońca. Wychyliła łeb w moją stronę i usłyszałam, jak wciąga nosem powietrze. Mimowolnie się odsunęłam – normalnie bym była gotowa wyjść i ją również obwąchał, a nawet się przywitać, ale obecność psiego przyjaciela mnie dezorientowała. Nie ufałam ludziom, więc nie ufałam psom. Jeśli ufałam temu burkowi, nie wiedziałam, jak mam się zachować przy wilku, którego najwidoczniej łączyła z nim jakaś relacja.
- Hej – odparłam spokojnie pozwalając sobie na lekki uśmiech. Znowu zapadła cisza, podczas której słyszałam jak zadyszka psiego towarzysza osłabła. 
- Jak się nazywasz? Jesteś stąd? – zapytała. Jej głos był taki sam jak poprzednio, dlatego delikatnie się rozluźniłam, a nawet podeszłam do przodu. „Będzie dobrze” myślałam.
- Janka, a ty? – samica przedstawiła się jako Almette, a jej towarzysz Brutus skinął mi na przywitanie łbem. Nie odzywał się na razie. – Nie jestem stąd – odparłam na poprzednie pytanie. – Chodzę to tu, to tam. Zwiedzam sobie świat – odparłam dumnie, dopiero teraz wciągając do nozdrzy zapach ich obu, aby utrwalić w głowie to spotkanie. 
- Brzmi ciekawie – w oczach jasnej wadery coś zabłysnęło przyjaźnie. – Pewnie nie znasz tych terenów. Należą do Watahy Srebrnego Chabra – wyjaśniła, na co zmarszczyłam rozbawiona brwi.
- Ta nazwa ma jakieś znaczenie? – musiałam zapytać. Wadera pokiwała głową i odparła, że nazwa wzięła się od kwiatów, które rosły tylko na tych terenach. – Osobliwa nazwa – stwierdziłam zapisując sobie w głowie, aby znaleźć te kwiaty i powąchać. – To mówisz, że jest tutaj wataha – powiedziałam to bardziej do siebie już całkowicie zapominając o obecności Brutusa. – Opowiedz mi coś o niej – poprosiłam. 
Może powinnam się tutaj na chwilę zatrzymać?

<Almette?>

niedziela, 6 października 2024

Od Almette CD Janki - "Swój pozna swego" cz. 4

Almette spotkała się z Brutusem na obrzeżach wsi, aczkolwiek oddalili się od niej spokojnym spacerem, rozmawiając. Najgorętsze ploteczki były dawno ostygnięte dla Serki, niestety. Za późno dowiedziała się o szczeniakach Euforii, dobermana mieszkającego w domku na rozdrożu, niedaleko farmy z wyłącznie czerwonymi kurczakami. Teraz już ich nie miała, oddali je wszystkie, kiedy podrosły, zostawiając tylko Roko, aby kiedyś zastąpiła matkę na farmie. Do tego, Pani domu, w którego oknie zawsze stał świeży chleb sama urodziła dziecko. Mała Antonina, dziewczynka spod czerwonego dachu, którym niczym innym jak tylko tą właśnie czerwienią się nie wyróżniał, wyjechała do szkoły średniej gdzieś do miasta.
—Widziałam miasto. Muszę przyznać, że to niesamowite, ale przerażające miejsca! —
—Potrowe, prawda?! — Brutus zawsze był ciekawski.
—A no portowe. I statek, nie jeden, a dwa! Bo musieliśmy jakoś wrócić. Z powrotem był taki problem, bo z 24 szczeniaków to ciężko, ale jakoś nam się udało. Ale prawda. Woda była cudowna! Ale miasto strasznie cuchnęło i było głośne. Nie umiałabym wytrzymać tam za długo, stanowczo za dużo …— i Almette zatrzymała się w pół kroku. Jej uszy stanęły na sztorc, oczy powędrowały w kierunku lasu, a ogon zatrzymał się w połowie ruchu. — A to kto? —
— Kto? — Brutus musiał zadrzeć łeb do góry aby spojrzeć gdzie zmierzał wzrok Serki. A ta wpatrywała się w wilka, który stał na brzegach drzew. —O! Widziałem go już. Niedawno całkiem. Na brzegu lasu przy wsi. —
—Widziałeś. I co? —
—Nio i nic wielkiego. Chciałem się przywitać, bo to może ktoś z watahy, ale się zjeżył. I uciekł…—
—Ciekawe czy teraz ucieknie. — Almette uśmiechnęła się i żwawym krokiem, nóżka za nóżką, obrała kurs w kierunku obcego jej wilka.
—Zaczekaj! Co jak cię ugryzie?! — Brutus musiał biec przy jej szerokim kroku, ale jakoś nadążał.
—Ugryzł ciebie? Nie widzę żadnych ran. Więc nie będzie źle. Poza tym, jest nas dwóch na jednego, tak? — Serka jednak zatrzymała się parę kroków od wilka, dając mu spore pole do popisu. Między nimi zawisła cisza przerywana jedynie sapaniem Brutusa, który strasznie się zmachał. Almette uśmiechnęła się szeroko, wszystkie zęby na wierzchu. Wilk, który stał naprzeciw niej mienił się czerwienią i rudością w mętnym letnim słońcu, które raczyło ich swoją obecnością. Jego zielone oczy wbiły się w nią jak w amforę, która zmaterializowała się tam od omamów cieplnych. Almette była bowiem wilkiem dużym, absurdalnie można by powiedzieć. Do tego z sierścią krótką, łapami potężnymi i długimi, ciałem smukłym i wielkimi oczyskami. Górowała nad wilkiem jednym łbem a jednak.
—Hej!— przywitała się, jej głowa pochylając w przód aby powąchać przybysza.

 

<Janka?>


Od Janki CD Almette - „Swój pozna swego” cz. 3

Z osady dobiegały ludzkie dźwięki, piskliwe i niskie. Nad ich domami unosił się dym, a sami dwunożni poruszali się po swojej wiosce, robiąc ludzkie rzeczy, nad którymi się nigdy nie zastanawiałam. Przez chwilę siedziałam ukryta w krzakach jagód, obserwując ludzką samicę i małego człowieczka, biegającego od jednego drewnianego domku do drugiego. Po chwili do małego człowieczka dołączyła druga istota jemu podobna i teraz oboje biegali w kółko, jakby jeden drugiego gonił. 
Leżałam i obserwowałam. Z jednej strony kierowała mną zwykła ciekawość – jakie jest życie tych dwunożnych? Tych dziwnych istot, nietrzymających się moralnych zasad i reguł natury, aby strzelać i zabijać bez opamiętania? Z drugiej strony niechęć mnie od nich odsuwała, nalegając, abym okrążyła ich zatrutą ziemię i ruszyła w swoją stronę.
Nagle mój wzrok dostrzegł coś małego, coś białego, coś ciapkowatego. Sięgał do połowy ludzkich dzieci, a jego różowy nos wyczuł w powietrzu mój zapach niesiony wiatrem. Jego szpiczaste uszy poruszyły się, a zielone oczy zatrzymały się na mojej ukrytej osobie. 
Czworonożny będący śmieszną imitacją mojego gatunku ruszył w moim kierunku. Jego chód był spokojny i szybki, jakby się nie bał nieznajomego wilka w krzakach. Pies w czarno-brązowe łaty przystanął dwa jardy od mojego ukrycia, zniżył łeb i powąchał ziemię. Nie wyglądał, jakby chciał mnie zaatakować, dlatego wynurzyłam łeb z krzaków i spojrzałam w jego duże, jakby szczenięce oczy. Jego krótki, cienki ogon poruszał się szybko w lewo i w prawo, a ja instynktownie zjeżyłam sierść na karku, na co odpowiedział tym samym. Nie odkryłam kłów, obserwowaliśmy siebie nawzajem przez kilka chwil. W końcu, będąc przekonana, że to małe stworzenie nie skoczy mi do gardła, uspokoiłam się i uniosłam wyżej łeb.
- Mieszkasz z ludźmi – bardziej stwierdziłam, niż zapytałam. Nie przepadałam za psami, lgnęły do ludzkich istot i im służyły w zamian za jedzenie i schron. Burek jakby zdziwiony pytaniem, nie odpowiedział. Przyglądał mi się, a ja w końcu odsunęłam się do tyłu i wróciłam do lasu. Zostawiłam psa przy wiosce, do której wróciłam kilka chwil potem. 
Tym razem, idąc brzegiem lasu, ujrzałam psa w towarzystwie trzy, a może nawet cztery razy większego wilka. Zatrzymałam się przy drzewie i obserwowałam, nie ukrywając się. Już długi czas nie spotkałam innego wilka, a tym bardziej w towarzystwie ludzkiego psa. 

<Almette?>

Od Janki (opowiadanie konkursowe)

Na podstawie opowiadania

Szare chmury zasnuły błękitne niebo, przynosząc dobrą nowinę: nadchodzi deszcz! Gdy pierwsze uderzenia kropel o liście doszły do moich uszu, zatrzymałam się pod wierzbą, aby ukryć się w jej długich gałązkach, ozdobionych w małe listki. Ulewa przyszła szybko i niespodziewanie, a towarzyszący przy tym szum wydawał się groźny i nieobliczalny. Pomimo ochrony ze strony drzewa, futro szybko przesiąkło mroźną wilgocią.
Co za cudowna pogoda, pomyślałam całkowicie szczerze. W upalne i suche dni taka pogoda to dar z nieba. Gdybym mogła kontrolować chmury i pogodę, zdecydowanie częściej padał by deszcz.
Rozciągający się przede mną widok wprawił mnie na moment w nostalgiczny nastrój. Przypomniały mi się młode, szczenięce lata, podczas których siedzieliśmy z rodzeństwem w jaskini czekajać na koniec ulewy. Jako jedna z nielicznych potrafiłam siedzieć długimi godzinami obserwując to, co się działo na zewnątrz, podczas kiedy moje starsze rodzeństwo walczyło o królicze mięso. W tamtych czasach często chodziłam głodna, bo chociaż nie byłam najsłabsza z miotu, byłam najmłodsza z rodzeństwa i pozostawały mi tylko resztki. Gdyby nie moja własna siła i determinacja, całe te życie byłoby jak te królicze resztki: marne.
Wzięłam głęboki oddech i pozwoliłam, aby orzeźwiające, chłodne powietrza, rozrzedzające te upalne dni, wypełniło moje płuca. Nieprzyjemne uczucie zniknęło, a ja się skupiłam na chwili obecnej. Miałam ochotę wyjść spod drzewa i czerpać z tego ulewnego dnia ile mogłam, nie wiadomo w końcu, ile on potrwa. Niestety wspomnienia wywarły na mnie chwilowe osłupienie i zażenowanie własną egzystencją.
Chciałabym się urodzić gdzieś indziej.
Niestety los nie dał mi wyboru.
Gdybym go miała, nie przychodziłabym na świat.
– Mam dość tych myśli – mruknęłam pod nosem nerwowo, starając się zmazać chodź na chwile wspomnienia. Te jednak nie chciały odejść. W tej chwili były jak ta ulewa: natarczywe.
Wspomnienia nie zamierzały zniknąć, wręcz przeciwnie, zamierzały wiercić się w mej głowie, aż wypełniął cały umysł i serce. Zmuszały mnie do przyjęcia faktu, że jestem najsłabsza, moje zdanie się nie liczy i gdybym zniknęła, nikt by nie zwrócił na to uwagi.
Zawarczałam mimowolnie i otworzyłam oczy, które nie wiem kiedy się zamknęły. Oddychałam głęboko i zamierzałam wziąć sprawy w swoje łapy, czyli zrobić to, co zawsze. Żadne ponure myśli czy nędzne wspomnienia nie miały prawa mi dyktować jaka byłam, jestem i będę. Historię dzieciństwa zostawiłam za sobą i dzięki swojej własnej pracy jestem na tyle silna, aby przezwyciężyć negatywne scenariusze zapisane w moim losie. 
Deszcz napierał coraz mocniej. Drzewo już nie chroniło przed deszczem, a ja byłam cała mokra. Ziemia pod łapami stała się brązową breją. Powoli wstałam z uśmiechem na pysku. Byłam gotowa na ulewę, a nawet zalanie. Teraz znaczenie miał tylko ten deszcz, którym zamierzałam spłukać myśli i ponurą aurę. 
Zamierzałam być sobą.
Skoczyłam ku ścianie wody.

Od Almette CD Janki - "Swój pozna swego" cz. 2

Ponuro. To co mogła powiedzieć Almette teraz o swoim życiu. Jej łapki smętnie przebierały przez tereny watahy. To kiedyś był jej dom i jej rodzina, a teraz… jaskinia jej młodości stałą pusta, zapomniana i przejęta przez życie. Jej droga mama, adopcyjna, ale jakże bliska, przepadła wraz z nożem ,który przeciął jej szyję. Jej tatko, za którym może nie przepadała, ale nadal kochała jak tylko mogła, zginął gdzieś, samotnie, na wojnie. Oh ile Almette by dała aby być przy jego boku w tamtej chwili! Żeby trzymać jego łapę, albo w ogóle do tego nie dopuścić. Jej mała przygoda, statek, ludzie, Wayfarer i tysiąc i jeden szczeniaczek kosztowały ją tyle cierpienia. Ominęła ją wojna, choroba, ale przywitała ją strata. Jej siostra i jej nieco pokręcony mąż Admirał. Oni także gdzieś przepadli. Admirał podobno gdzieś pleśniał i rozkładał się, a Ciri? A Ciri zniknęła z granic watahy, gdzieś gdzie nawet dalekie wołania by jej nie dosięgły. I małej (już nie takiej małej) Almetce został już tylko Agrest. Wujek, którego odwiedzała kiedy była jeszcze młodą kózką. No i Kawka. Córka Admirała. Czy to czyniło Serkę jej ciotką? Kto ich tam wie.
—Cześć wujku! — Amette przywitała się. Agrest czasem przyjmował ją do siebie na krótkie spacery i szli w ciszy. To ten ostatek normalności dawał Almetce siłę aby iść dalej, do przodu, pomimo tylu strat.
—Ah! Witaj Almette! Właśnie wybierałem się na poranny spacer. Dołączysz? —
—Z największą chęcią wujku. Aczkolwiek dzisiaj odłączę się gdzieś w międzyczasie. W kierunku starych Lisich terenów. — zapowiedziała. I w ten sposób ich milcząca wyprawa ruszyła dalej. Oboje nic nie mówili. Almette tylko dostosowała krok do swojego wujka, który stąpał powoli acz sumiennie, pokazując swój wiek ale i resztki werwy.
Niedaleko wsi Almette odbiła więc ku północy, żegnając się z wujkiem i ruszając na własną wyprawę. Jej myśli trochę się rozjaśniły, aczkolwiek tęsknota z pewnością nauczyła ją trochę zamknąć pysk. Mniej gadała, ale Frezja mówiła, że to całkowicie naturalne. Ah… Frezja, Legion i Puhcacz. Jej kuzyni, może nie z krwi ale z pewnością z Agrestowego genu zrobione.
Przechadzając się tak po Trawiastych Górach, chociaż na jej oko to bardziej pagórki ledwie, natrafiła na wiele ciekawych stworzonek. Upolowała zająca, którego sama pożarła, de facto jest z niej spory wilk. Z pewnością większy niż standardowy. Po czym zawróciła w kierunku wsi. Miała do pogadania ze swoim przyjacielem, takim ot co zwykłym mieszańcem, może jej do kolan sięgającym. Ale latał wolno po wsi i zawsze miał jakieś ciekawe plotki o Panach i Paniach włości. Więc Almoette przekroczyła rzekę, do ludzi, którzy tak łaskawie przywykli do jej nagłych wizyt. Może nie strzelali tylko dlatego, że przypominała trochę psa i czasem łasiła się do dzieci. No… i pogryzła Starego Herberta, który był nikim innym jak zrzędą. Wiecznie bił żonę i dzieci, nawet nie swoje. Ups. No więc, może poza Starym Herbertem, była nawet lubiana we wsi. Można by powiedzieć.
—Ploteczki? — i to był właśnie Brutus. Poszarpany, brudny, ale najedzony.
—Ano!— uśmiechnęła się do niego szeroko. —Opowiadaj! —

 

<Janka!>


sobota, 5 października 2024

Od Wayfarera – "Nad Jeziorem Dziewięciu Cieni" (opowiadanie konkursowe)

Świat dookoła spowijała wczesnoporanna cisza. Słońce zapowiadało już swoje powstanie, rozjaśniając wschodnią część nieba, jednak ptaki wciąż śniły o robaczkach i nasionach. Pojedyncze nietoperze jeszcze próbowały złapać ostatnie owady nocy, zanim ostatecznie udały się na spoczynek. Gałęzie wysokich drzew nie miały póki co z kim zatańczyć, bo wiatr korzystał właśnie ze swojej dwugodzinnej przerwy na drzemkę. Świat albo jeszcze się nie obudził, albo już szedł spać.

Wyjątkiem od tego był zbyt rozbudzony jak na obecną porę brązowy wilk o wielu imionach, z czego najbardziej popularnym było Wayfarer. Spacerował on powoli, uważnie kładąc krok po kroku tak, by w późniejszych godzinach nikt nie mógł go śledzić. Znał się na tym. Wiele lat podróżował w stronach nieznanych tutejszym mieszkańcom, musiał uważać na drapieżniki i ludzkich kłusowników.

Droga prowadziła tego basiora w głąb lasu, który z każdym przebytym metrem stawał się coraz gęstszy. Nie był do końca pewien, dlaczego udawał się w to miejsce. Czy może były to legendy? Zwiewna nadzieja, że będzie mógł zobaczyć swoją rodzinę, swoich przodków i się im wytłumaczyć ze swojej nieobecności? A może zwyczajnie pragnął spojrzeć po raz ostatni na twarze, z którymi nie zdołał się pożegnać? Jakikolwiek był powód ku jego akcjom, dobrze wiedział, jaki jest cel obecnej podróży.

W końcu po wieczności przybył nad brzeg tajemniczego Jeziora Dziewięciu Cieni. Zanurzył łapy w jego chłodnych wodach, spojrzał w mroczną głębię i… się zawahał. Według legendy opowiadanej z pokolenia na pokolenie, ktokolwiek napiłby się choć kropli prosto z tego ukrytego w lesie zbiornika, miał on szansę na spotkanie jednego ze swoich zmarłych bliskich, a szczęśliwcy mieli możliwość ujrzeć nawet swoją przyszłość. Wayfarer nie był pewien, czy ufał tym pogłoskom, ale promyk, nie, ledwie cień szansy na zobaczenie swojej rodziny kazał mu spróbować. Nie mógłby spojrzeć w oczy swojego odbicia, gdyby zaszedł tak dalego i nie spróbował.

Przecież to było jego marzenie. Największe pragnienie po przybyciu na tereny Watahy Srebrnego Chabra, z której się wywodził. Po wielu długich latach podróży, zwiedzając lody i puste ziemie Arktyki, ostatecznie odważył się postawić łapę w miejscu, gdzie kwitną chabry w kolorze srebra. Wszystko dla tego jednego momentu, dla kropli tej podobno magicznej wody. Nie, nie wycofa się teraz. Musieliby go zabić na miejscu.

Wziął łyk wody, która w jego gardle rozpaliła się na wzór płynnego lodu. Chłód obszedł ciało strażnika, wbrew pozorom przyjemnie zalegając w żołądku. Przypominało źródła pitnej wody na północnych terenach podbiegunowych, do których Way był tak bardzo przyzwyczajony. Tam faktycznie piło się płynny lód, wodę, która tylko cudem nie zamarzała, choć zdawała się mieć temperaturę niższą od otaczających ją białych kryształów. Wspomnienia wydawały się basiorowi dziwnie przyjemne.

Obserwując falującą pod nim wodę, Wayfarer coś zauważył. Kształty, niektóre ciemniejsze, niektóre jaśniejsze, jednak każdy z nich przypominał z grubsza wilka. Wymieniały się tak, że przed twarzą Wafla widniał tylko jeden kształt naraz, wszystkie zaś zajmowały miejsce jego własnego odbicia. W końcu basior zaczął rozróżniać niektóre z nich. Przed oczami stawały mu obrazy dalekich przodków, których znał z malowideł i portretów w jaskini rodziców. Oni też się zresztą pojawili. Tak samo jak dziadkowie. I pradziad Dymitr…

Natłok wspomnień, jakie wlały się do umysłu byłego podróżnika, spowodowały wyciek pojedynczej łzy z ciemnobrązowego oka. Łza ta spłynęła po policzku, następnie w dół po brodzie, aż na końcu osunęła się z krótkiej sierści i spadła do wody, powodując owalne zafalowanie i zniknięcie obrazów.

Wszystkich oprócz jednego. Ten jednak nie zajmował odbicia strażnika, a stał obok, wpatrując się w ponurą minę na tafli wody. Zszokowany Wayfarer podniósł wzrok, kierując ją na wilka stojącego tuż obok, wilka, który bez cienia wątpliwości był jego pradziadkiem. Posiadał atramentową sierść, jego brzuch oraz prawa przednia i lewa tylna łapa były jasnoszare, natomiast grzbiet, ogon i uszy posiadały wręcz czarny kolor. Dokładnie tak też wyglądał na starych obrazach wiszących na ścianach jaskini rodziców. Stojący przed strażnikiem wilk posiadał nawet to samo spojrzenie, przenikliwe, ale skrycie łagodne, które nigdy nie uciekło Wayfarerowi z pamięci. Jedyna różnica między znanymi Wayowi malowidłami, a stojącym przed nim basiorem z krwi i kości była taka, że ten drugi był młody i pełny sił życiowych.

Przez chwilę dwójka patrzyła się na siebie, trochę niema, trochę zagubiona w tym, co się właśnie dzieje. Wayfarer widział w platynowych oczach to samo ogłupienie, które teraz wypełniało jego mózg. Wszystkie przewody się poprzepalały, a jedyne, co zdołał z siebie wydusić, to:

– Kim jesteś?

Również i tamten wilk działał na wyuczonych reakcjach, co było zauważalne w szybkiej odpowiedzi.

– Ja, yyy, jestem Teler.

Way cofnął się parę kroków, by wyjść z wody i usiadł na suchej ziemi. Głaz zwany szokiem przeciążył jego organizm, ledwo utrzymując go na przednich łapach. Choć w swoich podróżach i poza nimi widywał wiele rzeczy, w życiu nie spodziewał się, że legendy potrafiły być tak prawdziwe.

Teler się z kolei nie cofnął, tylko stał z łapami w płytkiej wodzie, kompletnie zdębiały. Owszem, widywał już duchy różnego rodzaju, ale nigdy żaden z nich nie był aż tak realny. Dodatkowo ten siedzący przed nim w pewien sposób kogoś mu przypominał, jednak z miejsca nie potrafił sobie przypomnieć, kogo.

Koniec. Na podstawie opowiadania "CD od Loova"