czwartek, 31 października 2024
Podsumowanie października!
środa, 30 października 2024
Od Bleu (Od Kaia) - "Pinay na koniec miesiąca"
Taki piękny dzień, a ja gdzie, może się spytacie mnie? Otóż siedzę sobie na dachu domu we wsi i spoglądam na psy, które jojczą na mnie z dołu. Nieporadne, głupie to takie. Nic tylko ujada. Się zoriętowały że ze mnie żaden bocian i raczej szybko nie odpuszczą. No cóż. To wygląda na to, że się muszę wrócić do tego parszywego miejsca z wilkami. Ale przynajmniej jak się ładnie uśmiechnę i zagadam to mnie nakarmią. Skrzydła wyprostować i jechane!
Tak lecąc sobie nad połaciami zieleni i pól to pomyśleć można porządnie. Co ja
takiego mam zrobić? Szkliwo teraz tak ślini się za Kawką, że się ślina za nim
ciągnie po ziemi jak za psem, który się patrzy na kiełbasę. Albo na mnie.
Różnica wielka, niestety! A Kawka. Taka szuja! Nic mnie nie broniła kiedy ten
brutal tak rzucał moim spitym ciałem! Szmata! Jedno i drugie. Niech się całują
po tyłkach jak tam chcą pod tym berberysem czy innym, ale mnie już nie zobaczą.
Lądując w WSJ mało się nie wyjebałem łbem w piasek. Co za paskudna wataha,
doprawdy. Potknąłem się o jakieś puchło czy inne stworzenie. Puchate jest, ale mało
białe. Pewnie ktoś kłaczek porzucił i mi się zdawało. No cóż. Po drodze do baru
spotkałem nikogo innego jak Mezularię z jej … wilkiem. Co oni wszyscy mają do
pieprzenia się z wilkami? Doprawdy. Ja wiem, Kawka niczego sobie wadera, ale
żeby się tak z wilkiem na całe związywać.
Tylko jej głową kiwnąłem, ale mnie zignorowała, szuja. Nie najmilsza dla
mnie, nie wiem dlaczego. Ale niech jej będzie.
Potem wieczorem jak sobie miejsca szukałem, spruty w cztery
dupy, potykając się o własne szczudła, które robią mi zza nogi spotkałem jakiegoś
lisa. Minusuluga.. Minsunga. Jakoś tak mu. Rude takie, fioletowe oczy i chyba
też z wilkiem ,ale nie pamiętam. Nie obchodzi mnie to. Nie ma dla mnie korzyści
ze spoglądania w jego stronę chociażby! Jak się już wyłożyłem na polanie
jakieś, pod gwiazdami to mi coś je zasłoniło jak na złość.
—Kto mi pszeszkasa? — wybełkotałem.
—Ja. — oczywiście. Miodełka. Czasem na mnie zaglądała czy jeszcze żyję. Niemiła
i sarkastyczna, ale może szuka partnera i określa czy ja się nadaję. Może kiedyś
złoży moje jajka, haha. Kawka też mogłaby nie? O tak… Dzieci moje i Kawki, jes…
Ale może nie… Szuja z niej. I z ta myślą usnąłem.
<Tak… nie XDD END>
sobota, 26 października 2024
Od Agresta - „Ognisko w deszczu” (opowiadanie konkursowe)
Od Delty (opowiadanie konkursowe)
Na podstawie opowiadania:
Nasze słowa znaczą to co znaczą,
Wasze także.
Czy to świat umierał czy tylko jego skóra rwała się pod napięciami
życia. Słodki sen i zamknięte oczy nie chroniły Delty przed skwarem, chłodem
ani dźwiękiem. Dlatego otworzenie ich, tak wcześnie, tak z zaskoczenia do
dźwięku krzyków, których echo mętnie niosło się po omszonych ścianach. Cóż za
pobudka. Konfundująca w najgorszym tego słowa znaczeniu. Samo rozciągnięcie się
wymagało myślenia, kiedy Delta wcale nie chciał myśleć o tym co czekało w jego
myślach. Świadomość. Oh słodka, zabójcza świadomości, obyś przyszła jak
najpóźniej.
Mundus, bo kto inny, stał w wejściu. Jego szare pióra nieco zlewały się z jego własnym
cieniem, które rzucało na ziemię poranne słońce, jeszcze młode, niczym dziecko
w objęciach matki. Delta podniósł ospane ciało z ziemi tylko po to żeby spotkać
się z uważnym wzrokiem złowieszczego ptaka, który towarzyszył mu dzień w dzień.
—Wrócili. — krótko, zwięźle i na temat. Zupełnie tak jak Delta lubił.
—Wrócili… — powtórzył bezmyślnie. Jakby im mało było, masa Admirała wracała
niczym przeklęty duch nawiedzający życie Delty. Parszywy zdrajca wdarł się w
łaski tłumu i rządził nim sobie jak marionetką, bezmyślną laleczką patrzącą
martwo w duszę tego, który tak cierpliwie znosił ich igraszki. Sen zmył się z
Delty niczym zimnym deszczem polany. Jego uszy przyległy do jego szyi. Czemu o
poranku? Czemu w ogóle wrócili? Delta wiedział czemu, ale jakoś nie miał ochoty
przyznać racji swojemu wewnętrznemu zwierzęciu, które powtarzało mu powody
ciągle i ciągle, opowiadając się za tłumem. Tym wilczym tłumem, który
—Mundus. Przyjacielu. Wczoraj może mnie trochę poniosło. — odetchnął, jego łapy
podnosząc ciało z małym trudem. Poranki mają być przyjemne, nie pełne krzyku i
niepewności.
—Rozumiem. Prosta sprzeczka, było przeszło. Mówiłem już, wierzę ci i chcę żebyś
ty wierzył mi. Teraz pozostaje rozwiązać pewien problem…—
—Pewien problem, który już kolejny raz spędza mi sen z oczu. — Delta przymknął
oczy zapadając w zamyślenie. — Przegonienie ich wojskiem i strażą na nic się
zda, prawda? —
—Myślę, że to tylko przechyli skalę ku wojnie. I to wojnie domowej. Nie wiadomo
kto opowie się za nami i czy wojsko nie rozsypie się w rebelię. —
—Jak to wszystko się nie rozsypie to będziemy mieli cud. — Delta prychnął,
pocierając bolące skronie łapami. Doprawdy, krzyki i piski z samego rana nie
czyniły dobrze. Dodatkowo bezradność wracała do niego z nagła jakby ktoś
uderzył w dzwon gdzieś daleko, bez uprzedzenia. Mundus kupił mu już tyle czasu,
a mimo to jasne rozwiązanie nie pojawiło się ani na horyzoncie, ani w sercu,
ani w umyśle. Może pojawi się w słowie, chociaż czy słowo bez serca i umysłu niesie
ze sobą wartość inną niż tylko pusty dźwięk.
—Na miejscu pojawi się niedługo Szkło. —
—Dobrze. — i z tymi słowami Delta zawrócił od drzwi. Jego ciało bolało,
zmęczone myśleniem i ciągłym napięciem w myślach. Krążenie w koło jaskini dnia wcześniejszego
nie pomagało ani odrobinę jego zmęczonemu umysłowi. Sen jeszcze gdzieś z tyłu Glowy
upominał się o swoje miejsce, jednak słabo słyszalny przez wrzaski z zewnątrz, nastające
iluzyjnie w uszach młodego wilka. Delta przysiadł sobie w ulubionym miejscu, na
starej, śmierdzącej już wilkiem i wiekiem skórze z jelenia, co by mu tyłek nie
odmarzł i jedną łapą znalazł kawałek papieru. Na nim, szlaczki i bazgraje
zdawały się tworzyć zdania i całe paragrafy planów i zamierzeń, które jednak teraz na nic się
zdawały.
—Wojna domowa. — Delta pokręcił głową, pustą acz myślącą na pełnych obrotach. —
Bzdura. Bzdura. Bzdura, a pomysłu żadnego. — warknięcie, jego własne, wyrwało
go z zamyślenia. Kto to widział, żeby samego siebie przestraszyć. Chociaż czy
to strach? Może po prostu samoświadomość. W końcu kim był Delta żeby bać się tłumu?
Był tylko wilkiem, nawet nie do końca dobrym politykiem, który jak każdy inny
wilk pracował i harował pod tym usranym napięciem, które wisiało nad watahą już
od tylu dni.
—Może trzeba do nich wyjść, jak obiecaliście. — Mundus rzucił mu tylko pobierze
spojrzenie, w którym odbiła się nuta znużenia i nadziei.
—Więcej czasu. Więcej czasu. Im więcej czasu mi kupicie tym lepsze będzie
rozwiązanie, którego… DO JASNEJ CHOLERY… — Delta parsknął do siebie, jakby zapominając o
ptaku stającym niedaleko. Jedna kartka papieru odbiła się od ściany lądując u
jego długich nóg. Jego szpony podniosły zawiniątko oddychając głośno.
—Wyjść do nich raz jeszcze? —
—Nie. Rozerwą cię na strzępy, jeśli to ty nie ja próg przekroczymy. Potrzebuję
jednak, żeby Szkło zjawił się zanim podejmę jakąkolwiek decyzję. — Delta
chwycił kawałek pisadła i zaczął skrobać coś na kolejnej kartce.
—Może jednak… —
—Nie Mundus. Sadzaj swój zad w tamtym kącie i siedź. Nie wychodzisz do nich.
Nie dzisiaj, nie w tej egzystencji. Chcą mnie, to i mnie dostaną, niechaj im
będzie. Ale dobry Delta przepadł z momentem kiedy zamiast rozmawiać to wywołują
mi wojny! — jego głos odbił się od ścian niczym grzmot i Mundus niewiele miał
do gadania. Delcie umknął jednak błysk w jego oku. Cóż to za błysk? Czyżby
zawiedzenie? Żal? A może strach? Kto wie. Tylko te szare pióra wiedziały co
chciały osiągnąć tym ruchem, a teraz siedząc w kącie jaskini niewiele mogły
zrobić bez bycia zauważonym, przez Deltę.
A na zewnątrz? A na zewnątrz panował zgiełk. Krzyki, warczenie
i niemożliwie głośne wyrażanie swoich opinii odbijało się od drzew i wracało
aby napełnić tą małą polanę jeszcze większą ilością dźwięku. Masa łap wzbijała
się w górę niczym fala na morzu, aby potem opaść jak jesienne liście. I tak w
kółko. Szkło spoglądał na to tylko spode łba, przedziwne zjawisko prezentując się
przed nim, jakby mara nikczemna, zaciskająca swoje szpony na jego oddechu. Coś
było nie tak, tylko ciężko było określić co dokładnie. Jakby czarna chmura
ukruszyła deszczu nad nimi, pomimo pięknego słońca wyglądającego zza horyzontu.
—Długo mamy czekać? — jakiś basior w pierwszej linii szczeknął ponad tłumem, a
zawtórowało mu wycie. Szkło tylko odetchnął i rzucił mu zimne spojrzenie.
—Czekać. — odpowiedział, niezbyt głośno i zdawać się mogło że jego głos
rozpłynął się gdzieś pomiędzy zgiełkiem i nie dotarł do nikogo. I może tak
było, a może nie. Bo zanim ktokolwiek zdążył odpowiedzieć, pewien mały cień
wyjrzał zza wejścia do jaskini. I nagle zapadła cisza. Delta tak powoli jak to
tylko możliwe wyszedł przed ten tłum i zajrzał na niego zmęczonym wzrokiem. Gdzieś w tle Admirał przeklął pod nosem, jego
brwi marszcząc się w złości tak czystej jak źródlane wody z gór.
—No i jestem. — Delta odetchnął, a tłum zawył z pretensjami, groźbami i
błaganiami. A Delta tylko opuścił uszy mając dość nieustającego zgiełku.
Działało mu to już na nerwy. Prawda, jakimś cudem popełnił błąd swojego życia,
ale kim jest wilk jeśli nie jednym wielkim błędem, cudem poskładanym do kupy
przez siłę i chęć do życia. Chęci która z Delty umykała coraz szybciej.
—CISZA. — wydarł się w końcu, a tłum zaskoczony zamilkł momentalnie. — Jak
wszyscy japią na raz to niewiele z tego wyjdzie, poza jedną wielką zamieszką i
większą ilością problemów. — odetchnął, przecierając łapą skronie. Chwilę
panowała cisza i tylko ktoś zakasłał w tłumie. — I poprawnie. —
Obok Delty w końcu stanął Mundus, jego szare pióra błyszczące w świetle
porannego słońca. Wilk rzucił mu tylko
pobieżne spojrzenie.
—Jak ryzykujemy życie, to obaj, nie? — szepnął tylko ptak i spojrzał na
wyczekujący tłum. Delta przytaknął w milczeniu i przymknął oczy.
—Spójrzcie. Zdrajca wyszedł przed nas. — Admirał wystąpił spośród tłumu, jego
słowa wypełnione jadem i niechęcią, oczy wbite w Deltę jak w kęsek mięsa. A
mimo to, dwa razy mniejszy wilk tylko znudzenie spoglądał w jego stronę.
—Spójrzcie. Wyszedł mój problem. — odpowiedział tylko.
—Ja problemem? Nie ja zerwałem tak istotny sojusz i potem wyparłem się
odpowiedzialności. —
—I nie ty próbujesz to naprawić. —
—Nie je chowam się za swoimi pionkami. —
—Tak. Doprawdy. Jestem niezwykle schowany, no. — Delta przytaknął jego pysk
marszcząc się w wyśmiewczym uśmiechu. — Więc mój problemie. Wyszczekaj w końcu,
czego chcesz? —
—Rozwiązania! —
—Rozwiązania. Pracuję nad nim, ale ciężko pracować nad rozwiązaniem, kiedy nie
da się wyjść i przejść do wilków, których to rozwiązanie może dotyczyć, nie sądzisz?
—
—Wymówka! — Admirał zawył, tłum zawtórował, na co Delta tylko przewrócił
oczyma.
—Stoicie na mojej drodze, a po wczoraj i właściwie po zawsze nie mam co ufać
Admirałowi, a teraz żadnemu z was. Jeśli zginę, rozwiązania nie będzie. Wejście
w tłum, jest moją śmiercią. Więc jak inaczej, mój drogi Admirale, mam przejść
do WWN i pomówić z tymi, których zawiodłem? Jak inaczej rozwiązać i naprawić
własny błąd kiedy każdy kto chce jego naprawy stoi mi na drodze i przeszkadza?
Jak mam pomówić z tłumem, jeśli tłum mnie nie słucha? —
Odpowiedziała mu cisza. Milczenie. Jakby nagła kolektywna komórka mózgowa
zaświeciła się jasno i wyraźnie w głowach wszystkich wokół.
—Zerwałeś sojusz… —
—Admirał. Używasz tego samego argumentu n-ty raz, a ja jak łebkowi, jak do
głazu, powtarzam, że próbuję mój własny błąd naprawić, ale nie bardzo mam jak!
— Delta odrzekł wskazując na tłum. —
Rzeki pod prąd nie przepłyniesz całej wpław. —
—Prawda… ale… możemy usłyszeć jakiś plan? — ktoś z tłumu w końcu przemówił,
głos cichy, niepewny, ale z nadzieją.
—A możecie. Plan jest prosty. Wy rozejdziecie się do domów, wrócicie do życia
codziennego, a ja. Ja wyślę z poselstwem do WWN, rozpiszę plan, przeprosiny,
nowy sojusz. Obmyślę najlepsze podejście i zbiorę polityków, co by być gotowym
na mediację i negocjację. Spotkam się z tymi których zawiodłem, i miejmy
nadzieję… z sukcesem rozwiążę sprawę bez rozlewu krwi. —
I z tymi słowami Delta chciał odejść.
Niestety, daleko nie zaszedł. Jego bok nagle rozdarł niemiłosierny ból i
nacisk. Jakby przyłożył gorący węgiel do jego skóry. Delta warknął i tracąc równowagę
przewalił się na bok, jego brzuch do góry. Gdzieś w tłumie ktoś zawył, ktoś
zapiał niczym przerażony kogut. Kasłania, warczenie, walka. Wszystkie te
dźwięki powstały ponad las tak szybko, tak znikąd, że Delta nie do końca
wiedział kto i co uderzyło. Pozbierać musiał się jednak szybko z szoku,
ponieważ w jego oczach błysnęły czyjeś kły. Łapą uderzając w ciemno, zdało się
że trafił w szczękę ,która była mu tak wroga. Wstając, jego bok parzył niczym
cztery słońca, bolał i płakał, a krew polewała się z rany niczym kaskady. Ale nie było czasu na płacz i zgrzytanie zębów. Nieco zaćmiony, Delta zjeżył
się w kierunku atakującego, plamy czerni
zasłaniając mu wygląd napastnika. Gdzieś u jego boku, hardy i jasny głos Szkła rzucał
komendy na prawo i lewo, walcząc jednocześnie z własnym demonem.
—Ostatni raz krzyżujesz nam plany. — jej
głos był cichy, słodki i dobrze Delcie znany. Lato. To Lato stała przed nim ,
kły obnażone, połyskujący nóż w łapie. Cóż za zdrada. Ale czy nie dało się tego
spodziewać. Wychodząc w tłum, czekała go śmierć. Wychodząc przed tłum,
najwidoczniej też. Zawsze, jego przeznaczeniem usłyszeć było ten słodki dźwięk
fletu grający tą znaną mu i łagodną melodię, która tak delikatnie przeprowadzić
miała go na drugą stronę. Ale jeszcze słyszał w uszach tylko piszczenie, a w
zębach chęć gryzienia. Niedługo na szczęście, bo ktoś pchnął go w kierunku
jaskini, a on jak ta owca przetoczył się do niej, kryjąc w cieniu własnego
domu, przed tym niechybnym losem.
Kiedyś cię ze sobą wezmę
Niema obietnica zawisła nad polaną, kiedy Delta skrył się w
złudnym bezpieczeństwie jaskini alf.
—Żyjesz, jeszcze. Całe szczęście. — Szkło odsapnął przykładając jakieś futro do
boku mniejszego samca.
—Żyję. Nieszczęśliwie, żyję. —
—Czemuś to nieszczęśliwie. —
—Abo jakbym… zdechł.. — tchu mu już brakowało. — To bym nie musiał własnym błędom
w oczy patrzy… patrzyć. — i potem osunął się na ziemię i w ciemność.
Kiedy przywitało go słońce był w jaskini medycznej. Jego
oczy ospałe, ciało obolałe, a u jego boku Agrest z niemym zmartwieniem na pysku. Florka gdzieś kręciła
się niedaleko doglądając Sali pełnej wilków.
—Dzień dobry, mój drogi polityku. — Delta uniósł głowę z posłania. Jego oczy
nadal nieco zamglone. — Jak sytuacja. —
—Dopiero żeście wstali i już pytacie. — Agrest parsknał nad nim.
—A co innego mam robić? Jak sytuacja. —
—No nienajlepsza. Rozeszli się wszyscy, ale wielu zdeptano po ataku albo w
trakcie i teraz leżą tutaj, z tobą. Ciebie za to dźgnęli i ugryźli, mało nie
zabili. —
—Niedobrze, niedobrze. —
—Złapać się ich nie udało i nie do końca wiadomo, kto zaatakował. —
Z tymi słowami Delta usiadł sobie, jego bok nadal bolesny.
Miał więcej niż jednego gościa. Po jego prawej Agrest siedział obok jednego ze
strażników, a po lewej chlipała Kawka, która ledwie się uczyła się fachu.
—Ktoś padł, mam rozumieć. — Delta zerknął po trzech wizytujących. Jego słowa
wprowadziły ,łodą waderę tylko w więcej łez.
—Mundus… Poległ. —
—A mówiłem mu żeby… Nie ważne… — Delta pokręcił łbem i pot lunął łapą przysunął
do siebie Kawkę. — Przykro mi Kawko. Tak mi przykro.
—Co teraz? Co teraz robimy? — Agrest odezwał się po chwili ciszy, bardzo
długiej i nieszczęśliwej.
—Wezwij Szkło… Wprowadzamy stan wojenny. Skoro tłum gotów jest rzucić się mi do
gardła, to nie ma co im ufać… Niech posmakują konsekwencji za głupie wyskoki. —
Nasze słowa znaczą to co znaczą,
Wasze także.
A każde słowo, ma swoje konsekwencje.
Prawda?
Jak martwe ciała i dawne dusze
Prześladuje.
niedziela, 20 października 2024
środa, 16 października 2024
Od Wayfarera
Way oglądał swoją watahę z daleka. Watahę, w której dorastał, którą przez lata nazywał domem i do której z chęcią wracał każdej wiosny. Teraz jednak zmienił zdanie.
W rzeczywistości to stwierdzenie szeroko mijało się z prawdą. Nie zmienił zdania, bolało go, że jego serce dokonało takiego wyboru, ale całe życie słuchał się swojej natury i nie zamierzał teraz od tego odchodzić. W końcu taka była jego filozofia od… zawsze.
Po raz ostatni widział znajome sobie srebrne chabry, a po jego policzkach popłynęły łzy.
Wiele wilczych lat spędził na podróżach na południe i z powrotem, stając się zwiastunem wiosny dla swojej rodziny. Często śmiali się, że wiosna nie nadeszła, dopóki Wayfarer nie postawi łap na terenach Watahy Srebrnego Chabra. To by znaczyło, że w tym roku jesień nadeszła wyjątkowo szybko, a wiosna już nigdy się tu nie pojawi.
Potrzeba odejścia pojawiła się nagle, tak jak każdego roku, jednak tym razem była inna. Nie prowadziła na południe, do ukochanej i jej watahy, a gdzieś dalej, w zupełnie nieznane miejsca, do których żeby dojść, należało podróżować więcej niż rok. Najlepiej, aby droga trwała kilka lat. Najlepiej, by nigdy więcej nie prowadziła z powrotem.
Paco, teraz już podrośnięty i nauczony podróży, szybko znalazł swojego ojca. Jego zielony kapelusz kiwał się na boki, gdy basior kłusował w kierunku starszego, zadowolony i szczęśliwy. A jednak w jego oczach tlił się smutek. Również i on otrzymał znak od losu, że pozostanie w Watasze Srebrnego Chabra nie jest jego przeznaczeniem. Wayfarer wiedział o tym dobrze, miał w końcu doświadczenie w czytaniu podróżników, których niejednokrotnie spotykał. Takich samych podróżników jak on, bez domu, bez obowiązków. Bez rodziny. Nomadzi, których dom pozostał daleko w tyle, pojawiając się wyłącznie podczas snu.
– Ty też, co? – zapytał Paco, mimo że dobrze znał odpowiedź. Way kiwnął głową. – Jest jakaś szansa… że rozpoczniemy podróż razem?
Starszy ponownie kiwnął potwierdzająco, cały czas się nie odzywając. Był bardziej przyzwyczajony do posiadania domu. Czuł w piersi, jak jego serce rozpada się na kawałki, nie chciał płakać przy swoim synu.
Dwójka identycznych do siebie wilków stanęła ramię w ramię, tyłem do miejsca, w którym oboje dorastali. Nie zobaczą go już więcej, a jeśli wiatry nie będą przychylne, nie zobaczą również i siebie. Zapewne tak kończą wszyscy podróżnicy. Takie już jest ich przekleństwo.
Nigdy nie przywiązuj się do posiadania domu.
Jeszcze zanim znajome doliny zniknęły za horyzontem, Vadrareshika rzucił im smutne, ostatnie spojrzenie, w głowie żegnając wszystko, co było mu znane. A więc to tak wygląda bycie Włóczykijem.
Koniec
Od Xochicoatla - "Śnieg w lecie"
Od Mossa – "Cisza i brak spokoju" cz.1
Malutka mrówka przemykała koło wygniecionego w trawie legowiska, niosąc kawałek liścia. Tylko jej znany był cel tego zadania, ale wydawała się bardzo zaangażowana, więc Moss, pomimo posiadania swoich wątpliwości co do sensu tego przedsięwzięcia, postanowił zostawić ją w spokoju.
Choć dzień był dla wszystkich innych stworzeń bardzo pracowity, on sam leżał skulony pośród miękkich traw, korzystając z cienia tak hojnie dawanego przed otaczające malutką polanę drzewa. Pełne słońce szybko wysuszało wyrastający pośród sierści mech, więc basior unikał przebywania w nim, jeżeli istniała taka możliwość. Zresztą, nawet gdyby owy mech na nim nie rósł, nie przepadał zbytnio za żarem spadającym z nieba. Rozstrajał jego wyczulony zmysł dotyku.
Po podniesieniu głowy ku górze, by sprawdzić pozycję świetlistej kuli, Ratownik przyuważył dwa trznadle, rzucające się w oczy ze względu na swoje intensywnie żółte ubarwienie. Ich dzióbki otwierały się i zamykały, świadcząc o tym, że parka śpiewa.
Moss jednak nie znał ich melodii.
Słońce minęło już swoje południowe stanowisko i zaczynało sięgać zachodniej strony nieba, a to znaczyło, że teraz jego moc była największa. Basior postanowił płochliwie schować się wśród gęstszej roślinności, gdzie wilgoć powietrza dodatkowo nawadniała mech, a cień zapewniał zbawienny chłód. W głowie zaś przeklinał letnią, upalną pogodę, która wadziła mu w zwykłym, codziennym funkcjonowaniu.
Pamiętał swoje młodsze miesiące, kiedy przed słońcem chroniło go zadaszenie sierocińca. Wspominał też dobrze dzień, w którym zmuszony był odejść, bo stał się za stary na posiadanie opieki.
– Co zamierzasz teraz zrobić? – zapytał go jego dotychczasowy opiekun, Variaishika. Jego zdolność telepatii pozwoliła Mossowi na nauczenie się słów, które wykorzystywał do tworzenia myśli w formie zdań, a nie obrazów. Z tego, co było Mossowi wiadomo, nikt nie wiedział o tej mocy.
– Zostanę w watasze i spróbuję być przydatny. – Brązowy basior poczuł wwiercającą się w umysł świadomość rudego wilka. Rozmawiali w ten sposób, odkąd Moss pojawił się w sierocińcu. – Wątpię, żeby podróże były dla mnie bezpieczne.
– Też tak sądzę. – Vari przytaknął w swój wężowo-koci sposób. Młodszemu te nienaturalne ruchy kojarzyły się z bezpieczeństwem.
Rozeszli się bez pożegnania, bo żaden nie mógł się na to zdobyć. A teraz porzucony przez los Moss kulił się wśród gęstych krzewów, niezdolny do znalezienia lepszego schronienia.
Liście głaskały go po sierści, próbowały pocieszyć, chciały z nim porozmawiać, ale ich szum dla niego nie istniał. Widział, jak sarna przedziera się przez gęstwinę, nie wydając dla niego żadnego dźwięku. Gałązka nie pękła, liście nie szeleściły. Podobno to wszystko wydaje dźwięk, ale skąd Moss miał to wiedzieć? Nigdy żadnego dźwięku nie usłyszał, z wyjątkiem własnych myśli i niemych słów Variaishiki.
Poczuł wibracje kroków kogoś tuż obok, połączone z ruchem powietrza. Dotknęła go cudza łapa. Na ten znak musiał się odwrócić, bo Vari to na pewno nie był i odwiedzający nie był w stanie z nim inaczej porozmawiać niż na migi.
CDN
wtorek, 15 października 2024
poniedziałek, 14 października 2024
Od Tii – "Medyk" cz.5
O dziwo Aya nie zadawała w ogóle pytań, z wyjątkiem standardowego, czy niczego Tii nie brakuje z leków i jedzenia. Właściwie to nikt nie przepytywał medyczki, czemu jej tak długo nie było, wszyscy zdawali się ignorować ten fakt, jakby niczego w ogóle nie zauważyli.
Jedynie Lea wpadła na chwilę do igloo, gdy już nikogo nie było, żeby poplotkować jak na przyjaciółkę przystało.
– I co? Jak tam rodzina? Nic nikomu nie mówiłam i nie zamierzam powiedzieć, słowo!
Na twarzy Tii zawędrował uśmiech prowadzony zarówno bardziej skomplikowaną wdzięcznością, jak i najprostszą radością.
– Dzięki. Wszyscy mają się dobrze i oczywiście o niczym nie wiedzą. Tak jak obiecałam.
⤙ooo⤚
Mijały kolejne tygodnie, śnieg stopniał, a Tia nabawiła się całkiem niezłych wpływów w Watasze Cienia. Związała się z Leokadią grubą nicią przyjaźni, poznała również kilka innych przyjaznych osobników, a co najważniejsze, nabrała wystarczającej odwagi, by stawiać wszystkich po kątach, tak jak robił to Delta w Srebrnych Chabrach.
Srebrne Chabry, jej ukochana rodzina, którą tak rzadko odwiedzała. To i tak był cud, że w ogóle mogła ich odwiedzać, Wataha Cienia najwyraźniej jeszcze się o niczym nie dowiedziała, albo Aya nakazała przymykać oko. Jakikolwiek był powód, medyczka nie zamierzała dociekać, wyłącznie cieszyła się z obecnego stanu rzeczy i co jakiś czas wstępowała do dobrze znanej jaskini medycznej, znosiła morderczy wzrok starego basiora, i ze szczenięcym uśmiechem powracała do szałasu lekarskiego, gdzie funkcjonowała w Cieniach.
Jednej późnej nocy była mniej ostrożna, prowadzona ekscytacją, bo Pinia wspomniała jej o basiorze, który podobno był przystojny i bardzo pociągający. Myśl, że siostra miała kogoś na oku, cieszył Tię, która sama nie mogła sobie pozwolić na dzieci ze względu na swoje zaburzenia. Wesołym krokiem wadera przemierzała mrok gęstych lasów, ledwie częściowo wyłapując, czy ktoś się nie zbliża.
Jej kroki były nieco głośniejsze, o czym przypomniała jej agresywnie gałązka pękająca tuż pod łapą. Medyczka zatrzymała się w strachu, jej uszy próbowały wychwycić jakiś znak, że ktoś ją zauważył. Na szczęście wyglądało na to, że nawet myszek nie obudziła, więc wróciła do swojego wesołego, choć teraz już dużo cichszego spaceru.
W swojej radości zapomniała o drobnym szczególe: że wataha zabójców była przecież wyszkolona w poruszaniu się niczym polujące sowy i wychwycenie ich spośród odgłosów nocy graniczyło z niemożliwością.
Także nawet taki duży basior jak Odnet pozostał niezauważony, kiedy podążał zaledwie kilka metrów za medyczką.
Wstąpiła do szałasu lekarskiego pogodna, z werwą do pracy i kilkoma pękami ziół zebranymi po drodze, akurat takimi, których zaczynało jej brakować. Postanowiła rozwiesić je, zanim pójdzie spać, by jak najszybciej zaczęły się suszyć. W trakcie swojej roboty nie usłyszała, kiedy brązowy uczeń wkradł się przez drzwiczki i zastawił jej drogę ucieczki.
– Naprawdę myślałaś, że twoje wycieczki pozostają niezauważone?
Niespodziewany głos wystraszył medyczkę. Upuściła pęki, które właśnie trzymała w łapach i obróciła się ku Odnetowi z oczami wielkimi jak spodki. Choć wiele razy w ciągu pobytu u Watahy Cieni serce stawało jej w gardle, tym razem czuła, jak próbowało wyrwać się z piersi, uderzając maniakalnie o żebra klatki. Myśli z wesołych torów przeskoczyły na przetrwanie zwierzęcia, które właśnie zostało uwięzione. Gdyby to był ktokolwiek inny, podskoczyła by jedynie, po czym uśmiechnęła by się i wymyśliła jakąś wymówkę. Ale to był Odnet.
Sam pierwszy oficer ją przed nim ostrzegał.
– Co, kot cię za język złapał? Nie masz żadnych durnych wymóweczek?
Basior zaczął się do niej zbliżać. Próbowała mu uciec, przeskoczyć obok, byle dotrzeć do wyjścia, ale zdołał ją przygnieść do podłogi. Górował rozmiarami i masą nad chorowitą, drobną waderą, nie dawał najmniejszej szansy na ucieczkę. Stanął nad nią, a właściwie na niej, a Tia poczuła, jak łamią jej się żebra. Po policzkach pociekły łzy. Czy były one zaświadczeniem o bólu, czy o strachu – wadera nie wiedziała. Pragnęła się tylko stąd wydostać.
– Skoro tak trudno jest ci wysiedzieć u nas na dupie, dam ci powód, żebyś nie była w stanie już odejść.
Tia poczuła, jak coś miękkiego wciska się między jej wargi sromowe. Resztę całkowicie wytarła z pamięci.
⤙ooo⤚
– Odnet zrobił CO, kurwa?! – Niski głos Boro rozbrzmiał takim rykiem, że zatrzęsły się ściany szałasu lekarskiego.
Leo trzymała przyjaciółkę w objęciach, starając się ją uspokoić. Medyczka wciąż trzęsła się ze strachu i bólu, nie mogąc się nawet podnieść, bo klatka piersiowa od razu odpowiadała palącym ogniem. Nie przespała tej nocy i raczej nie prześpi kilku kolejnych.
– Co się dzieje? – Do szałasu weszła Kapitan, oczywiście zaintrygowana, czemu jej pierwszy oficer tak potężnie drze japę z samego rana.
Boro nawet się nie wahał.
– Odnet zgwałcił Tię.
– Przepraszam bardzo, co? – Aya na te słowa zrobiła się równie wściekła, jednak jej gniew był chłodny i cichy. Nie podniosła tonu, nie zaczęła od razu rzucać łaciną, nie spojrzała na Medyczkę. Wszystkie emocje były w różowych oczach Kapitan, oczach zdolnych teraz do rozerwania kogoś na strzępy, kogoś, kogo imię zaczynało się na O-, a kończyło na -dnet.
Tia wtuliła głowę w klatkę piersiową Leokadii. Nie miała ochoty już niczego słuchać. Nienawidziła tej watahy.
CDN
wtorek, 8 października 2024
poniedziałek, 7 października 2024
Od Janki CD Almette - „Swój pozna swego” cz. 5
niedziela, 6 października 2024
Od Almette CD Janki - "Swój pozna swego" cz. 4
Almette spotkała się z Brutusem na obrzeżach wsi, aczkolwiek
oddalili się od niej spokojnym spacerem, rozmawiając. Najgorętsze ploteczki
były dawno ostygnięte dla Serki, niestety. Za późno dowiedziała się o
szczeniakach Euforii, dobermana mieszkającego w domku na rozdrożu, niedaleko
farmy z wyłącznie czerwonymi kurczakami. Teraz już ich nie miała, oddali je
wszystkie, kiedy podrosły, zostawiając tylko Roko, aby kiedyś zastąpiła matkę
na farmie. Do tego, Pani domu, w którego oknie zawsze stał świeży chleb sama
urodziła dziecko. Mała Antonina, dziewczynka spod czerwonego dachu, którym
niczym innym jak tylko tą właśnie czerwienią się nie wyróżniał, wyjechała do
szkoły średniej gdzieś do miasta.
—Widziałam miasto. Muszę przyznać, że to niesamowite, ale przerażające miejsca!
—
—Potrowe, prawda?! — Brutus zawsze był ciekawski.
—A no portowe. I statek, nie jeden, a dwa! Bo musieliśmy jakoś wrócić. Z
powrotem był taki problem, bo z 24 szczeniaków to ciężko, ale jakoś nam się
udało. Ale prawda. Woda była cudowna! Ale miasto strasznie cuchnęło i było
głośne. Nie umiałabym wytrzymać tam za długo, stanowczo za dużo …— i Almette
zatrzymała się w pół kroku. Jej uszy stanęły na sztorc, oczy powędrowały w
kierunku lasu, a ogon zatrzymał się w połowie ruchu. — A to kto? —
— Kto? — Brutus musiał zadrzeć łeb do góry aby spojrzeć gdzie zmierzał wzrok
Serki. A ta wpatrywała się w wilka, który stał na brzegach drzew. —O! Widziałem
go już. Niedawno całkiem. Na brzegu lasu przy wsi. —
—Widziałeś. I co? —
—Nio i nic wielkiego. Chciałem się przywitać, bo to może ktoś z watahy, ale się
zjeżył. I uciekł…—
—Ciekawe czy teraz ucieknie. — Almette uśmiechnęła się i żwawym krokiem, nóżka
za nóżką, obrała kurs w kierunku obcego jej wilka.
—Zaczekaj! Co jak cię ugryzie?! — Brutus musiał biec przy jej szerokim kroku,
ale jakoś nadążał.
—Ugryzł ciebie? Nie widzę żadnych ran. Więc nie będzie źle. Poza tym, jest nas
dwóch na jednego, tak? — Serka jednak zatrzymała się parę kroków od wilka,
dając mu spore pole do popisu. Między nimi zawisła cisza przerywana jedynie
sapaniem Brutusa, który strasznie się zmachał. Almette uśmiechnęła się szeroko,
wszystkie zęby na wierzchu. Wilk, który stał naprzeciw niej mienił się
czerwienią i rudością w mętnym letnim słońcu, które raczyło ich swoją
obecnością. Jego zielone oczy wbiły się w nią jak w amforę, która
zmaterializowała się tam od omamów cieplnych. Almette była bowiem wilkiem
dużym, absurdalnie można by powiedzieć. Do tego z sierścią krótką, łapami
potężnymi i długimi, ciałem smukłym i wielkimi oczyskami. Górowała nad wilkiem
jednym łbem a jednak.
—Hej!— przywitała się, jej głowa pochylając w przód aby powąchać przybysza.
<Janka?>
Od Janki CD Almette - „Swój pozna swego” cz. 3
Od Janki (opowiadanie konkursowe)
Od Almette CD Janki - "Swój pozna swego" cz. 2
Ponuro. To co mogła powiedzieć Almette teraz o swoim życiu.
Jej łapki smętnie przebierały przez tereny watahy. To kiedyś był jej dom i jej
rodzina, a teraz… jaskinia jej młodości stałą pusta, zapomniana i przejęta
przez życie. Jej droga mama, adopcyjna, ale jakże bliska, przepadła wraz z
nożem ,który przeciął jej szyję. Jej tatko, za którym może nie przepadała, ale
nadal kochała jak tylko mogła, zginął gdzieś, samotnie, na wojnie. Oh ile
Almette by dała aby być przy jego boku w tamtej chwili! Żeby trzymać jego łapę,
albo w ogóle do tego nie dopuścić. Jej mała przygoda, statek, ludzie, Wayfarer
i tysiąc i jeden szczeniaczek kosztowały ją tyle cierpienia. Ominęła ją wojna,
choroba, ale przywitała ją strata. Jej siostra i jej nieco pokręcony mąż
Admirał. Oni także gdzieś przepadli. Admirał podobno gdzieś pleśniał i
rozkładał się, a Ciri? A Ciri zniknęła z granic watahy, gdzieś gdzie nawet
dalekie wołania by jej nie dosięgły. I małej (już nie takiej małej) Almetce został
już tylko Agrest. Wujek, którego odwiedzała kiedy była jeszcze młodą kózką. No
i Kawka. Córka Admirała. Czy to czyniło Serkę jej ciotką? Kto ich tam wie.
—Cześć wujku! — Amette przywitała się. Agrest czasem przyjmował ją do siebie na
krótkie spacery i szli w ciszy. To ten ostatek normalności dawał Almetce siłę
aby iść dalej, do przodu, pomimo tylu strat.
—Ah! Witaj Almette! Właśnie wybierałem się na poranny spacer. Dołączysz? —
—Z największą chęcią wujku. Aczkolwiek dzisiaj odłączę się gdzieś w
międzyczasie. W kierunku starych Lisich terenów. — zapowiedziała. I w ten
sposób ich milcząca wyprawa ruszyła dalej. Oboje nic nie mówili. Almette tylko
dostosowała krok do swojego wujka, który stąpał powoli acz sumiennie, pokazując
swój wiek ale i resztki werwy.
Niedaleko wsi Almette odbiła więc ku północy, żegnając się z wujkiem i ruszając
na własną wyprawę. Jej myśli trochę się rozjaśniły, aczkolwiek tęsknota z
pewnością nauczyła ją trochę zamknąć pysk. Mniej gadała, ale Frezja mówiła, że
to całkowicie naturalne. Ah… Frezja, Legion i Puhcacz. Jej kuzyni, może nie z
krwi ale z pewnością z Agrestowego genu zrobione.
Przechadzając się tak po Trawiastych Górach, chociaż na jej oko to bardziej
pagórki ledwie, natrafiła na wiele ciekawych stworzonek. Upolowała zająca,
którego sama pożarła, de facto jest z niej spory wilk. Z pewnością większy niż standardowy.
Po czym zawróciła w kierunku wsi. Miała do pogadania ze swoim przyjacielem,
takim ot co zwykłym mieszańcem, może jej do kolan sięgającym. Ale latał wolno
po wsi i zawsze miał jakieś ciekawe plotki o Panach i Paniach włości. Więc
Almoette przekroczyła rzekę, do ludzi, którzy tak łaskawie przywykli do jej
nagłych wizyt. Może nie strzelali tylko dlatego, że przypominała trochę psa i
czasem łasiła się do dzieci. No… i pogryzła Starego Herberta, który był nikim
innym jak zrzędą. Wiecznie bił żonę i dzieci, nawet nie swoje. Ups. No więc,
może poza Starym Herbertem, była nawet lubiana we wsi. Można by powiedzieć.
—Ploteczki? — i to był właśnie Brutus. Poszarpany, brudny, ale najedzony.
—Ano!— uśmiechnęła się do niego szeroko. —Opowiadaj! —
<Janka!>
sobota, 5 października 2024
Od Wayfarera – "Nad Jeziorem Dziewięciu Cieni" (opowiadanie konkursowe)
Świat dookoła spowijała wczesnoporanna cisza. Słońce zapowiadało już swoje powstanie, rozjaśniając wschodnią część nieba, jednak ptaki wciąż śniły o robaczkach i nasionach. Pojedyncze nietoperze jeszcze próbowały złapać ostatnie owady nocy, zanim ostatecznie udały się na spoczynek. Gałęzie wysokich drzew nie miały póki co z kim zatańczyć, bo wiatr korzystał właśnie ze swojej dwugodzinnej przerwy na drzemkę. Świat albo jeszcze się nie obudził, albo już szedł spać.
Wyjątkiem od tego był zbyt rozbudzony jak na obecną porę brązowy wilk o wielu imionach, z czego najbardziej popularnym było Wayfarer. Spacerował on powoli, uważnie kładąc krok po kroku tak, by w późniejszych godzinach nikt nie mógł go śledzić. Znał się na tym. Wiele lat podróżował w stronach nieznanych tutejszym mieszkańcom, musiał uważać na drapieżniki i ludzkich kłusowników.
Droga prowadziła tego basiora w głąb lasu, który z każdym przebytym metrem stawał się coraz gęstszy. Nie był do końca pewien, dlaczego udawał się w to miejsce. Czy może były to legendy? Zwiewna nadzieja, że będzie mógł zobaczyć swoją rodzinę, swoich przodków i się im wytłumaczyć ze swojej nieobecności? A może zwyczajnie pragnął spojrzeć po raz ostatni na twarze, z którymi nie zdołał się pożegnać? Jakikolwiek był powód ku jego akcjom, dobrze wiedział, jaki jest cel obecnej podróży.
W końcu po wieczności przybył nad brzeg tajemniczego Jeziora Dziewięciu Cieni. Zanurzył łapy w jego chłodnych wodach, spojrzał w mroczną głębię i… się zawahał. Według legendy opowiadanej z pokolenia na pokolenie, ktokolwiek napiłby się choć kropli prosto z tego ukrytego w lesie zbiornika, miał on szansę na spotkanie jednego ze swoich zmarłych bliskich, a szczęśliwcy mieli możliwość ujrzeć nawet swoją przyszłość. Wayfarer nie był pewien, czy ufał tym pogłoskom, ale promyk, nie, ledwie cień szansy na zobaczenie swojej rodziny kazał mu spróbować. Nie mógłby spojrzeć w oczy swojego odbicia, gdyby zaszedł tak dalego i nie spróbował.
Przecież to było jego marzenie. Największe pragnienie po przybyciu na tereny Watahy Srebrnego Chabra, z której się wywodził. Po wielu długich latach podróży, zwiedzając lody i puste ziemie Arktyki, ostatecznie odważył się postawić łapę w miejscu, gdzie kwitną chabry w kolorze srebra. Wszystko dla tego jednego momentu, dla kropli tej podobno magicznej wody. Nie, nie wycofa się teraz. Musieliby go zabić na miejscu.
Wziął łyk wody, która w jego gardle rozpaliła się na wzór płynnego lodu. Chłód obszedł ciało strażnika, wbrew pozorom przyjemnie zalegając w żołądku. Przypominało źródła pitnej wody na północnych terenach podbiegunowych, do których Way był tak bardzo przyzwyczajony. Tam faktycznie piło się płynny lód, wodę, która tylko cudem nie zamarzała, choć zdawała się mieć temperaturę niższą od otaczających ją białych kryształów. Wspomnienia wydawały się basiorowi dziwnie przyjemne.
Obserwując falującą pod nim wodę, Wayfarer coś zauważył. Kształty, niektóre ciemniejsze, niektóre jaśniejsze, jednak każdy z nich przypominał z grubsza wilka. Wymieniały się tak, że przed twarzą Wafla widniał tylko jeden kształt naraz, wszystkie zaś zajmowały miejsce jego własnego odbicia. W końcu basior zaczął rozróżniać niektóre z nich. Przed oczami stawały mu obrazy dalekich przodków, których znał z malowideł i portretów w jaskini rodziców. Oni też się zresztą pojawili. Tak samo jak dziadkowie. I pradziad Dymitr…
Natłok wspomnień, jakie wlały się do umysłu byłego podróżnika, spowodowały wyciek pojedynczej łzy z ciemnobrązowego oka. Łza ta spłynęła po policzku, następnie w dół po brodzie, aż na końcu osunęła się z krótkiej sierści i spadła do wody, powodując owalne zafalowanie i zniknięcie obrazów.
Wszystkich oprócz jednego. Ten jednak nie zajmował odbicia strażnika, a stał obok, wpatrując się w ponurą minę na tafli wody. Zszokowany Wayfarer podniósł wzrok, kierując ją na wilka stojącego tuż obok, wilka, który bez cienia wątpliwości był jego pradziadkiem. Posiadał atramentową sierść, jego brzuch oraz prawa przednia i lewa tylna łapa były jasnoszare, natomiast grzbiet, ogon i uszy posiadały wręcz czarny kolor. Dokładnie tak też wyglądał na starych obrazach wiszących na ścianach jaskini rodziców. Stojący przed strażnikiem wilk posiadał nawet to samo spojrzenie, przenikliwe, ale skrycie łagodne, które nigdy nie uciekło Wayfarerowi z pamięci. Jedyna różnica między znanymi Wayowi malowidłami, a stojącym przed nim basiorem z krwi i kości była taka, że ten drugi był młody i pełny sił życiowych.
Przez chwilę dwójka patrzyła się na siebie, trochę niema, trochę zagubiona w tym, co się właśnie dzieje. Wayfarer widział w platynowych oczach to samo ogłupienie, które teraz wypełniało jego mózg. Wszystkie przewody się poprzepalały, a jedyne, co zdołał z siebie wydusić, to:
– Kim jesteś?
Również i tamten wilk działał na wyuczonych reakcjach, co było zauważalne w szybkiej odpowiedzi.
– Ja, yyy, jestem Teler.
Way cofnął się parę kroków, by wyjść z wody i usiadł na suchej ziemi. Głaz zwany szokiem przeciążył jego organizm, ledwo utrzymując go na przednich łapach. Choć w swoich podróżach i poza nimi widywał wiele rzeczy, w życiu nie spodziewał się, że legendy potrafiły być tak prawdziwe.
Teler się z kolei nie cofnął, tylko stał z łapami w płytkiej wodzie, kompletnie zdębiały. Owszem, widywał już duchy różnego rodzaju, ale nigdy żaden z nich nie był aż tak realny. Dodatkowo ten siedzący przed nim w pewien sposób kogoś mu przypominał, jednak z miejsca nie potrafił sobie przypomnieć, kogo.
Koniec. Na podstawie opowiadania "CD od Loova"