Malutka mrówka przemykała koło wygniecionego w trawie legowiska, niosąc kawałek liścia. Tylko jej znany był cel tego zadania, ale wydawała się bardzo zaangażowana, więc Moss, pomimo posiadania swoich wątpliwości co do sensu tego przedsięwzięcia, postanowił zostawić ją w spokoju.
Choć dzień był dla wszystkich innych stworzeń bardzo pracowity, on sam leżał skulony pośród miękkich traw, korzystając z cienia tak hojnie dawanego przed otaczające malutką polanę drzewa. Pełne słońce szybko wysuszało wyrastający pośród sierści mech, więc basior unikał przebywania w nim, jeżeli istniała taka możliwość. Zresztą, nawet gdyby owy mech na nim nie rósł, nie przepadał zbytnio za żarem spadającym z nieba. Rozstrajał jego wyczulony zmysł dotyku.
Po podniesieniu głowy ku górze, by sprawdzić pozycję świetlistej kuli, Ratownik przyuważył dwa trznadle, rzucające się w oczy ze względu na swoje intensywnie żółte ubarwienie. Ich dzióbki otwierały się i zamykały, świadcząc o tym, że parka śpiewa.
Moss jednak nie znał ich melodii.
Słońce minęło już swoje południowe stanowisko i zaczynało sięgać zachodniej strony nieba, a to znaczyło, że teraz jego moc była największa. Basior postanowił płochliwie schować się wśród gęstszej roślinności, gdzie wilgoć powietrza dodatkowo nawadniała mech, a cień zapewniał zbawienny chłód. W głowie zaś przeklinał letnią, upalną pogodę, która wadziła mu w zwykłym, codziennym funkcjonowaniu.
Pamiętał swoje młodsze miesiące, kiedy przed słońcem chroniło go zadaszenie sierocińca. Wspominał też dobrze dzień, w którym zmuszony był odejść, bo stał się za stary na posiadanie opieki.
– Co zamierzasz teraz zrobić? – zapytał go jego dotychczasowy opiekun, Variaishika. Jego zdolność telepatii pozwoliła Mossowi na nauczenie się słów, które wykorzystywał do tworzenia myśli w formie zdań, a nie obrazów. Z tego, co było Mossowi wiadomo, nikt nie wiedział o tej mocy.
– Zostanę w watasze i spróbuję być przydatny. – Brązowy basior poczuł wwiercającą się w umysł świadomość rudego wilka. Rozmawiali w ten sposób, odkąd Moss pojawił się w sierocińcu. – Wątpię, żeby podróże były dla mnie bezpieczne.
– Też tak sądzę. – Vari przytaknął w swój wężowo-koci sposób. Młodszemu te nienaturalne ruchy kojarzyły się z bezpieczeństwem.
Rozeszli się bez pożegnania, bo żaden nie mógł się na to zdobyć. A teraz porzucony przez los Moss kulił się wśród gęstych krzewów, niezdolny do znalezienia lepszego schronienia.
Liście głaskały go po sierści, próbowały pocieszyć, chciały z nim porozmawiać, ale ich szum dla niego nie istniał. Widział, jak sarna przedziera się przez gęstwinę, nie wydając dla niego żadnego dźwięku. Gałązka nie pękła, liście nie szeleściły. Podobno to wszystko wydaje dźwięk, ale skąd Moss miał to wiedzieć? Nigdy żadnego dźwięku nie usłyszał, z wyjątkiem własnych myśli i niemych słów Variaishiki.
Poczuł wibracje kroków kogoś tuż obok, połączone z ruchem powietrza. Dotknęła go cudza łapa. Na ten znak musiał się odwrócić, bo Vari to na pewno nie był i odwiedzający nie był w stanie z nim inaczej porozmawiać niż na migi.
CDN
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz