sobota, 26 października 2024

Od Agresta - „Ognisko w deszczu” (opowiadanie konkursowe)

Na podstawie opowiadania

Wspomnijcie czasem, Kochani, starego wilka, który czuje, że już niedługo dokona żywota. Wspomnijcie więc Agresta, staruszka pozbawionego perspektyw i przyjaciół. Wspomnijcie serce, które płacze. Wilka, który właśnie bezdźwięcznie wyje do Księżyca, bo nic innego mu już nie zostało. Jeśli żadna łza się Wam z oka nie stoczy, to trudno, to nie szkodzi. Ale przynajmniej duch mój będzie mógł wśród chmur wypoczywać ze świadomością, że jego próżna gadanina jakąś jednak gęstość miała. Chociaż skutecznie udała, że napełnia jakieś pęknięte naczynie.
Właściwie słyszeliście już te wszystkie moje metafory, powtarzam je bowiem od lat. Serce, które płacze. Wilk, który planuje żegnać się z życiem, tylko życie go, głuche na samolubne chęci i niechęci, cały czas pcha w dalszą drogę. Moją pustą mowę, płynącą jak strumień wody destylowanej, która prędzej wypłucze mózg, niż go odżywi. Naczynie, które unieść pod światło zdoła tylko ten, kto w tym kłębowisku bylejakości, naprzemiennego głoszenia idei i odchodzenia od idei, wśród okazjonalnych polityków-przedsiębiorców... nieważne.
Wyobraźcie sobie, zapomniałbym. Życiu mojemu towarzyszy jeszcze jeden motyw: wieczne poczucie winy. Od szczeniaka, aż po łoże śmierci. Ściga mnie na polowaniu, jak ja ścigam ofiarę. Człapie za mną krok w krok, gdy próbuję w samotności pocieszyć duszę spacerem po naszym lesie. Całuje mnie na dobranoc, a nad ranem wczepia się w sierść, żebym przypadkiem o niej nie zapomniał.
Oto i ja, Agrest. Wilk zupełnie zwyczajny. Tak pasujący do hołoty, wśród której się wychował. Nie brakło tam Topoli, Czereśni i innych Cieniów, tak więc i mały Agrest został nazwany Agrestem, na cześć najbardziej cierpkiego, niesmacznego owocu w całym lesie. Jak można przypuszczać, imię to mogło być dla mnie prędzej obelgą niż zaszczytem. A jednak przyssało się do mnie tak skutecznie, że nie potrafiłbym sobie siebie wyobrazić pod żadnym innym mianem.
Czy to zresztą najistotniejsze, jakim słowem do mnie wołają, jeśli nie wiadomo nawet, kogo to słowo ma nazywać? Włóczęgę, polityka, szczupaka, zwycięzcę, przegranego... szpiega? No cóż, jedno jest pewne: już niebawem prawdziwego mieszkańca Watahy Srebrnego Chabra. Ku chwale naszej jabłoniowej krainy wiecznej szczęśliwości, a wraz z nią, moich przewodników: Verduma, którego oczy przenikają duszę na wskroś, oraz Rubida, Zeusa i Holnira, którzy... no kręcą się gdzieś obok i chcą wyglądać na ważnych.

✁➹ ➷ ✃
- Szanowny panie pośle. - Z jakiegoś powodu byłem pewien, że jego słowa ociekają ironią, choć chyba wyschła już na nich i przestała błyszczeć, bo o oddzieleniu jej od ich znaczenia nie było mowy. Jakże można by było, skoro już przy samym „panie pośle” kąciki warg układały się w uśmieszek? - Mam nadzieję, że ten twój niezwykły umysł nie przyjmuje do siebie ewentualności żadnej owocnej nocy. Dlatego musisz trzymać się z dala czarodziejek, mogących przejąć Twoją wolną wolę i przestrzeń osobistą.
- Wiesz, że nie jestem żadnym posłem - odparłem chłodno. Wspomnienie dnia, w którym władze watahy oświadczyły społem, że „W tej watasze nie ma stanowiska dla wilków z moim wykształceniem”, tym samym zmuszając mnie do szukania pracy w szarej strefie, pod skrzydłami moich obecnych przewodników, którym nieco bardziej powiodło się w życiu, nagle stanęło mi kością w gardle. - Panie pośle.
Basior zaśmiał się serdecznie, a kamień na jego kłach zalśnił złotem zachodzącego słońca.
- Niemniej... - Otarł łezkę spod swojego buńczucznego ślepia o barwie potłuczonego zwrotnego szkła spod budki z piwem. - Postaraj się zawiązać sobie na supełek i nie zrobić dziecka pierwszej lepszej samicy u Chabrów. Mamy zdobyć nad nimi kontrolę, a nie zniszczyć ich twoimi spartolonymi genami.
- Moimi spartolonymi genami?! - podłapałem, a moje oczy zwęziły się do rozmiarów szparek gotowych ciskać wiązki laserowe.
- Stul pysk, ktoś idzie. - Dumnie wyprężył pierś i zwrócił wzrok w kierunku ścieżki, na której lada chwila miało pojawić się bliżej nieokreślone zagrożenie.
Ale ja znałem te kroki. Rozpoznałbym je bez problemu wśród kroków połowy łap z WSJ. Odruchowo uśmiechnąłem się z ulotnym uczuciem, dbając jednak, by zdążyć zetrzeć z pyska wszelkie emocje do czasu, gdy moja matka wyłoni się zza zakrętu.
- Po co te nerwy? - Łaskawy głos rozbrzmiał na polanie z siłą Dzwonu Zygmunta.
- Przypominamy sobie zasady jego egzystencji w Watasze Srebrnego Chabra - basior wyprostował się, ukradkiem mierząc ją chłodnym spojrzeniem. Tak dostojnie próbował skryć swoją psią tchórzliwość. Momenty takie jak ten budziły we mnie ulotne poczucie wyższości, nieśmiało subtelne, a jednak zasłużone. Bał się. Udawał twardego, a najlżejszy powiew wiatru targał nim jak pomiętą kartką.
- To jest najważniejsze? Aha, naprawdę, Rubid? - Wadera dynamicznie pokiwała głową. Jej wargi napięły się w wyrazie nieopisanej lecz opanowanej frustracji. - Po pierwsze: nie cudzołóż. A gdzie cała reszta? Na przykład informacja, że powinien przede wszystkim być posłuszny swojemu głównemu przewodnikowi, którym bynajmniej nie jesteś ty?
- Oczywiście, dojdziemy do tego przykazania... gdy tylko na ziemię zstąpi i się nam objawi ten jego główny przewodnik.
Odruchowo rzuciłem okiem na błękitne niebo. Wyglądało zwyczajnie. Zupełnie jakby żadne chóry anielskie nie zbierały się na chmurkach, aby obwieszczać przybycie mojego guru.
- Właściwie, kochanie... - Wadera tymczasem pogładziła łapą moje ramię. - Rubid ma trochę racji. Nie powinieneś spoufalać się z Chabrami. W ogóle.
- Nie mam przypadkiem przeniknąć do ich szeregów? Powinienem chyba być przekonujący? - Tym razem darowałem sobie ubarwienie głosu ironią. Przynajmniej z własną matką chciałem móc porozmawiać jak wilk z wilkiem. Moi przewodnicy nie dorastali jej do pięt, rozumem... i w sumie wieloma innymi rzeczami.
- Przede wszystkim, musisz być wzorowym obywatelem. Wstawać o świcie.
- To nie idzie mi najlepiej... - mruknąłem, ale wadera nie zważała na moje protesty.
- Na łące zawsze „dzień dobry” mówić. Głodnych nakarmić, spragnionych napoić. Lub, ściślej rzecz ujmując, pić ramię w ramię z miejscowymi strażnikami, śledczymi, stróżami, posłami i im podobnymi wilkami, które mogą zaszkodzić nam w naszych planach.
- Nie zawiodę cię, mamo - odparłem z niewinnym blaskiem w oczach, pozwalając sobie na chwilę szczenięcej czystości. Chciałem wierzyć, że naprawdę jej nie zawiodę. Tylko jej; nie moich przewodników wszakże.
- Jestem o tym przekonana. - Uśmiechnęła się ze swoją rozbrajającą słodyczą i szczerą troską. Nie odpowiedziałem już nic więcej; tylko machnąłem ogonem. - Przyślij Verduma - nakazała tymczasem, a jej głos nie tracił zwykłej słodyczy.
Rubid nie sprzeciwił się jej, ba, ukłonił szarmancko, ale po jego przewrotnych ślepiach widziałem, że jego niecne serce biło w rytm hymnu protestu. Pozostawiając żarty: angażowanie Verduma w wymianę zdań wiązało się najczęściej z wyraźną zmianą proporcji ryzyka i szans na korzyść tego pierwszego. Pomyślicie, błahostka! A jednak nikt z nas nie lubił mieć ego rozkwaszonego na ścianie.
✁➹ ➷ ✃
Tu zróbmy przerwę; nie mam bowiem pomysłu na wypełnienie moim wybornym pustosłowiem przerwy pomiędzy rozmową z Rubidem, a owocem żywota jej: moją przeprowadzką do krainy miodem i spirytusem płynącej. Obudźmy się więc w momencie, gdy wilk szary i stresem objęty obudził się po kilku dniach solennej aklimatyzacji, rozciągnął trzeszczące kosteczki, kopnął nogą powietrze i wyszedł na spacer. Las w tym miejscu był wyjątkowo leśny, słońce świeciło słonecznie jak nigdzie indziej, a woda miała w sobie coś okropnie wodnistego. Wataha Srebrnego Chabra. Nie bez powodu Rubid zawsze powtarzał, że tu wszystko jest bardziej takie jak tutaj, a nie gdzie indziej. Mały Agrest był jednak wilkiem szczerze nieufnym i słowa te postanowił na wszelki wypadek potraktować jako jedną z niezliczonych, politycznych prób manipulacji, z którymi już w życiu nieraz się przecież spotykał, i sprawdzić ze starannością zawołanego inspektora.
Tego poranka szedł więc raźnym kroczkiem ku pierwszej przygodzie. No, może nie do końca szedł, bo od dobrej godziny siedział już w jaskini przesłuchań, prześwietlany przenikliwymi oczyma miejscowej strażniczki śledczej.
- Czy na tę chwilę masz jeszcze jakieś pytania, Agreście? - westchnęła niechętnie. Przygarbiona postawa jej niechętnego ciała świadczyła, że wilczyca wolałaby spędzać ten czas nad jeziorkiem na Polanie Życia, wygrzewając swoje mięciutkie futerko i wąchając kwiatki.
Właściwie to miałem. Miałem jeszcze wiele pytań. „Ile mogę wziąć mięsa od łowców, zanim przepędzą mnie na cztery wiatry?”, „Czym osuszyć jaskinię, żeby w zimie nie rósł w niej grzyb?”, „Dlaczego Hiekka ćpa?”. Ale z jakiegoś powodu żadnego z problemów, które przychodziły mi do głowy, nie odważyłem się poruszyć. Tylko posępnie zmarszczyłem brwi.
- Nie, w sumie to nie.
Mitriall popatrzyła na mnie jak na idiotę.
- Przed chwilą krzyczałeś, żebym dała ci dojść do głosu.
- No tak. Dziękuję - z szacunkiem kiwnąłem jej głową.

Koniec

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz