środa, 9 lutego 2022

Od Delty - "Wojna smakuje krwią - VCIG" cz. 2

W naturze ludzkiej leży bycie człowiekiem. W zwierzęcej, swoista dzikość. Jednak każdy kto ma wolę i odrobinę siebie w sobie myśli, czyż nie? Jakiekolwiek myślenie by to nie było, odbywa się  pod futrami i fryzurami. W końcu, magiczny wilk, wataha, kot czy człowiek. W tym świecie łączy ich samoistność i wola. Tak wolna, że niebezpieczna.
Ścieżki naszych myśli często prowadzą nas do sennych marzeń. Błagalnych krzyków o przewidywalność własnych kroków i reakcji pośród popieprzonego do reszty losu. W dodatku każdy chciałby mieć swój plan. Idealny, niezastąpiony. Cudowny i niezniszczalny. Jednak tak bywa czasem, że los bezczelnie robi nam na przekór niszcząc wszystko co chcieliśmy osiągnąć. Oczywiście. Można wtedy dotknąć dna, albo kosztem innych sięgnąć nieba. Kto wie. Różne historie pisze los. I dlatego właśnie jest suką ponad wszystkie inne.

Jednak jest też moment w każdym życiu, kiedy nawet myśli bez jakiegokolwiek sensu uciekają w eter. I siedzisz pośród głuchoty otoczenia, słysząc tylko bicie własnego serca. Wodzisz oczyma po cieniach na ścianie, szukając ulgi pośród realnego świata, równie skrzywdzonego i pustego jak ty sam. Twoje łapy leżą prawie w bezruchu. Ogień przygasa. Cienie opuszczają skały i co? Znowu zostajesz sam ze świadomością własnego istnienia.

Delta przyglądał się własnym łapom w milczeniu. Cisza buczała wokoło otulając go niczym najcieplejszy kocyk, wyjątkowo przynosząc ulgę. Jego myśli uciekły z ciała pozostawiając zaspaną i zmęczoną życiem skorupkę. Ciemność ogarnęła go już dawno. Minuty zlały się z godzinami. Kto wie ile tu siedział i po co?

Kiedy wracały do niego myśli zachodziły często za daleko. Spoglądał na swoje pazury w zastanowieniu jak głęboko w ciało są w stanie się wbić. W końcu, po co im jest?
Co więcej. Czemu miałoby mu zależeć na własnym życiu, kiedy był tylko fragmentem tego czym był w przeszłości. Ba! Już się rozpadał. Czemu tego nie przyspieszyć?

Ale za każdym razem był za słaby.

—Em. Wstawaj! — jakiś wilk raczył zjawić się w wejściu przeskakując z łapy na łapę. — Wstawaj! — odezwał się po raz kolejny. Delta jedyne co uczynił to uniósł wzrok odwracając głowę. Jego wzrok padł na łososiowego samca ze skrętem pyska zamiast miny. Nie powiedział nic. —Wstawaj lekarzyku. Trzeba nas wyleczyć! —
Ziewnął. Czegoś w końcu więcej potrzeba żeby ukazać jak bardzo nie dba się o ich przeziębienie. —Macie leki. Radźcie sobie sami dzikusy.— jego głos nie był w najlepszym stanie. Delta nawet nie wiedział czy jego chwilowy towarzysz właściwie go usłyszał i czy cokolwiek uciekło z jego pyska.
No cóż. Coś musiało.
— Wstawaj parszywa gnido, bo twoje życie skończy się tu i teraz! —
—Pitu pitu! — położył się na plecach zaglądając na wroga jedynie kątem oka. Proszę. Taka łatwa ofiara.

Ciekawe czy inni będą tęsknić.

Jednak nie doczekał się niczego. Wilk zniknął. Delta nawet nie wiedział kiedy. Jednak ta pozycja była wygodna. Pozwalała nieco naprostować zastałe kości i kosteczki.
Cisza zapadła na nowo. Takie głuche milczenie.

—Dobra. Jak proszenie nie pomogło. — niestety nie długo. Delta wydał z siebie pomruk przypominający zawodzenie szczeniaka, a który miał oznaczać jedynie ogromną niechęć do współpracy. Jednak na wiele się to nie zdało. Jego kark został złapany. Bardzo niedelikatny wilk o gówniano- zielono- brązowej sierści, czy kij wie w jaki kolor ubrała go natura. Jego małe ciało przetargane zostało po kamiennej posadzce bez najmniejszej dozy delikatności. Jego łapy jednak jakoś mocno się nie opierały. Był jak kukiełka pozbawiona mistrza. Był jak liść pchany przez wiatr. Niczym kropla wody pośród mrozu. Był...

Niczym

—Lecz ich. — został rzucony z rozmachem na ziemię. Jego oczy powoli i mozolnie przyzwyczajały się do światła wpadającego przez oddalone wejście.
—Macie leki. Leczcie swoje przeziębienia sami. — mruknął nawet nie wstając, a jedyni przyjmując wygodniejszą pozycję na środku korytarza.
—Klab... czy ja go mogę zajebać? — ten sam jasny wilk zacisnął mocno szczęki zbliżając się do nieruchomego ciała Delty.
—Jeszcze nie. — powstrzymała go jednak łapa drugiego. — Słuchaj dzieciaku. To nie jest przeziębienie ok. —
—Grypa? Trzecia półka, 4 słoik od lewej. — zamknął nonszalancko oczy. Może któryś w końcu pozbawi go karku. Odpowiedziało mu zirytowane sapnięcie.
—Szczeniaku pieprzony.— jego ramię zapiekło delikatnie. A kiedy na nie spojrzał zobaczył cudownie wyżłobione trzy rany. Odpowiedniki pazurów, tych które ubabrane w jego krwi stanęły przez jego osobą.
—Jak na nich zerknę dacie mi święty spokój? — zamruczał. Wolał zdychać z głodu i pragnienia w nienaruszonym pokoju.
—TAK. DO JASNEJ CHOLERY. — chyba skakał im po nerwach swoim zachowaniem. Ale cóż. Depresja była doskonałą wymówką, do bojkotowania współpracy z tymi debilami.
Mozolnie wstał pochodząc do jednego z chorych.
—Ile to gówno już choruje? — spytał przecierając nos.
—Uważaj na język lekarzyku. — ten cały Klab zjeżył się na niego.
—Nie o to pytałem.. —
— Niecały dzień. — Delta spojrzał na nieszczęśnika. Jego nos zmarszczył się z zastanowieniu. Nikt nie powiedział na co chorują, więc Delta sam sobie musiał odnaleźć chorobę. — VCIG. — odezwał sie zaraz potem. Delta zatrzymał swoją łapę w połowie drogi do słabego ciała leżącego przed nim. Zamrugał dwa razy i zerknął na tego brązowego basiora. Większego od niego o 2 razy plus jeszcze pół.  
— I co myślisz że ja z tym zrobię? — Delta skrzywił się. VCIG było mu... obce. Nigdy go nie leczył. Jakieś tam kartki były o tym, ale chyba zostały już przeniesione do jaskini wojskowej i zakopane w archiwach.
—Wyleczysz? — odpowiedział mu drugi jakby to była oczywista oczywistość.
—Taaa. Nazwij mnie jeszcze bogiem i kłaniaj się przed moją wielmożnością. — Delta sarkastycznie rzucił w ich stronę machając łapami. Zaraz potem wstał i nieco zataczając się przeszedł kawałek.
—Dokąd ty się wybierasz co? Chcesz znowu dostać? – łapa łososiowego idioty uniosła się.
—Leki same do mnie nie przylecą, panie idioto. — przeszedł bezczelnie pod nim, jedynie nieznacznie uginając łapy. Bycie niewielkim miało swoje niedoceniane zalety.
—Ty mały. Bezczelny... — czyjeś łapy przygniotły go do ziemi. — Posłuchaj...
—Nie. To ty słuchaj mnie. Beze mnie pójdziecie do grobu. Ze mną może dwóch z was przeżyje. Twój wybór. Czas tyka. — jego zdanie podziałało prawie od razu. Jego plecy zrobiły się lekkie.
—Czyli jednak zamierzasz nas leczyć? — Klab z wątpieniem w głosie spytał.
—Nie. — milczenie zapadło na chwilę i zawisło nad nimi. Atmosfera wypełniła się złością i obojętnością.  — Tego nie da sie wyleczyć. Kto się wyleczy, ten się wyleczy. Sam. Nie moja decyzja które przeżyje. Ja mogę tylko stać nad wami i mówić kto zdechnie kto nie. — wzruszył ramionami. — W dodatku nie jestem chętny do współpracy, ale cóż. Wilk na skraju śmierci to w pewnym sensie mój moralny obowiązek, o ile wy wiecie co moralność oznacza. — jego sprawne jeszcze, chociaż słabe łapki przejechały po szkle słoików. Pochwycił jeden z nich zdejmując pokrywkę. — Więc nie ... nie wieżę że ja to mówię... nie zostawię wam tak ... po... po prostu na śmierć... — westchnął. Bolały go te słowa. Czuł się jakby zdradzał właśnie wszystkich swoich przyjaciół i ukochanych na rzecz myśli o utopijnej rzeczywistości. Jednak w jego sercu była jedna mała zasada.”Jak możesz ocalić życie, zrób to”. W końcu nie bez powodu został pomocnikiem medyka, a potem... medykiem. Oh Floro. Czemu teraz akurat przychodzisz mu na myśl?
Więc spoglądając na to małe pomieszczenie przeklął się w duchu i wrzucił suszone liście do moździerza zgniatając je na papkę.

Noc spędził w izolatce. Za dnia znalazł sobie za to przytulne miejsce w jakimś kącie. Dużo milej się w końcu siedzi mogąc podziwiać świat na zewnątrz. Jednak nie dane mu było usadowić się za blisko drzwi. W obawie że zostaną bez medyka. Skazani na śmierć. Jakby już nie byli. Pozbawieni wyjścia, zamknięci w bańce pełnej VCIG. Nowe przypadki. Ilu ich tu było... 23 razem z nim. Z czego 6 leżała w posłaniach dysząc ciężko, posapując i skiełcząc jak małe dzieci.  
Wśród nich był niejaki Biktima. Jego przypadek był...chyba najpoważniejszy. Jeden z pierwszych zakażonych, prawdopodobnie. Ile to mogło być. Niecałe 3 dni Może dwa. A biedak krwawił z tylu ran na ciele i płakał nieustannie nad własnym losem. Nie ruszał łapą, ledwo mrugał i unosił głowę. Cóż. Obym ja sam nie przechodził tego tak ciężko . Co – pewnie spytacie z zaskoczeniem. Jak to co? Delta utknął pośród debili, wrogów, pełnej VICIG jaskini. I miałby tego diabelskiego cholerstwa nie złapać. HA! To tylko kwestia czasu.
Kwestia jak przetrwa pierwszą rundę.
I kwestia jak szybko WSC wypleni tą bandę z jego domu.

Co się tam działo? Tam za drzwiami . Czy oni też chorowali? Czy potrzebowali go jak nigdy dotąd? Proszę. Proszę... niech ktoś powie mu jak się mają jego dzieci. Jak się ma Paki i Yir. Jak się ma Agrest, Hyarin, Kawka... Jak się ma Szkło? Czy żyją? Proszę... boże... odezwij się chociaż raz.

Zamknięty we własnym domu jak w więzieniu.
Bliski śmierci.
Bliski choroby.
Zdrajca w imię zasady.

Admirale. Przyjacielu. Jeszcze dwa dni i nawet te „drzwi” ci nie pomogą. O ile już nie puściły im zawiasy. Pomyślał jeszcze rzucając okiem tam, gdzie niegdyś spał on sam, gdzie teraz zasiadał tyłek samozwańczego króla trupów.

<CDN>


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz