poniedziałek, 28 lutego 2022

Od Delty - "Wojna smakuje Krwią - i ma zapach śmierci" cz. 3

Ah wy dobre czasy kiedy ziemia nie trąciła krwią. Kiedy przez palce nie przelewało się tyle bezmiernie niepotrzebnych łez. Kiedy spoglądając w oczy przyjaciela wiedziałeś, że masz go u boku. Kiedy? Oh kiedy to przepadło? Kiedy śnieg przestał być biały, a przybrał kolor piekła. Kiedy, oh kiedy lament stał się głosem powszedniego dnia. Kiedy przyjaciel przestał być przyjacielem, martwo spoglądając na ciebie zza grobu lub u jego skraju. Kiedy? Kiedy? Kiedy?
Ah słodka zimo, która przyniosła ze sobą wojnę. Ah słodka wojno, która rozwiewa resztki płomieni w duszy. O ty słodka, bezcielesna bratanico śmierci, ubrana w zwoje kłamstw. Ah słodka wojno, wojno, wojno. Ateno Aresa.
Ah wy kochani bracia i siostry. Wy którzy sami doprowadziliście do stanu nagości waszych pragnień. Wy którzy z własnej woli pokazujecie sobie kły. Wy którzy pod presją tłumu zmieniacie się w pokorne owce. Macie czego chcieliście. Bracia i siostry. Wy którzy z zimą przynieśliście wojnę i wy którzy w tej wojnie polegliście. Jak brat bratu skakać do gardeł, zamiast spojrzeć w stronę powagi i spokoju.
Ah naturo. Matko wyrodna swoich niezłoconych dzieci. Ty która dajesz nam tak dużo, a na za dużo pozwalasz. Nie żal ci? Nie żal? Nie żal twojej własnej krwi? Tego co tak kochasz i co tak wiernie służy twoim prawom. Dałaś nam kły. Dałaś pożywienie. I patrzysz jak zamiast polować na zwierzę bardziej niewinne od nas samych, skaczemy do gardeł własnemu gatunkowi, skąpanemu w blasku twojej chwały. Nie żal ci? Oh nie żal. Nie żal.
I ty. Ty Boże, w którego nie wierzy nikt, dopóki nie nadchodzi kres dobroci. Ty który patrzysz na nas maluśkich z wysoka i oceniasz. Czy bawi cię? Bawi cię? Bawi cię śmierć twoich dzieci? Tych bogobojnych i grzesznych, winnych i nie, zabitych w szale twojej własnej winy. Bo ty... ty nam dałeś wolę. Wolę nieporównywalną do innej i pomieszałeś z instynktem. Twoją winą carze niepokonany jest każdy nasz krok, ale naszą nasze własne dzieje. Bawi cię to. Bawi. Patrzysz i niedowierzasz. Wilk jak człowiek. Wojna jak wojna. Krew jak krew. Ale słowo każdej niemej modlitwy słyszysz. Jest żal do ciebie i błaganie do ciebie. Ale my wiemy. My wiemy. Jesteś głuchy. Jesteś niemy. Jesteś ślepy.
No i ty. Ty kochana przyjaciółko. Ah. Wieki wieków obecna u naszego boku. Bogini zaświatów. Śmierci moja droga. Ty która słodko przygrywasz nam na flecie i spoglądasz na nasze udręki. Jak długo to jeszcze potrwa? Czy mi to zdradzisz? Czy coś podpowiesz? Tak dobrze znamy się od lat. Więc czemu milczysz? Czemu tylko grasz? Niema skało nieuchronności pozwól aby bezboleśnie każdy mógł ci podać łapę. Oh słodka śmierci. Aby ten cyrk zakończył się paradą na twoją cześć. Bądź miła dla serc, jak jesteś dla duszy. Oh słodka śmierci, nieuchwytna mocy. Bądź nam zawsze u boku.

 

Słońce. Słodkie, delikatne i z dala od zasięgu jego łapy. Tej samej, znużonej codzienną pracą, która niewiele się zmieniła od czasu ostatniego zdarzenia. Leki, fiolki, chorzy. Wszystko było tak samo.

Ale.

Ale chorzy byli śmiertelnie. Epidemia szalała sobie po jego małym skrawku nieba, który niegdyś należał tylko do niego i Yira i Flory. Ich dom pełen dusz i życia, teraz będący kostnicą wspomnień i kości zmarłych. Delta wstał na chwiejnych nogach, powoli poddających się ciężarowi jego chudego ciała. Pysk przekręcił się ze strony na stronę. Ściany nadal pozostawały samotnie zimne i kamienne. Nie do przebicia. Jego oddech jeszcze zamieniał się w parę nawet tu, w izolatce, gdzie jeszcze niedawno płonął ogień. Teraz pozostała resztka blasku przedzierająca się przez więdnące liście ogrodzenia. Jego łapki powoli wyszły z zamknięcia. Drogę miał wolną i otwartą, jakby nadal był panem własnego życia, chociaż była to tylko ułudna iluzja. Żart od parszywego losu.
Resztki siły jakie miał przelewał w pracę na rzecz wroga. Jego serce bolało równie mocno co zmęczone ciało i czasem zastanawiał się kiedy przestanie być w jego piersi. W końcu, jak tylko stąd wyjdzie będzie musiał uciekać. Uciekać przed pogardą.

Ale.

Nie był w stanie zostawić ich tak po prostu na bolesną śmierć. Samych. Bez choćby próby ratunku nędznego życia. Kto wie. Może mają rodzinę, którą pozostawili w domu. Jego łapa powoli przejechała po jednej z głębszych ran wilka, nad którym się pochylał. Nic, a nic nie polepszało się nieszczęśnikowi i Delta nie wróżył mu dobrego zakończenia. Ba! Stało się to szybciej niż sądził. Może niecała godzina. Medyk widział wręcz moment,  w którym z wilka uciekło życie. Jakby mgiełka żalu owinęła się wokół niego, a dusza uleciała ku niebu. Klatka piersiowa opadła po raz ostatni, nie będąc w stanie wziąć następnego wdechu. Łapy zadrżały w spazmie, w złudnej nadziei na powrót pulsu. Oczy nie domknęły się, pozostawiając wyraz niemo wpatrzonych w ścianę źrenic. Pysk wykrzywiony z bólu rozluźnił się przynosząc cierpiącemu ostateczną ulgę. Martwy. Delta nie pierwszy raz widział śmierć. Mimo to jednak, w jego gardle stanęła gula. To była jedna z najspokojniejszych śmierci jakim był świadkiem. Powoli przesunął łapą po głowie wilka i zamknął oczy rozpamiętując własne życie. Zakołysał się z zamyśleniu i odszedł. W końcu trzeba coś zrobić z tym ciałem.

Ale.

Co? Co poczynić na nieodzowny los wielu wilków pośród tych ścian? Ciało zgnije, będzie śmierdzieć. Należałoby je spalić, albo pogrzebać. Jednak gdzie? Kiedy na zewnątrz nadal stoi masa wojowników, taką przynajmniej Delta miał nadzieję.
—Klab.— jego głos mógłby rozpłynąć się na wietrze, który porwałby i jego ciało uciekając w nieznane. Jego oczy, tak płowe i bezradne w pałacu swojego umysłu spojrzały na większego od siebie wilka, który uraczył go pytającym wyrazem pyska. Delcie zdało się ,że może zobaczył w tym geście odrobinę empatii, jednak szybko odrzucił od siebie tą myśl.
—Czego? — jego ton obojętnie owiał umysł Delty. Większy, postawniejszy, dominujący basior i maleńka kuleczka nerwów naprzeciw siebie. Oboje tak samo zdeterminowani żeby postawić na swoim.
—Masz trupa. — lakonicznie zarzucił w powietrze, martwo wbijając się wzrokiem w ciało wyższego. Ten jedynie przechylił głowę, niczym szczenię któremu dorosły prawił o filozoficznych wartościach świata. Najwyraźniej chwilę zajęło prawej łapie Admirałka przetrawienie tak krótkiego i prostego zdania, które za razem niosło ze sobą sporo emocjonalnego bagażu. W końcu niektórzy pośród tego grona lubili się z innymi mocniej, z innymi słabiej.
—Jak to trupa? — upewnił się. Jego głos może odrobinę złagodniał kiedy z obawą i przestrachem wyjmował słowa z krzątaniny myśli. Delta zamrugał, przełkną ślinę i kiwnął głową. Wystarczyło żeby wzbudzić małą panikę. W końcu wieści, że choroba zabiera pierwsze dusze tak szybko nie były najlepszą nowiną. — Jak bardzo źle jest? —
—Padł jeden, dwóch na prostej drodze. Daję im... parę godzin, może minut. — obojętnie odparł. Dla niego te wilki znaczyły nic. Wielkie nic. Jednak mała społeczność i jej więzy różnie odbijały się na ich członkach. Strata jednego żołnierza dla Delty mogła być powiewem wiatru na sierści, dla nich z kolei tornadem zrywającym dachy z ludzkich domów.
—No dobra... dobra, ale... co ja mam z tym ciałem niby zrobić?—
—Nie wiem. Nie obchodzi mnie to. Spal. Zakop. Wyrzuć. Zanieś Admirałowi. Zjedz. Cokolwiek. Zabierz je tylko z łóżka i nie daj spleśnieć w kącie. — jego ogon, nieco puchaty i przydługi zawinął się i ustawił tyłem do „wroga”. Ale czy w tej parszywej sytuacji rzeczywiście byli wrogami? W końcu VCIG nie patrzył kto z kim się kocha. Brał każdego jak popadnie, czy ten miał życia przed sobą kilometry, czy może dwa kroki. Nie spoglądał czy ma się rodzinę, wrogów czy przyjaciół. Zabierał najsłabszych i najsilniejszych, bez dyskryminacji. Więc czy w takiej parszywej sytuacji wróg nie stawał się twoim bratem w udręce.

Życie to życie. Nie ważne czyje.

Jego łapy bolały. Ciągła praca i nieustanne krążenie po jaskini odbijały się na jego osłabionym ciele. Miał wrażenie, że powoli choroba rozbiera i jego, chociaż ciężko było ją zdiagnozować. Jego ciało, jebany hipokryta, nie dopuszczało żeby jakakolwiek rana rozdzierała jego ciało. Oczywiście nie wliczając tych, które samo nieustannie otwierało na skórze. Skąd więc Delcie było poznać czy jest chory? Logicznie rzecz ujmując, był. Spędził tyle czasu pośród kaszlących i umierających wilków, że nie było co do tego wątpliwości. Z drugiej strony, słaby był już parę tygodni. Rany miał od dłuższego czasu. Zmęczony chodził nieustannie od czasu śmierci Mundusa. W jego głowię zakołysało się. Przymknął oczy odrywając się od rzeczywistości aby uspokoić ten płynny ruch na boki, który niczym statek układał jego mięśnie do snu. Miał jeszcze obowiązki.
Jego żołądek został napełniony. Jego pragnienie zaspokojone. A zdawało mu się, że nie dostanie nic. W końcu był więźniem. Jednak nie. Traktowano go lepiej niż swoich. Pożywne posiłki, wystarczająco wody, a chorzy? Delta wolałby nie wiedzieć, dla świętości swojego umysłu. Jednak..
—Co zrobiliście z ciałem? — spytał Delta. Miał kolejne na zbyciu i chciał się go pozbyć. — Mam drugie. —
—Em... Chorzy zjedli... — Klab podrapał się po tyle głowy jakby przekazanie tej wieści wprawiało go w kompletny dyskomfort.  Delta rozwarł delikatnie pysk i zamrugał dwa razy.
—Smacznego. Idę się położyć. — odparł w szoku znikając po chwili w izolatce. Zjedli? Zjedli? Zjedli chorzy? Delta czuł i wiedział że ich sytuacja słońcem nie świeciła, jednak żeby było tak źle aby chorych karmić ich kamratami. Sytuacja bez wyjścia? Nie. Wyjście było, ale widocznie zbyt mocno godziło w dumę pewnego tragicznego bohatera całej tej dramatycznej sztuki. Admirał. Ścierwo niezasługujące nawet na miano omegi. Trzymał ich w swoich łapach tak mocno, że gotowi byli posunąć się do ... Czy to ważne teraz kiedy się stało?
Delta opadł na posłanie. Ciepłe futro ogarnęło jego drobne ciałko. Przysunął łapy bliżej siebie zwijając się w kulkę poszarpanego futra w kolorze granatu. Jego oczy zamknęły się powoli jednak świadomość nie ustąpiła snu. Dręczyła go myśl o straconym domu i duszy. Tej, jego własnej, która coraz to słabiej trzymała się jego ciała, napawając jego serce złudną nadzieją, że ten koszmar się skończy.

Ale.

Jego ciało leżało w bezruchu długi czas. Niczym szczenię w śniegu. Rozerwane przez psy ciało, metafora cierpienia i upartego trzymania się skrawka ostatecznego oddechu. A mimo to nadal żył. Chociaż czy można to nazwać życiem? W końcu uniósł głowę. Jego ucho zastrzygło w niespokojnym ruchu. Zawęszył w panicznym odszukaniu zapachu, który dotarł do jego zmysłów. Tego znanego dość dobrze, a nieodnalezionego w odmętach szaleńczego umysłu. Pęd myśli nie zatrzymał go głowy powoli odlatującej na bok. W kierunku drzwi.
— Delta. — głos słodko miażdżący serce. Złudna nadzieja. Na pierwszy rzut oka wydało mu się nawet że przybyła jego przyjaciółka i odprowadzi go do świętego spokoju. Da miejsce przy stole obok siebie i potem zawsze będą już jednością. Z dala od parszywego świata. Jednak nie. W progu stała wadera. Jej sierść miała kolor nieco zielonkawy, jakby dodał do niej brązu i zmieszał z mlekiem. Jej zielone oczy obejrzały to nędzne widowisko jakim był.
Uciekło mu westchnięcie. Ciche. Niczym podmuch wiatru na letnim polu. Słodka pamięć o dawnych czasach. I wstał. Najpierw rozłożył się prosto na ziemi w obawie, ze zasiedziane kości nie utrzymają go na nogach. Potem usiadł z żalem uświadamiając sobie, że nadal jest w stanie to zrobić. W końcu jak wiele łatwiej byłoby mu gdyby zastygł jak kamień na wieki. Uniósł głowę, rzucił może nieco obłąkanym spojrzeniem na ... kogo? Właśnie kogo? Kim był jego gość, tak znajomy a jednocześnie nie. Co ona tu robi?

Czy Kawka poszła w ślady matki?

Kawka. Kawka. Wstał. Powoli. Jego potargane futro zaszeleściło w ciszy jaka zapanowała. Nawet najdrobniejszy ruch zdawał się być dzwonem kościelnym oświadczającym wszystkim o rozpoczęciu nabożeństwa.
—Kawko. — jej imię uciekło z jego ust jak ostatek duszy. Mało co, a nie zapomniałby nadać mu brzmienia, tak często przychodziło mu teraz mówić bez emocji. Zobojętniale. — Wszystkiego bym się spodziewał, ale ciebie? Tutaj? — pośród tych wrogów. Ty biała owco pośród czarnych wilków. Aż przestrasz ścisnął Deltę za gardło. Przecież Kawka była z nimi, prawda?
—Baliśmy się o ciebie... — jej zmartwienie przeleciało mu przez głowę, wpadając z prawej i wylatując z lewej. Kto się martwił? Agrest, który być może już o nim zapomniał. Szkło? Przyjaciel, który zamiast słuchać wolał działać. Ten sam który osadził go zdrajcą. Kto. Kto inny? Nie. Są jeszcze jego dzieci. I babunia Konstancja. Oni. Oni. Bo kto inny.
—Niepotrzebnie. — głucho wypuścił swoje słowa w jej kierunku. Niepotrzebnie, bo nie miał kto. Miał się tak samo źle jak i bez Admirała w domu.
—Wyciągniemy cię stąd. Wiesz, cały czas trwa oblężenie jaskini medycznej. W końcu Admirał i reszta tego tałatajstwa będą musieli się poddać.— pusto wbił w nią wzrok. Ten sam który niegdyś błyszczał w takich ciemnościach, a który teraz znikał pośród niej.  I co? Co potem? Wyjmą go. Zdrajcę. W końcu śmiał leczyć wroga. Nie dadzą mu nic powiedzieć. Zabiją? Zdegradują? Może to i lepiej. Nie będzie musiał więcej spoglądać na własne szaleństwo.
—Jeśli ktoś z nich — chciał powiedzieć „nas”. Ugryzł się w język. Szybko. Nie był nimi. Jednak toczył walkę o życie tak jak oni. Więc kto wie. Choroba nie wybiera. — w ogóle dożyje. Obecnie ponad połowa jest chora i ta liczba wzrasta wraz z każdą dobą. Padło już kilku, dwaj czy trzej są na prostej drodze do grobu. A raczej... — zacisnął zęby. Musiał sobie przysiąść żeby oddać nogom drobinę odpoczynku. Jego oddech nieco stężał, pysk wykrzywił się w grymasie obrzydzenia. — Zresztą nieważne. —
—Co się dzieje? — widocznie śpieszno jej było do traumy. Dobrze, więc.
—Zapasy jedzenia są na wyczerpaniu. Widocznie coś jeszcze zostało, bo mnie karmią zwyczajnie. Ale chorych raczą... resztkami kompanów.— Delta wiedział co zostało. Ile zostało. Gdzie leży. I ile przeznaczyli na niego. Mógłby jeszcze na minimalnych racjach przeżyć dobre 2 tygodnie. A oni? Zdechną zanim zdążą mrugnąć. Z winy choroby i mięsa swoich własnych ludzi. —Powinnaś jak najszybciej opuścić to miejsce. — szepnął błagalnie. Ba! Panicznie. Jeśli nie stała za rodzicami, z miał nadzieję, że tak nie jest, to mogła zarazić się od samego patrzenia na powietrze w jaskini medycznej. Ba! Od samego przebywania z nim w jednym pomieszczeniu. W końcu nadal nie miał pojęcia czy jest chory czy nie.
—Chciałam cię o coś prosić. To tylko chwilka.—
—Co takiego? —
—Chcę potwierdzić ciążę. — Ciążę...
—Naprawdę? — może to z odrobiny nadziei, że ktoś może doznać szczęścia w tym koszmarze, może z niedowierzania, ale jego oczka delikatnie zabłyszczały. Szybko jednak powróciły do bycia mętnym zlepkiem kolorów o podobnym odcieniu. Puste i obojętne. W końcu jaka dusza, takie okna.
—Zależy mi, żeby wszystko zrobić jak należy, żeby szczenięta były zdrowe i w ogóle, ale zupełnie się na tym nie znam.— Logiczne. Bo kto by się znał, jak nie on. Ale... Domino. Domino też zna się na takich sprawach. Nasza kochana położna. Co się stało z Domi... z Do...  z... kim?
—Dobrze. Dobrze. — otrzepał się z chwilowego otumanienia. Podszedł do swojego posłanka i rozgarnął odrobinę siana, jakieś resztki szmat i futer dla lepszego ocieplenia, cokolwiek miał za posłanie. W końcu ciężarnej na ziemi nie położy jak tych półgłówków, kiedy zabrakło już miejsc.  — Który to tydzień? Jak się czujesz? Połóż się. Zaraz zobaczymy, co się tam dzieje.—
Samiczka ułożyła się na boku, wbiła w niego ślepia. Spokojnym ruchem, mechanicznie wypracowanym w mięśniach, położył łapę na jej brzuchu. Potem pomruczał coś o płodach. Medyczna gadka o stopniach rozwoju. Coś żeby zabić dudniącą ciszę i napięcie rosnące w jego umyśle kiedy nie był w stanie znaleźć żadnego śladu obecności szczenięcia. Może dwóch.
—Nudności?  Brak lub wzmożony apetyt? — łapał się wszystkiego. Niczym tonący brzytwy. W końcu, zawsze są wyjątki od przypadków.

Ale.

—Nie, czuję się świetnie. Coś nie tak? —
—Nie, nie.—
—No, powiesz coś?—
—Obawiam się, że jest tam pusto. — rzucił jak w eter. Nieco przygnębiony. W końcu szczenię to wielka radość, nawet jeśli katorga do przejścia. Zwłaszcza dla młodej samicy. Ale może to i dobrze. VCIG nie wybiera.
—Co? Jak to? — jego oczy niespokojnie powędrowały po ścianie. Kolejna fala żalu ścisnęła go za serce, niemal wyciskając zły, pomimo że to nie dotyczyło jego.
—W tym czasie płody powinny być już wyczuwalne. Macica powiększona. Wygląda na to, że nie jesteś w ciąży.— odpowiedział może nieco medycznym bełkotem, do którego przywykł. Żargon szpitalny, jeśli można by się z tego tak zaśmiać.
—Ah rozumiem . jednak zdało mu się, że nie rozumiała. Jego droga znajoma.
—Nie przejmuj się. Puste słowa bez znaczenia w obliczu jakiejkolwiek tragedii. Nie ważne jak bardzo żal ci by nie było, bardziej przeźroczystego zapewnienia dobrobytu nie było. — Raz może nie wystarczyć. Z różnych powodów. —ponownie ugryzł się w język przed wylaniem słów niepotrzebnie raniących, a będącymi milion i jednym powodem nieudanego starania się o szczenię. Tak wiele ich jest.— Ale wystarczy dać sobie trochę czasu, a wszystko będzie dobrze! — uśmiechnął się. Jednak nie wiedział jak krzywo to może wyglądać. Tak dawno na jego pysku nie było niczego poza grymasem niesmaku i czystym jak łza żalem.
Wyszła. Więc tylko chwilę widział ją na oczy. A sam miał tyle pytań Niewypowiedzianych próśb i błagań. Jednak na co mu to. Na co mu wiedzieć jakie pobojowisko mają tam.

Ale.

Błagalny wzrok uniósł do nieba. Cicho zaskomlał jak zagubione szczenię. Chciał zaszyć się w mroku niczym jego część. Jakby nigdy nie był wilkiem. Jakby nigdy nie widział śmierci swoich bliskich. Jakby w życiu nie przeszedł połowy świata na nogach. Jakby w duszy cichutko nie grał mu flet jego drogiej przyjaciółki. Jakby ta cała szopka i gierka, nigdy nie miała miejsca i pozostała iluzją spaczonego umysłu.
Jakby...to wszystko... ten ból. Żal. Smutek. Radość. Śmiech i łzy. Jakby to wszystko. Było tylko głupim snem. A on wstałby z tego snu, w posłaniu, z dala stąd i miał na nowo rodzinę. Tą samą którą stracił.

Jakby wszystko było snem.

Huk nieco go rozbudził. Zwinięty w kłębek. Zastrzygł uszami, zamrugał oczyma. Zdezorientowany podniósł się do siadu. Jego przednie łapy zatrzęsły się jak galaretka pod ciężarem jego wątłego ciała. Zatrzepał głową dla upewnienia się czy słyszy dobrze. Poruszenie było nieziemskie. Pomruki, krzyki, trochę nawet powarkiwań.
Niespokojny wykroczył poza próg bezpiecznej izolatki i mało nie wpadł w Ry. Chwila. Ry? Delta zadarł głowę z nieco rozwartym pyskiem spoglądając w te oczy, tak podobne do jego samych.
—Marnie wyglądasz towarzyszu— rzucił z krzywym uśmiechem.
—Co wy tu... ?— zapytał słabo mrugając parę razy. Nie rozumiał.
—Przyszliśmy cię.. wyjąć — jego uśmiech raził jak słonce.
—Wyjąć?! — nie wiedział jak się czuć. Nie był w stanie chyba już się uśmiechać. Poza tym skonfundowany nie wiedział jakim sposobem niby mieliby to zrobić.

I tak w ciągu godziny, może niecałej jego progi zaszczyciło więcej pacjentów. Osiowały przysiadł sobie więc w kacie, patrząc na kamienne ściany, przytłoczony nagłą odpowiedzialnością. Generał wydał rozkaz: wyleczyć wroga.  Ale co Delta mógł, skoro ulegał swojej własnej chorobie. Bał się już spojrzeć komukolwiek w oczy, nie teraz. W chwili swojej największej słabości. W dołku, dołków. A jednak musiał. Życia nawet wrogowi nie odmówił, więc swoim tym bardziej nie może.
Jego łapa powoli sięgnęła do ziół. Floro... gdzie jesteś? Yir, jak daleko masz do domu? Czemu tak wiele z nas musi być chorych?

I kto do diaska tam w niebie robi sobie z niego tak okrutne żarty?

Oh słodka wiosno. Tak piękna pani przybrana w deszcz i chmury. Ty słodkie widmo kwiatów i liści. Ty matko odrodzenia, która z popiołów podnosisz swoje dzieci po ciężkiej zimie. Gdzie twoja pomoc kiedy nam jej potrzeba. Gdzie odrodzenie, dla straconych przez władanie mrozu, dusze? Kto wybawi nas, śmiertelników z rąk śmierci?
Ah wiosno. Jak daleko sięgają twoje korzenie, żebyś w milczeniu bezdusznie spoglądała na ziemię i wznosiła zieleńszą niż gdzie indziej trawę, tam gdzie padła chociaż kropla krwi niewinnych. Jak możesz słodko grać swoje melodie na strunach ptasich głosów, kiedy wokół śmierć gra swoje agonie. Jak wiele żyć potrzeba nam jeszcze dla odrodzenia?
Dlaczego milczycie , wy, siły wyższe? Naturo droga. Boże, o ile nasz głos przedziera się przez twoje zastępy aniołów. Wiosno. Zimo. I ty. Kochana przyjaciółko. Ty nieustępliwa kompanko naszego żywota. Śmierci.
Czemu milczycie? Pytam choć wiem.

Ale.

Muszę pytać.

Bo kto inny?

CDN 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz