sobota, 19 lutego 2022

Od Agresta CD Nymerii - „Samotna wśród tłumu”

- Układanie planów może nas zawieść, kto wie... może ta pozorna lekkomyślność jest właśnie zbawienna?
Umilkła. Prychnąłem, nie potrafiąc powstrzymać przyspieszającego w napięciu oddechu, ani ukuć wystarczająco wyrazistej odpowiedzi. Ostatnie jej słowa ledwie przepłynęły przez mój umysł. On był skupiony na głosie. Nie na głosie, na oczach. Na tym, jak po raz ostatni poruszył się jej pysk i stężał, zostawiając mnie w niedosycie brzmienia. Na chwilę zniknęło brzemię wojny, czarnej chmury nad naszymi głowami, tylko po to, by spadło na nie kolejne.
Lecz o ile słodsze, jak upojne, nie przygniatające, a ściskające w swych bezpiecznych ramionach.
Mógłbym długo i porywająco opowiadać, roztrząsać: co czułem, na co miałem ochotę i co myślałem, zastygły w bezruchu, jak naruszony zębem czasu i wojny sfinks, tam, przy wilczycy, której obecności nie dostrzegałem przez lata: ale przecież nie ma to znaczenia. Mógłbym głosić, jak moje oczy otworzyły się na piękno: ale przecież byłaby to zwykła, ckliwa bzdura. Mógłbym mówić, do czego w mojej zmęczonej głowie doprowadziła rozmowa, wynikła ze zwykłego poczucia bycia w obowiązku odpowiedzenia na każde, nawet to najmniej wygodne pytanie: ale przecież to wszystko byłoby niepełne. Leżeliśmy obok siebie, dwa zagubione duchy. I tyle wystarczy.
Ci, którzy tak długo ukrywali swoje wnętrza. Ci, którzy zawsze uważali się za samotnych.
Alfa i doradca, topielec i ratownik.
Ta, która pomogła i ten, któremu udzielono pomocy.
Nymeria była zadziwiająca. Tego jednego byłem pewien. Dla mnie, była jak dar od losu, który wyciągając ku mnie swoją wszechmocną rękę by odebrać, w ostatniej chwili zatroskał się płaczem bezsilności, lękiem słabego wilka, brakiem woli by stanąć na własnych nogach i postanowił w zamian wypuścić coś z palców. Była bez skazy. W jakiś niezwykły sposób łączyła w sobie najbardziej przeze mnie upragnione przymioty wszystkich moich bliskich.
Kim ja byłem dla niej? Kim mogłem dla niej być? Być może uważała mnie za małodusznego, nędznego. Być może nie kulawego, ale okaz zdrowia o kulawym sercu. Co można było dodać? Samolubnego? Głupca? Być może byłem najgłupszy z nich wszystkich. Nie umiałem pięknie myśleć, wierzyć w piękne rzeczy. Trzymałem się nisko, nosiłem wysoko. Po co to wszystko? Byłem zły.
Tak, byłem zły, będąc sobą. Umiałem udawać, lecz nie potrafiłem naprawdę stać się nikim innym. A ona?
Była zbyt czysta. Była jak iluzja. Czy to była Nymeria, czy tylko jej portret? Wymalowała go własnymi łapami, czy ktoś zrobił to za nią: było bez różnicy. Istotne pozostawało tylko to, że nie miałem narzędzi, by to sprawdzić.
Nie wiedziałem, o co pytać i jak na nią patrzeć. Bałem się jej telepatycznych umiejętności. Bałem się jej mocy, bałem się jej siły. Mój umysł podpowiadał mi wprost, co powinienem zrobić z każdym, kogo się obawiałem. Istniało wszelako zagrożenie większe! Całe watahy, a w watahach armie i ich przywódcy, nasi otwarci wrogowie i nasi byli sojusznicy, być może i ci, których jeszcze nie zdążyliśmy poznać. Zamykało mnie to w klatce wyborów, a ja wciąż czułem się za słaby, by ich dokonać. Co dnia atakowały mnie nowe fale wątpliwości, własne myśli wciąż gryzły, zamiast bronić. W każdej znajomej twarzy widziałem diabła. Pozwalałem decydować za siebie, kryjąc się za uczuciami, zmuszającymi mnie do nagminnego wypluwania pustych poleceń, niosących za sobą tylko: radźcie sobie sami!, zza ściany oddzielającej mnie od świata. Mania, melancholia, mania, melancholia. Porywając się jedynie na przebłyski przytomności, które przybywały wraz z napadami dobrego nastroju, dopóki same w sobie nie stały się przerażające i nie spłoszyły mnie swoją obcością. Melancholia, mania. Melancholia, mania.
Boże Mój, byłem tylko mgnieniem, które pojawiło się wzbudzone przez jakieś roztrzaskujące się lustro. Oślepiającym na moment błyskiem, który znika w ułamku sekundy i pozostawia po sobie tylko ciemną plamę gdzieś w polu widzenia, nieprzyjemny symbol krótkotrwałego chaosu, który wkrótce zostanie zabrany przez pracowite komórki i pozostawi po sobie tylko wspomnienie. Minie dzień i już nikt nie będzie pamiętał, jaki kształt zarysował na oku niezdrowy błysk, jeden z tysięcy, które egocentrycznie, nieproszone napierają na źrenice. Nikomu nie będzie potrzebne, pamiętać.
- Nymerio - zwróciłem się do niej stoicko. - Pójdę na obchód.
- Już teraz? Może lepiej poczekać do wieczora?
- Pójdę teraz. I wieczorem. Nie zaszkodzi. Chcę... być obecny cały czas. Czy masz teraz coś do załatwienia?
- Nie, jestem wolna.
- Więc poczekaj tu, proszę. Gdyby ktoś się pojawił i... pytał o mnie, powiedz, że wrócę za pół godziny, czy za godzinę.
- Rozumiem. Jak sobie życzysz.
- Dziękuję. - Naznaczyłem pysk uśmiechem, czując, jak oblewające mnie z każdej strony fale łagodnieją pod wpływem jej słów.
Choć obchód, jak się pewnie domyślacie, miał być jedynie wymówką, aby uciec od rozmowy, kontaktu wzrokowego, odpowiadania na pytania i poruszania trudnych tematów, w drodze na południe moimi myślami zawładnęły zmory wcale nie przyjemniejsze. Nie mogłem wyzbyć się wspomnień wątków, które poruszyliśmy.
Ciri. Ciri. To imię obijało się o moją głowę, od środka, niemal bez przerwy. Moja felerna bratanica. A gdy tak dumałem, moje myśli brnęły coraz dalej. Równie felerna, jak cała reszta stadka, które sprowadził na świat mój niewydarzony brat.
Stop. Mój anioł.
Eee... 
Kawka naprawdę planowała potomstwo? Oto kolejne pytanie, które zadałem sobie niemal nieświadomie. Brzmiało dziwnie, a jeszcze dziwniej zapowiadała się odpowiedź na nie. Na pysk cisnęło się więc proste „Nie”, ale przecież miałem wiadomości z pewnego źródła. Lekkomyślność? Och, możesz się mylić, Nymerio, chociaż... mam nadzieję, że masz rację. Rozumu jej nie brakuje, dlaczego jednak, jeśli, tak jak utrzymuje, ma czyste intencje, nie powiedziała mi o tym ani słowa? Zwykły żal, który po prostu czeka na własną śmierć, by stać się polem, na jakim zasiać można będzie dobrą nowinę? Czy też podstęp?
Och, Nymerio. Co z tą twoją przyjaciółką? Ciri. Nie rozwiązałem wszak sprawy Ciri, nie ma się co zresztą łudzić, że nie znając przyszłości i otrzymując ledwie szczątkowe wieści o jej losach, uda mi się to tu i teraz, na krótkim spacerze w lesie. Od czegoś trzeba zacząć; od czego? Ciri. Od początku traktowana przez pryzmat. Córka mojego brata, twoja przyjaciółka, partnerka, a raczej, powiedzmy sobie szczerze, prawie partnerka tego śmiecia, Admirała. A nigdy Ciri. Wilczyca. Członkini WSC lub chociażby pieśniarka.
Czy w ogóle mogłem ją tak traktować? Przez całe życie wszak była z kimś związana. Działała z kimś. Czy była osobnym bytem, czy jedynie powidokiem, jednym z tych, którzy odsunęli od siebie rdzeń własnej historii i pozostali w cieniu innych, chodząc za swoim przywódcą z notatnikiem, czy też układając słowa nie takie, by nasycić nimi własne serce, a takie, by wypełniły po brzegi przeżarte rdzą serce chlebodawcy, kimkolwiek by on nie był?
A oto i oko cyklonu.
W głębi lasu, a raczej już na leśnych błoniach, moje źrenice napotkały wybijające się ponad grunt zarysy wysokiego wzniesienia.
To już tutaj?
Było to już tam, bez wątpienia. Tylko pustka wokół nie wskazywała na zorganizowane oblężenie. Pomiędzy drzewami spróbowałem odszukać wzrokiem wilcze sylwetki. Udało mi się to dopiero po chwili. Zatem był tam ktoś jeszcze.
Wydałem z siebie pojedyncze fuknięcie bezsilności. Oto miałem przed sobą obraz niedościgłych trybików maszyny naszego wojska.

Tamtego dnia rozpocząłem pracę wcześniej, niż zwykle. Polecenie wydane Kawce z samego rana, tym razem nie jako mojej asystentce, ale jako szpiegowi, nie tylko postawiło mnie na nogi, ale i nakazało poruszać się na nich bez ustanku, w tę i z powrotem. Nie dawszy mi przyzwolenia na spokojne zajęcie swojego stanowiska pracy, jeszcze przed południem zaprowadziło mnie na samotne polowanie, nie pozwalając mi przy tym zakończyć go powodzeniem. Nos drgał w prędkich, bezmyślnych próbach wykorzystania go w podstawowym celu, oczy rozbiegane po mijanych szybko, strzelistych pniach sosen, nie zatrzymywały się na wyróżniających się na ich tle kształtach. Wreszcie, przez rozgrzane kłusem łapy, pokierowany zostałem do jaskini wojskowej, gdzie miałem spotkać się z Hyarinem.
- Jakie mamy plany, generale?
- Przede wszystkim, nie mamy już wilków. Z każdym dniem oblężenie jaskini medycznej staje się coraz bardziej ryzykowne.
- Tak, wiem o tym - mruknąłem. - Czy jednak znaczy to, że czeka nas zniesienie blokady? Jeszcze zanim nasz szpieg wróci?
- W ten sposób będziemy mogli szybko odtworzyć ją w razie potrzeby.
- Racja. Byle tylko nie okazało się za późno.
- Na miejscu zostanie dwójka obserwatorów, którzy będą na bieżąco gromadzić wiadomości i przekazywać je nam w nagłych wypadkach.
Jak nigdy wcześniej byłem pewien, że generał wiedział, co robi. Wyciszony, lecz mimo to jeszcze bardziej niż wcześniej niespokojny, wróciłem do domu. Bez słowa skinąłem głową doradczyni czekającej na mnie na stanowisku.
- Agrest, byłeś w jaskini chorych?
- Nie. - Skrzywiłem się lekko, na pamięć, że nie zdążyłem załatwić wszystkiego, co zaplanowałem. - Właśnie wracam z wojskowej. Jakieś wieści?
- Tak.
Westchnąłem ciężko, sadowiąc się obok niej. Przez myśl przeszło mi nalanie nam po kubku alkoholu, ale pomysł ten zniknął w odmętach wątpliwości, jeszcze zanim rozgorzał na dobre.
- No, co nowego?
- Valo i Cyklamen nie żyją. Oboje odeszli tej nocy.
Ciężko oparłem się o ścianę. Potarłem czoło łapą. Zaczęło się; pierwsze ofiary nowego, choć tak dobrze znanego już naszej ziemi wroga odeszły, cicho, jak cienie. Tak jak i żyły. Jak cienie. Bez oklasków i urągań, a ciała ich miały zostać już niebawem wrzucone do zimnego dołu i przysypane ziemią. A może spalone.
Troska o żywych. To jedno zdanie, choć nie zawsze tymi słowami i nie zawsze świadomie, powtarzałem jak wyuczoną formułkę coraz częściej. Piękne frazesy o ideałach wreszcie okazały się puste. Wreszcie tylko jeden wybił się ponad poziom mdłych dźwięków i rozbrzmiał z pełną wyrazistością.
- Kawka usłyszy smutne wieści.
- Tak. - Kątem oka dostrzegłem, że Nymeria przygląda mi się badawczo. Miałem ochotę zapytać, co było motywem tego spojrzenia. Moja lepsza materia, którą karmiłem od niespełna trzech miesięcy, być może bojąc się jej wzrosłej przeciwwagi, a być może, ślepiami zaszłymi mgłą udręki, po prostu nie widząc już alternatywy dla swojej straconej duszy, po raz kolejny okazała się wciąż za słaba. Wszystko wskazywało na to, że byłem zbyt głęboko zatopiony w fałszu. Od dziecka; do cna.
Tamtego wieczora, hardość wygrała z czujnością.
- Trzeba dać grabarzowi wytyczne postępowania z ciałami. Jak Szkło się czuje?
- Póki co dosyć dobrze się trzyma.
- Kiedyś przechodził już to cholerstwo. Jest silny, da sobie radę. Mam nadzieję, że będzie w stanie nadzorować działania porządkowe.
Nie odpowiedziała. Dla odmiany to ja popatrzyłem na nią, a jej milczenie odebrało mi śmiałość. W gardle zatańczyły wszystkie mięśnie. Przełknąłem ślinę, by je rozluźnić i jeszcze raz wydać głos.
- Jakie to wszystko... miałkie. Tyle się dzieje, a wszystko jak babie lato. Nietrwałe. Gdzieś tam mignie, przeleci i zniknie, poruszysz palcem, a już rozerwą się wiotkie niteczki.
- Wszyscy kiedyś znikniemy jak ci, którzy już odeszli. Nasze historie również dobiegną końca.
- A to tylko pogłębia zgryzotę, prawda? - Otarłem kącik pyska czubkami palców.
- To pozwala pogodzić się z niepowodzeniem. Utrzymuje nas na nogach lub pozwala się podnieść. Bo pokazuje, że żadnym błędnym ruchem nie zniszczymy absolutu.
- Jeśli takowy w ogóle istnieje.
- Tak, a jeśli nie, tylko odejmuje to zmartwień o dysproporcję pomiędzy nim, a naszą małością.
- Wszystko to brzmi jak prawda - ściszyłem głos.
Przed oczyma stanęły mi wspomnienia. Wyjątkowo nie te najnowsze, które od tygodni rozdrapywały mój umysł od środka. Pamięć poprowadziła mnie za łapę, do dawnych dni, jak gdyby nic pomiędzy nimi a ową niegdysiejszą teraźniejszością nie istniało. Dzień, w którym założyłem partię polityczną. Dzień, w którym poznałem Leonarda. Leonardo...? Mój pierwszy wspólnik na politycznej drodze. Strategia i postulat. Strategia i postulat. Konwalia; a raczej Konwalia Jaskra Jaśminowa. Ich imion nie słyszałem od tak dawna. Zlały się z tworami wyobraźni, zdawały się jedynie wymysłem; snem. Miłym?
Mieliśmy już inny świat.
Zabrakło na nim miejsca na przeszłość. Odwróciłem się więc od niej, przysięgając sobie tylko, że pozostanie żyzną, słoneczną krainą mojego własnego świata. Odwróciłem się od niej ze spokojem i pewnością, że kiedyś jeszcze moje myśli będą mogły powrócić do niej na dłużej.
- Nymerio, posłuchaj. - Usiadłem naprzeciwko wilczycy, na chwilę rozpychając się w samym centrum jej uwagi, bezwstydnie, zaborczo i ujmująco. - Może to nie będzie zbyt szykowne, może to nie jest dobry moment, może nie mam przygotowanej pięknej mowy i brak mi siły, ale... - Zawahałem się, gdy przez myśl przeszło mi, że najprawdopodobniej zdradziłem już wszystko, co chciałem powiedzieć. Ostatecznie podkuliłem ogon jeszcze bardziej, niż podkulony był wcześniej i mówiłem dalej, przez zaciśnięte z nerwów zęby - może... chciałabyś, żebyśmy zostali że sobą już na zawsze? Dopóki śmierć nas nie rozłączy? Wiem, to tak banalne, gdy nie wiadomo, ile zostało nam czasu. Proszę, nie pomyśl o mnie niczego złego. Wszystko dzieje się teraz tak szybko. Nie wiadomo, kto jest przyjacielem, na kim można polegać. Wiem że mogę na tobie polegać, ale chciałbym, żebyś tym też wiedziała... Potrafię kochać. Potrafię być obecny zawsze, gdy będziesz mnie potrzebować. Możemy nawet dorobić się gromadki potomstwa. Czy życie nie będzie wtedy bardziej pełne?

< Nymerio? >

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz