poniedziałek, 28 lutego 2022
Podsumowanie lutego!
Od Delty - "Wojna smakuje Krwią - i ma zapach śmierci" cz. 3
Ah wy dobre czasy kiedy ziemia nie trąciła krwią. Kiedy
przez palce nie przelewało się tyle bezmiernie niepotrzebnych łez. Kiedy
spoglądając w oczy przyjaciela wiedziałeś, że masz go u boku. Kiedy? Oh kiedy
to przepadło? Kiedy śnieg przestał być biały, a przybrał kolor piekła. Kiedy,
oh kiedy lament stał się głosem powszedniego dnia. Kiedy przyjaciel przestał
być przyjacielem, martwo spoglądając na ciebie zza grobu lub u jego skraju.
Kiedy? Kiedy? Kiedy?
Ah słodka zimo, która przyniosła ze sobą wojnę. Ah słodka wojno, która rozwiewa
resztki płomieni w duszy. O ty słodka, bezcielesna bratanico śmierci, ubrana w
zwoje kłamstw. Ah słodka wojno, wojno, wojno. Ateno Aresa.
Ah wy kochani bracia i siostry. Wy którzy sami doprowadziliście do stanu
nagości waszych pragnień. Wy którzy z własnej woli pokazujecie sobie kły. Wy
którzy pod presją tłumu zmieniacie się w pokorne owce. Macie czego chcieliście.
Bracia i siostry. Wy którzy z zimą przynieśliście wojnę i wy którzy w tej
wojnie polegliście. Jak brat bratu skakać do gardeł, zamiast spojrzeć w stronę
powagi i spokoju.
Ah naturo. Matko wyrodna swoich niezłoconych dzieci. Ty która dajesz nam tak
dużo, a na za dużo pozwalasz. Nie żal ci? Nie żal? Nie żal twojej własnej krwi?
Tego co tak kochasz i co tak wiernie służy twoim prawom. Dałaś nam kły. Dałaś
pożywienie. I patrzysz jak zamiast polować na zwierzę bardziej niewinne od nas
samych, skaczemy do gardeł własnemu gatunkowi, skąpanemu w blasku twojej
chwały. Nie żal ci? Oh nie żal. Nie żal.
I ty. Ty Boże, w którego nie wierzy nikt, dopóki nie nadchodzi kres dobroci. Ty
który patrzysz na nas maluśkich z wysoka i oceniasz. Czy bawi cię? Bawi cię?
Bawi cię śmierć twoich dzieci? Tych bogobojnych i grzesznych, winnych i nie,
zabitych w szale twojej własnej winy. Bo ty... ty nam dałeś wolę. Wolę
nieporównywalną do innej i pomieszałeś z instynktem. Twoją winą carze
niepokonany jest każdy nasz krok, ale naszą nasze własne dzieje. Bawi cię to.
Bawi. Patrzysz i niedowierzasz. Wilk jak człowiek. Wojna jak wojna. Krew jak
krew. Ale słowo każdej niemej modlitwy słyszysz. Jest żal do ciebie i błaganie
do ciebie. Ale my wiemy. My wiemy. Jesteś głuchy. Jesteś niemy. Jesteś ślepy.
No i ty. Ty kochana przyjaciółko. Ah. Wieki wieków obecna u naszego boku.
Bogini zaświatów. Śmierci moja droga. Ty która słodko przygrywasz nam na flecie
i spoglądasz na nasze udręki. Jak długo to jeszcze potrwa? Czy mi to zdradzisz?
Czy coś podpowiesz? Tak dobrze znamy się od lat. Więc czemu milczysz? Czemu
tylko grasz? Niema skało nieuchronności pozwól aby bezboleśnie każdy mógł ci
podać łapę. Oh słodka śmierci. Aby ten cyrk zakończył się paradą na twoją
cześć. Bądź miła dla serc, jak jesteś dla duszy. Oh słodka śmierci, nieuchwytna
mocy. Bądź nam zawsze u boku.
Słońce. Słodkie, delikatne i z dala od zasięgu jego łapy. Tej samej, znużonej codzienną pracą, która niewiele się zmieniła od czasu ostatniego zdarzenia. Leki, fiolki, chorzy. Wszystko było tak samo.
Ale.
Ale chorzy byli śmiertelnie. Epidemia szalała sobie po jego
małym skrawku nieba, który niegdyś należał tylko do niego i Yira i Flory. Ich
dom pełen dusz i życia, teraz będący kostnicą wspomnień i kości zmarłych. Delta
wstał na chwiejnych nogach, powoli poddających się ciężarowi jego chudego
ciała. Pysk przekręcił się ze strony na stronę. Ściany nadal pozostawały
samotnie zimne i kamienne. Nie do przebicia. Jego oddech jeszcze zamieniał się
w parę nawet tu, w izolatce, gdzie jeszcze niedawno płonął ogień. Teraz
pozostała resztka blasku przedzierająca się przez więdnące liście ogrodzenia.
Jego łapki powoli wyszły z zamknięcia. Drogę miał wolną i otwartą, jakby nadal
był panem własnego życia, chociaż była to tylko ułudna iluzja. Żart od
parszywego losu.
Resztki siły jakie miał przelewał w pracę na rzecz wroga. Jego serce bolało
równie mocno co zmęczone ciało i czasem zastanawiał się kiedy przestanie być w
jego piersi. W końcu, jak tylko stąd wyjdzie będzie musiał uciekać. Uciekać
przed pogardą.
Ale.
Nie był w stanie zostawić ich tak po prostu na bolesną śmierć. Samych. Bez choćby próby ratunku nędznego życia. Kto wie. Może mają rodzinę, którą pozostawili w domu. Jego łapa powoli przejechała po jednej z głębszych ran wilka, nad którym się pochylał. Nic, a nic nie polepszało się nieszczęśnikowi i Delta nie wróżył mu dobrego zakończenia. Ba! Stało się to szybciej niż sądził. Może niecała godzina. Medyk widział wręcz moment, w którym z wilka uciekło życie. Jakby mgiełka żalu owinęła się wokół niego, a dusza uleciała ku niebu. Klatka piersiowa opadła po raz ostatni, nie będąc w stanie wziąć następnego wdechu. Łapy zadrżały w spazmie, w złudnej nadziei na powrót pulsu. Oczy nie domknęły się, pozostawiając wyraz niemo wpatrzonych w ścianę źrenic. Pysk wykrzywiony z bólu rozluźnił się przynosząc cierpiącemu ostateczną ulgę. Martwy. Delta nie pierwszy raz widział śmierć. Mimo to jednak, w jego gardle stanęła gula. To była jedna z najspokojniejszych śmierci jakim był świadkiem. Powoli przesunął łapą po głowie wilka i zamknął oczy rozpamiętując własne życie. Zakołysał się z zamyśleniu i odszedł. W końcu trzeba coś zrobić z tym ciałem.
Ale.
Co? Co poczynić na nieodzowny los wielu wilków pośród tych
ścian? Ciało zgnije, będzie śmierdzieć. Należałoby je spalić, albo pogrzebać.
Jednak gdzie? Kiedy na zewnątrz nadal stoi masa wojowników, taką przynajmniej
Delta miał nadzieję.
—Klab.— jego głos mógłby rozpłynąć się na wietrze, który porwałby i jego ciało
uciekając w nieznane. Jego oczy, tak płowe i bezradne w pałacu swojego umysłu
spojrzały na większego od siebie wilka, który uraczył go pytającym wyrazem
pyska. Delcie zdało się ,że może zobaczył w tym geście odrobinę empatii, jednak
szybko odrzucił od siebie tą myśl.
—Czego? — jego ton obojętnie owiał umysł Delty. Większy, postawniejszy,
dominujący basior i maleńka kuleczka nerwów naprzeciw siebie. Oboje tak samo
zdeterminowani żeby postawić na swoim.
—Masz trupa. — lakonicznie zarzucił w powietrze, martwo wbijając się wzrokiem w
ciało wyższego. Ten jedynie przechylił głowę, niczym szczenię któremu dorosły
prawił o filozoficznych wartościach świata. Najwyraźniej chwilę zajęło prawej
łapie Admirałka przetrawienie tak krótkiego i prostego zdania, które za razem
niosło ze sobą sporo emocjonalnego bagażu. W końcu niektórzy pośród tego grona
lubili się z innymi mocniej, z innymi słabiej.
—Jak to trupa? — upewnił się. Jego głos może odrobinę złagodniał kiedy z obawą
i przestrachem wyjmował słowa z krzątaniny myśli. Delta zamrugał, przełkną
ślinę i kiwnął głową. Wystarczyło żeby wzbudzić małą panikę. W końcu wieści, że
choroba zabiera pierwsze dusze tak szybko nie były najlepszą nowiną. — Jak
bardzo źle jest? —
—Padł jeden, dwóch na prostej drodze. Daję im... parę godzin, może minut. —
obojętnie odparł. Dla niego te wilki znaczyły nic. Wielkie nic. Jednak mała
społeczność i jej więzy różnie odbijały się na ich członkach. Strata jednego żołnierza
dla Delty mogła być powiewem wiatru na sierści, dla nich z kolei tornadem
zrywającym dachy z ludzkich domów.
—No dobra... dobra, ale... co ja mam z tym ciałem niby zrobić?—
—Nie wiem. Nie obchodzi mnie to. Spal. Zakop. Wyrzuć. Zanieś Admirałowi. Zjedz.
Cokolwiek. Zabierz je tylko z łóżka i nie daj spleśnieć w kącie. — jego ogon,
nieco puchaty i przydługi zawinął się i ustawił tyłem do „wroga”. Ale czy w tej
parszywej sytuacji rzeczywiście byli wrogami? W końcu VCIG nie patrzył kto z
kim się kocha. Brał każdego jak popadnie, czy ten miał życia przed sobą
kilometry, czy może dwa kroki. Nie spoglądał czy ma się rodzinę, wrogów czy
przyjaciół. Zabierał najsłabszych i najsilniejszych, bez dyskryminacji. Więc
czy w takiej parszywej sytuacji wróg nie stawał się twoim bratem w udręce.
Życie to życie. Nie ważne czyje.
Jego łapy bolały. Ciągła praca i nieustanne krążenie po
jaskini odbijały się na jego osłabionym ciele. Miał wrażenie, że powoli choroba
rozbiera i jego, chociaż ciężko było ją zdiagnozować. Jego ciało, jebany
hipokryta, nie dopuszczało żeby jakakolwiek rana rozdzierała jego ciało.
Oczywiście nie wliczając tych, które samo nieustannie otwierało na skórze. Skąd
więc Delcie było poznać czy jest chory? Logicznie rzecz ujmując, był. Spędził
tyle czasu pośród kaszlących i umierających wilków, że nie było co do tego
wątpliwości. Z drugiej strony, słaby był już parę tygodni. Rany miał od
dłuższego czasu. Zmęczony chodził nieustannie od czasu śmierci Mundusa. W jego
głowię zakołysało się. Przymknął oczy odrywając się od rzeczywistości aby
uspokoić ten płynny ruch na boki, który niczym statek układał jego mięśnie do
snu. Miał jeszcze obowiązki.
Jego żołądek został napełniony. Jego pragnienie zaspokojone. A zdawało mu się,
że nie dostanie nic. W końcu był więźniem. Jednak nie. Traktowano go lepiej niż
swoich. Pożywne posiłki, wystarczająco wody, a chorzy? Delta wolałby nie
wiedzieć, dla świętości swojego umysłu. Jednak..
—Co zrobiliście z ciałem? — spytał Delta. Miał kolejne na zbyciu i chciał się
go pozbyć. — Mam drugie. —
—Em... Chorzy zjedli... — Klab podrapał się po tyle głowy jakby przekazanie tej
wieści wprawiało go w kompletny dyskomfort.
Delta rozwarł delikatnie pysk i zamrugał dwa razy.
—Smacznego. Idę się położyć. — odparł w szoku znikając po chwili w izolatce.
Zjedli? Zjedli? Zjedli chorzy? Delta czuł i wiedział że ich sytuacja słońcem
nie świeciła, jednak żeby było tak źle aby chorych karmić ich kamratami.
Sytuacja bez wyjścia? Nie. Wyjście było, ale widocznie zbyt mocno godziło w
dumę pewnego tragicznego bohatera całej tej dramatycznej sztuki. Admirał.
Ścierwo niezasługujące nawet na miano omegi. Trzymał ich w swoich łapach tak
mocno, że gotowi byli posunąć się do ... Czy to ważne teraz kiedy się stało?
Delta opadł na posłanie. Ciepłe futro ogarnęło jego drobne ciałko. Przysunął
łapy bliżej siebie zwijając się w kulkę poszarpanego futra w kolorze granatu.
Jego oczy zamknęły się powoli jednak świadomość nie ustąpiła snu. Dręczyła go
myśl o straconym domu i duszy. Tej, jego własnej, która coraz to słabiej
trzymała się jego ciała, napawając jego serce złudną nadzieją, że ten koszmar
się skończy.
Ale.
Jego ciało leżało w bezruchu długi czas. Niczym szczenię w
śniegu. Rozerwane przez psy ciało, metafora cierpienia i upartego trzymania się
skrawka ostatecznego oddechu. A mimo to nadal żył. Chociaż czy można to nazwać
życiem? W końcu uniósł głowę. Jego ucho zastrzygło w niespokojnym ruchu.
Zawęszył w panicznym odszukaniu zapachu, który dotarł do jego zmysłów. Tego
znanego dość dobrze, a nieodnalezionego w odmętach szaleńczego umysłu. Pęd
myśli nie zatrzymał go głowy powoli odlatującej na bok. W kierunku drzwi.
— Delta. — głos słodko miażdżący serce. Złudna nadzieja. Na pierwszy rzut oka
wydało mu się nawet że przybyła jego przyjaciółka i odprowadzi go do świętego
spokoju. Da miejsce przy stole obok siebie i potem zawsze będą już jednością. Z
dala od parszywego świata. Jednak nie. W progu stała wadera. Jej sierść miała
kolor nieco zielonkawy, jakby dodał do niej brązu i zmieszał z mlekiem. Jej
zielone oczy obejrzały to nędzne widowisko jakim był.
Uciekło mu westchnięcie. Ciche. Niczym podmuch wiatru na letnim polu. Słodka
pamięć o dawnych czasach. I wstał. Najpierw rozłożył się prosto na ziemi w
obawie, ze zasiedziane kości nie utrzymają go na nogach. Potem usiadł z żalem
uświadamiając sobie, że nadal jest w stanie to zrobić. W końcu jak wiele
łatwiej byłoby mu gdyby zastygł jak kamień na wieki. Uniósł głowę, rzucił może
nieco obłąkanym spojrzeniem na ... kogo? Właśnie kogo? Kim był jego gość, tak
znajomy a jednocześnie nie. Co ona tu robi?
Czy Kawka poszła w ślady matki?
Kawka. Kawka. Wstał. Powoli. Jego potargane futro
zaszeleściło w ciszy jaka zapanowała. Nawet najdrobniejszy ruch zdawał się być
dzwonem kościelnym oświadczającym wszystkim o rozpoczęciu nabożeństwa.
—Kawko. — jej imię uciekło z jego ust jak ostatek duszy. Mało co, a nie
zapomniałby nadać mu brzmienia, tak często przychodziło mu teraz mówić bez
emocji. Zobojętniale. — Wszystkiego bym się spodziewał, ale ciebie? Tutaj? —
pośród tych wrogów. Ty biała owco pośród czarnych wilków. Aż przestrasz ścisnął
Deltę za gardło. Przecież Kawka była z nimi, prawda?
—Baliśmy się o ciebie... — jej zmartwienie przeleciało mu przez głowę, wpadając
z prawej i wylatując z lewej. Kto się martwił? Agrest, który być może już o nim
zapomniał. Szkło? Przyjaciel, który zamiast słuchać wolał działać. Ten sam
który osadził go zdrajcą. Kto. Kto inny? Nie. Są jeszcze jego dzieci. I babunia
Konstancja. Oni. Oni. Bo kto inny.
—Niepotrzebnie. — głucho wypuścił swoje słowa w jej kierunku. Niepotrzebnie, bo
nie miał kto. Miał się tak samo źle jak i bez Admirała w domu.
—Wyciągniemy cię stąd. Wiesz, cały czas trwa oblężenie jaskini medycznej. W
końcu Admirał i reszta tego tałatajstwa będą musieli się poddać.— pusto wbił w
nią wzrok. Ten sam który niegdyś błyszczał w takich ciemnościach, a który teraz
znikał pośród niej. I co? Co potem?
Wyjmą go. Zdrajcę. W końcu śmiał leczyć wroga. Nie dadzą mu nic powiedzieć.
Zabiją? Zdegradują? Może to i lepiej. Nie będzie musiał więcej spoglądać na
własne szaleństwo.
—Jeśli ktoś z nich — chciał powiedzieć „nas”. Ugryzł się w język. Szybko. Nie
był nimi. Jednak toczył walkę o życie tak jak oni. Więc kto wie. Choroba nie
wybiera. — w ogóle dożyje. Obecnie ponad połowa jest chora i ta liczba wzrasta
wraz z każdą dobą. Padło już kilku, dwaj czy trzej są na prostej drodze do
grobu. A raczej... — zacisnął zęby. Musiał sobie przysiąść żeby oddać nogom
drobinę odpoczynku. Jego oddech nieco stężał, pysk wykrzywił się w grymasie
obrzydzenia. — Zresztą nieważne. —
—Co się dzieje? — widocznie śpieszno jej było do traumy. Dobrze, więc.
—Zapasy jedzenia są na wyczerpaniu. Widocznie coś jeszcze zostało, bo mnie
karmią zwyczajnie. Ale chorych raczą... resztkami kompanów.— Delta wiedział co
zostało. Ile zostało. Gdzie leży. I ile przeznaczyli na niego. Mógłby jeszcze
na minimalnych racjach przeżyć dobre 2 tygodnie. A oni? Zdechną zanim zdążą
mrugnąć. Z winy choroby i mięsa swoich własnych ludzi. —Powinnaś jak
najszybciej opuścić to miejsce. — szepnął błagalnie. Ba! Panicznie. Jeśli nie
stała za rodzicami, z miał nadzieję, że tak nie jest, to mogła zarazić się od
samego patrzenia na powietrze w jaskini medycznej. Ba! Od samego przebywania z
nim w jednym pomieszczeniu. W końcu nadal nie miał pojęcia czy jest chory czy
nie.
—Chciałam cię o coś prosić. To tylko chwilka.—
—Co takiego? —
—Chcę potwierdzić ciążę. — Ciążę...
—Naprawdę? — może to z odrobiny nadziei, że ktoś może doznać szczęścia w tym
koszmarze, może z niedowierzania, ale jego oczka delikatnie zabłyszczały.
Szybko jednak powróciły do bycia mętnym zlepkiem kolorów o podobnym odcieniu.
Puste i obojętne. W końcu jaka dusza, takie okna.
—Zależy mi, żeby wszystko zrobić jak należy, żeby szczenięta były zdrowe i w
ogóle, ale zupełnie się na tym nie znam.— Logiczne. Bo kto by się znał, jak nie
on. Ale... Domino. Domino też zna się na takich sprawach. Nasza kochana
położna. Co się stało z Domi... z Do...
z... kim?
—Dobrze. Dobrze. — otrzepał się z chwilowego otumanienia. Podszedł do swojego
posłanka i rozgarnął odrobinę siana, jakieś resztki szmat i futer dla lepszego
ocieplenia, cokolwiek miał za posłanie. W końcu ciężarnej na ziemi nie położy
jak tych półgłówków, kiedy zabrakło już miejsc.
— Który to tydzień? Jak się czujesz? Połóż się. Zaraz zobaczymy, co się
tam dzieje.—
Samiczka ułożyła się na boku, wbiła w niego ślepia. Spokojnym ruchem,
mechanicznie wypracowanym w mięśniach, położył łapę na jej brzuchu. Potem
pomruczał coś o płodach. Medyczna gadka o stopniach rozwoju. Coś żeby zabić
dudniącą ciszę i napięcie rosnące w jego umyśle kiedy nie był w stanie znaleźć
żadnego śladu obecności szczenięcia. Może dwóch.
—Nudności? Brak lub wzmożony apetyt? — łapał
się wszystkiego. Niczym tonący brzytwy. W końcu, zawsze są wyjątki od przypadków.
Ale.
—Nie, czuję się świetnie. Coś nie tak? —
—Nie, nie.—
—No, powiesz coś?—
—Obawiam się, że jest tam pusto. — rzucił jak w eter. Nieco przygnębiony. W
końcu szczenię to wielka radość, nawet jeśli katorga do przejścia. Zwłaszcza
dla młodej samicy. Ale może to i dobrze. VCIG nie wybiera.
—Co? Jak to? — jego oczy niespokojnie powędrowały po ścianie. Kolejna fala żalu
ścisnęła go za serce, niemal wyciskając zły, pomimo że to nie dotyczyło jego.
—W tym czasie płody powinny być już wyczuwalne. Macica powiększona. Wygląda na
to, że nie jesteś w ciąży.— odpowiedział może nieco medycznym bełkotem, do
którego przywykł. Żargon szpitalny, jeśli można by się z tego tak zaśmiać.
—Ah rozumiem . jednak zdało mu się, że nie rozumiała. Jego droga znajoma.
—Nie przejmuj się. Puste słowa bez znaczenia w obliczu jakiejkolwiek tragedii.
Nie ważne jak bardzo żal ci by nie było, bardziej przeźroczystego zapewnienia
dobrobytu nie było. — Raz może nie wystarczyć. Z różnych powodów. —ponownie
ugryzł się w język przed wylaniem słów niepotrzebnie raniących, a będącymi
milion i jednym powodem nieudanego starania się o szczenię. Tak wiele ich
jest.— Ale wystarczy dać sobie trochę czasu, a wszystko będzie dobrze! —
uśmiechnął się. Jednak nie wiedział jak krzywo to może wyglądać. Tak dawno na
jego pysku nie było niczego poza grymasem niesmaku i czystym jak łza żalem.
Wyszła. Więc tylko chwilę widział ją na oczy. A sam miał tyle pytań
Niewypowiedzianych próśb i błagań. Jednak na co mu to. Na co mu wiedzieć jakie
pobojowisko mają tam.
Ale.
Błagalny wzrok uniósł do nieba. Cicho zaskomlał jak
zagubione szczenię. Chciał zaszyć się w mroku niczym jego część. Jakby nigdy
nie był wilkiem. Jakby nigdy nie widział śmierci swoich bliskich. Jakby w życiu
nie przeszedł połowy świata na nogach. Jakby w duszy cichutko nie grał mu flet
jego drogiej przyjaciółki. Jakby ta cała szopka i gierka, nigdy nie miała
miejsca i pozostała iluzją spaczonego umysłu.
Jakby...to wszystko... ten ból. Żal. Smutek. Radość. Śmiech i łzy. Jakby to
wszystko. Było tylko głupim snem. A on wstałby z tego snu, w posłaniu, z dala
stąd i miał na nowo rodzinę. Tą samą którą stracił.
Jakby wszystko było snem.
Huk nieco go rozbudził. Zwinięty w kłębek. Zastrzygł uszami,
zamrugał oczyma. Zdezorientowany podniósł się do siadu. Jego przednie łapy
zatrzęsły się jak galaretka pod ciężarem jego wątłego ciała. Zatrzepał głową
dla upewnienia się czy słyszy dobrze. Poruszenie było nieziemskie. Pomruki,
krzyki, trochę nawet powarkiwań.
Niespokojny wykroczył poza próg bezpiecznej izolatki i mało nie wpadł w Ry.
Chwila. Ry? Delta zadarł głowę z nieco rozwartym pyskiem spoglądając w te oczy,
tak podobne do jego samych.
—Marnie wyglądasz towarzyszu— rzucił z krzywym uśmiechem.
—Co wy tu... ?— zapytał słabo mrugając parę razy. Nie rozumiał.
—Przyszliśmy cię.. wyjąć — jego uśmiech raził jak słonce.
—Wyjąć?! — nie wiedział jak się czuć. Nie był w stanie chyba już się uśmiechać.
Poza tym skonfundowany nie wiedział jakim sposobem niby mieliby to zrobić.
I tak w ciągu godziny, może niecałej jego progi zaszczyciło
więcej pacjentów. Osiowały przysiadł sobie więc w kacie, patrząc na kamienne ściany,
przytłoczony nagłą odpowiedzialnością. Generał wydał rozkaz: wyleczyć wroga. Ale co Delta mógł, skoro ulegał swojej własnej
chorobie. Bał się już spojrzeć komukolwiek w oczy, nie teraz. W chwili swojej
największej słabości. W dołku, dołków. A jednak musiał. Życia nawet wrogowi nie
odmówił, więc swoim tym bardziej nie może.
Jego łapa powoli sięgnęła do ziół. Floro... gdzie jesteś? Yir, jak daleko masz
do domu? Czemu tak wiele z nas musi być chorych?
I kto do diaska tam w niebie robi sobie z niego tak okrutne żarty?
Oh słodka wiosno. Tak piękna pani przybrana w deszcz i
chmury. Ty słodkie widmo kwiatów i liści. Ty matko odrodzenia, która z popiołów
podnosisz swoje dzieci po ciężkiej zimie. Gdzie twoja pomoc kiedy nam jej
potrzeba. Gdzie odrodzenie, dla straconych przez władanie mrozu, dusze? Kto
wybawi nas, śmiertelników z rąk śmierci?
Ah wiosno. Jak daleko sięgają twoje korzenie, żebyś w milczeniu bezdusznie
spoglądała na ziemię i wznosiła zieleńszą niż gdzie indziej trawę, tam gdzie
padła chociaż kropla krwi niewinnych. Jak możesz słodko grać swoje melodie na
strunach ptasich głosów, kiedy wokół śmierć gra swoje agonie. Jak wiele żyć
potrzeba nam jeszcze dla odrodzenia?
Dlaczego milczycie , wy, siły wyższe? Naturo droga. Boże, o ile nasz głos
przedziera się przez twoje zastępy aniołów. Wiosno. Zimo. I ty. Kochana
przyjaciółko. Ty nieustępliwa kompanko naszego żywota. Śmierci.
Czemu milczycie? Pytam choć wiem.
Ale.
Muszę pytać.
Bo kto inny?
CDN
Od Kawki - „Rdzeń. Dzień nadania kształtu”, cz. 3.7
Od Małej Mi - "Aqua" cz.2
Jak rzekła, tak zrobiła, tekst dobrze znany
Ze swojej wartości wcale nie wyprany
Wszak Mała Mi z rodu Shików się wywodzi
Choć nie krwią to charakterem nie uchodzi
Tak samo mężna i (jak osioł) uparta
Przepowiedziała to pewna gwiezdna karta
Teraz wadera ku morzu się kieruje
O tej porze roku morza lód nie skuje
Gotowa jest nurkować, nic się nie boi
Na granicy plaży bez krzty strachu stoi
Wbiega już do wody, wnet głos zza jej pleców
"Stój, siostrzyczko droga" woła kolorowa
Wadera; to Pinezka, stróżyć gotowa
"Co robisz?" "W odmęt wody zamierzam płynąć"
"Po co?" "Z ratowania chciałabym zasłynąć"
"Co ratujesz?" "Siebie. I ciebie. I innych"
"Co?" "Wiem, że nie rozumiesz. Nikt tu nie winny!"
"Tam gdzieś w wodzie amulet pływa ojczyma"
"Chcę go wyłowić, zobaczyć go oczyma"
"Wystawić na pamięć po naszych rodzicach"
Z tymi słowami zniknęła w morza licach
Trochę to potrwało, ciągle nurkowała
Ale jak wspomniano, głębi się nie bała
Po czterech godzinach wreszcie go zdobyła
Amulet z heptagramem; w radości żyła
Wreszcie po rodzicach została pamiątka
Będzie wciąż pamiętać, że ich kiedyś spotka
Wtedy im opowie, co tu miało miejsce
Na tej ziemi srebrnej po smutnej odejstce
Będą znów szczęśliwi jako ta rodzina
A teraz czekała na Mi siostra Pinia
<Koniec>
Od Małej Mi - "Aqua" cz.1
W pewien dzień już ciepły, bo prawie wiosenny
Wilk wcześnie opuścił kraje marzeń sennych
Bo jak to miał w zwyczaju, co pewnie już wiecie
Kochał zapolować tak wcześnie o świcie
Czy to deszcz, czy też grad, czy inna cholera
Zawsze szedł polować kiedy rosa się zbiera
Sierść koloru ognia tak pięknie błyszczała
W oliwkowych oczach odwaga mieszkała
Ten wilk to wadera, Małą Mi ją zwano
Czasem z niej szydzono, czasem się z niej śmiano
Tego dnia akurat innych unikała
Bo coś konkretnego w planach dawno miała
"To nic szczególnego" - tak mówiła innym
"Muszę to załatwić teraz w trybie pilnym"
Poszła tam nad wodę, nad jezioro stare
Chociaż czy jeziora mogły być niestare?
Rozpuściła loki, z nich wnet płomień ożył
Ogień pod jej wolą szybko się ukorzył
Weszła tak do wody lodowato zimnej
Właśnie taką sprawę miała wagi pilnej
Mocząc łeb pod wodą, doznała olśnienia
Jej kochany płomień umknął ugaszenia
Wychodząc z jeziora, bogata w tą wiedzę
Wadera ogłosiła plan swój: "Jak siedzę"
"Przysięgam na siebie, na ogon mój rudy"
"Znajdę, czego szukam, uwolnię od zguby"
"Wiem, gdzie szukać - znajdę, wcale się nie boję"
"Odzyskam z powrotem to co było moje"
"Przysięgam na tatka oraz na ojczyma"
"Przed tym znalezieniem nic mnie nie powstrzyma"
<CDN>
sobota, 26 lutego 2022
Od Domino CD Kamaela - ,,Kochanie, bądź moja!" cz.6
Zrodzony z dobroci, dobroć rozpościera,
Dobro - Prawda - Piękno
Jedno pytanie mnie tylko poniewiera,
Czy piękno doskonałe,
można prawdziwym nazwać.
Wydaje się niebywałe
By trzy istnieć mogły naraz.
A może tylko w śnie można takie mieć złudzenia,
O współistnieniu ideałów snuć marzenia,
Które jednak granice mają poza światem istnienia.
Chciałam dotknąć, przekonać się czy rzeczywiście istnieje. Moja łapa zanurzyła się w bezkres istnienia aż po łokieć, zamieniając mnie w szczere złoto. Anioł zaczął przygasać, tracił swój blask, jakbym mu coś odebrała. Wsunęłam drugą łapę, chcąc odzyskać ten żar, ale on bladł coraz bardziej. Wsunęłam więc łeb do środka. Zatopiłam się w nim, chcąc odzyskać to, czym w istocie jest, a co tracił z mojego powodu. Myślałam że wybuchnę z rozkoszy. Zrozumiałam, że stałam się nie złotem, a pryzmatem. Piękno przenikało mnie w setce promieni, przepuszczał przeze mnie obręcze tęcz i rozbłyski odcieni, o których perfekcja mogła tylko pomarzyć. Jaśniał, ale nie samym sobą, odbijał się we mnie, byłam jego nowym ogniwem, żarem, instrumentem. Nie byłam pewna czym się stał, moje oczy ślepnęły od nadmiaru barw, a dusza wirowała w kalejdoskopie powidoków. Obracałam się w jego jestestwie tak długo, aż nie padłam z wycieńczenia. Chociaż nie mogłam się czuć bardziej przytomna, bardziej spełniona.
Obudziłam się łaskotana języczkami poranka na mojej twarzy. Wilgotny piasek lepił się do mojego brzucha, szurał, gdy podniosłam łeb. Słyszałam piski mew w oddali i odgłosy oceanu. Poza tym tylko cisza.
Nadal byłam na plaży. W jakiejś nadmorskiej grocie, wyżłobionej przez wieczne przypływy w czarnej skale. Ciemne skały pięknie kontrastowały z jasnością piasku, szczególnie w tym świetle. Piękny dzień, ni da się ukryć.
Zauważyłam, że on też tu był. Ha, nie wyparował od ciepła dnia, jak mają sny w zwyczaju. Może to wcale nie był sen? Wszystko nadal wydawało się takie nierealne. Czułam własne palce, czuła zimno wilgoci i ciepło słońca na futrze- nie, to nie był sen. Przysunęłam się bliżej, by rozgrzać się trochę w jego cieple.
Niczego więcej nie potrzebowałam, tylko jego obecności.
I tak upłynął wieczór i poranek - dzień pierwszy
Spotykaliśmy się częściej w tej grocie, codziennie tak właściwie. Po ciężkim dniu spędzonym na patrolach odnajdywałam niewymowny spokój w świadomości, że się wieczorem zobaczymy. Praktycznie nie odwiedzałam już swojej jaskini, ale na szczęście nie było w watasze nikogo, kto by się tym przejął. To był nasz mały sekret, nasza własna samotnia.
Opowiadałam mu jak mi minął dzień i jak się dziś czuję, jaka była pogoda, co mnie rozśmieszyło, a co zasmuciło- głupoty, których z jakiegoś powodu chciał słuchać. I mówił ,,mów dalej” ,,mów dalej” ,,mów dalej”...więc robiłam mu tą przyjemność. Wydawał się wtedy taki szczęśliwy.
Naciskałam, żeby też coś powiedział, jak mu idzie w roli obrońcy i czy nie naraża się za bardzo. Nie chciałam, żeby pewnego dnia wrócił cały poharatany, półprzytomny, albo co, nie daj Boże, martwy. Na noszach wywleczony z konfliktu, który nie dotyczył ani jego, ani żadnej niewinnej duszy, która przelała za nią krew. Kiedy rano wychodził, pytałam go zawsze, czy wróci.
- Oczywiście.- Uśmiechał się zawsze tak samo.
- Obiecujesz?
- Na twoją piękną duszę. - I wychodził.
Czasami kreowałam w swojej głowie świat, gdzie obietnice były niełamliwe.
- Na co ci te wszystkie muszle?
Czasami spotykałam Mikaela na plaży, gdy zeskrobywał antybiotyczne glony ze skał nieopodal laguny. Mówił, że pomimo iż nie był już formalnie zielarzem to jednak okłady lecznice z czegoś musiały być robione- a rannych nie ubywało. Chociaż musiał być w dwóch miejscach jednocześnie, robił, co mógł by choć trochę pomóc.
- Na prezent. Chcę zrobić mozaikę.
- Haha, to urocze, ale czy nie musisz się zajmować czymś ważniejszym?
- Sam skrobiesz zielonkawy osad z mokrych głazów.- Zachichotałam.
- To co innego.
- Przecież wiem.- Westchnęłam zamyślona. - Zastanawiałeś się kiedyś…dlaczego ta wojna miałaby nas obchodzić? Przecież to nie o nas chodzi.
Mikę zamurowało.
- Chyba nie mówisz poważnie? Przecież widzę jak w jaskini med..
- Przepraszam. Tak mi się tylko powiedziało.
Może zapomniałam już, jak to jest się smucić.
Po patrolu zapolowałam na ławice dorszy. Powinny mu smakować, chociaż są w tym sezonie wyjątkowo chude. Musiałam się spieszyć, żeby zdążyć przed jego przyjściem. Rozpaliłam ogień, nadziałam ryby na drewniany rożenek i wbiłam w ciężki, mokry piach. Rybie ślepia pękały jak bańki mydlane pod wpływem płomieni, a ściekające białka skwierczały na rozżarzonych kłodach poniżej. Oślepły od ognia. Właśnie poczułam się niewypowiedzianie zrozumiana przez martwe dorsze na kijach.
- Już jestem.- Jego miodowy głos wybił mnie z rozmyślań.
- Kamael, dobrze cię widzieć. Jak dzisiejszy dzień?
- Tak?
- Wydaje mi się, że nigdy cię o to nie spytałam. Dlaczego odszedłeś od rodziny?
(Kam? No i masz swój wstęp )
piątek, 25 lutego 2022
Od C6 CD Flory - ,,Sobowtór''
- Z racji czasu, od jakiego znamy Florę, darzymy ją o wiele większym zaufaniem niż…- Nymeria połknęła ostatnie słowo, najwyraźniej wyjątkowo paskudne, gdyż nie umiała ukryć zniesmaczenia między zębami.
- A gdzie tu sprawiedliwość? Mamy przecież śledczych prawda? Może by im pozwolić na odbębnienie ich pierdolonej roboty i udowodnić, kto łże, a kto jest ofiarą?!
- Proszę się nie unosić, to nie jest potrzebne.- Ta przyboczna Agresta mówiła więcej niż on sam. Do tego brzmiała o wiele bardziej władczo, wiedziała, jak modulować głos by brzmieć jak mediator, a jej gadzi jęzor umiejętnie szafował słowami tak, że kompromitacją było nie posłuchać. Psia kość.
- Dziękuję Nymerio, ale on ma trochę racji.- Agrest odchrząknął.- Ry?
Jasny chuderlak wyjrzał zza rzędu głów.
- Czy nie przesłuchałeś już Flory?
- Jak tylko się o tym dowiedziałem. - Jego berecik opadł mu na jedno oko, gdy skinął na szaraka.
- W takim razie nie będzie problemu z wysłuchaniem drugiej strony. Nie masz nic przeciwko mam nadzieję?
- To moja praca.
- Świetnie.
- Możemy zaczynać?
Pokiwałem łbem.
- Gdzie byłeś poprzedniej nocy?
- W swojej jaskini oczywiście.
- Z kim?
- Flora u mnie nocowała, bo burza była. Nierozsądnie jest chodzić pod drzewami, gdy grzmi.
Kawałek węgielka zaskrobał o kawałek papieru z poszarpanymi rogami. Przełknąłem ślinę i łypałem ukradkiem, jakie nieme zarzuty są mi właśnie stawiane.
- Jak przebiegała ta noc?
- Rozpaliliśmy ognisko, pojawiło się wiele dymu, ale byliśmy tak zmęczeni, że nie zwróciła na to uwagi. Zasnęła zaraz po. Wyszła w środku nocy na deszcz i nie chciała mi powiedzieć dlaczego…to było dziwne.
- Zachowywała się jakoś inaczej?
- Mam wrażenie, że w chruście omyłkowo pojawiła się gałązka jakiegoś trującego zielska. Okropnie śmierdziało, gdy rozpaliliśmy, kto wie co wdychaliśmy. Może to dlatego zaczęła lunatykować i bredzić od rzeczy.- Wzruszyłem ramionami. - Może dlatego wyhalucynowała to, o co właśnie mnie teraz obwinia?
- W takim razie czy sam odczułeś jakieś objawy na sobie? Też miałeś halucynacje?
- Ja…nie jestem pewien. Widziałem postaci.- Tego o dziwo nie musiałem zmyślać.- Moich towarzyszy z przeszłości. To nieistotne dla tej sprawy.
Ciche skrobanie, mój ciężki oddech. Starałem się opanować drżenie ogona.
- Z jakiego rejonu zbieraliście chrust?
- Z otoczenia, nie oddaliliśmy się zbytnio od jaskini, bo w każdej chwili pogoda mogła się popsuć.
- Czyli zaprzeczasz wszystkim zarzutom odnośnie gwałtu?
- Oczywiście. Niczego nie jestem bardziej pewien.
Wyszli, by oglądać roślinność na zewnątrz. Jak już przewidywałem, nie byli w stanie określić konkretnie która roślina jest halucynogenna, a która nie. Flora nie była wystarczająco poczytalna w tej chwili, mogła tylko potwierdzić, które są lecznicze, które trujące, chociaż tylko te najbardziej jej znane. Potrzebowali zielarza, a ja uzyskałem trochę więcej czasu.
Oni odeszli, a wieczór zapadł szybko. Nie myślałem, że kiedykolwiek polubię wódkę, ale zmieniły się okoliczności. Cały wieczór czyściłem zapasy ze spichlerza, aż ktoś wścibski mnie nie wyrzucił. Jedną małpkę pozwoliłem sobie jednak wynieść. Zdrowie wszystkich ofiar!
Mszczuj zgodził się pomóc przy identyfikacji flory wokół mojego domu. Jak dobrze, że pierwszy napatoczył im się on, a nie Mika. Kurza ślepota, krótkowzroczność i skostniały chód starucha były wprost wyborne, niebiosa mają mnie w opiece. Zanim dojdą na miejsce zdarzenia, ja już mogę być dawno na innym kontynencie. Nie chciałem obnosić się z tym, że się pakuję, ale w rzeczy samej, miałem wszystko w najlepszym porządku. W razie co.
- Dokąd tym razem?- Rzuciłem na odchodzącego Ry’a.- Stary Mszczuj jeszcze nie skończył!
Został pozostawiony sam na sam, by w swoim ślimaczym tempie przeprowadzić oględziny każdego gatunku chwastu w promieniu 200 metrów, przyglądając się uważnie ich ząbkom na liściach, licząc je, próbując soku z przełamanej łodyżki, miażdżąc w łapach. Każdego po kolei.
- Poradzi sobie.- westchnął ze skrywanym wyczerpaniem.- Ja mam jeszcze kogoś do zapytania.
Postanowiłem, że pójdę w jego ślady. To w końcu moje losy się ważą, prawda? Mam prawo do wiadomości z pierwszej łapy.
Ry łypał na mnie co każde 500 metrów, upewniając się, czy może już sobie poszedłem.
- Zamierzasz tak za mną iść? Pozwól mi pracować.
- Jakoś Agrest mógł robić ci za świadka gdy JA byłem przesłuchiwany. Też mam prawo wiedzieć, co się dzieje w MOJEJ sprawie.
Nie zdecydował się mnie przeganiać. Może uznał, że i tak nie dałby rady.
- Dobrze cię widzieć Ry.- Domino przywitała nas w progu. - Witaj C6. Już lepiej się czujesz?
- Znakomicie. Chociaż, masz może coś do picia? Chyba jestem odwodniony.
- Pewnie, zapas jest za ziołami, poczekaj tu momencik.
Śledczy złapał ją za skrzydło i przyciągnął delikatnie do siebie. Wyszeptał coś jej do ucha, a ta spojrzała na niego pytająco z rozwartymi w przestrachu dużymi oczętami. Dodał coś, co z ruchu warg wyglądało jak ,,proszę”, co spotkało się ze zgodą. Szybko podreptała do zapasu wody, a Ry zachował się, jakby wszystko było znowu w porządku. Oglądał chorych, skrobał w udeptanej ziemi jakieś literki, westchnął ciężko. Domino wróciła z glinianą czarką w zębach, wręczyła mi ją z lukrowanym uśmiechem tylko po to, by on wziął ją na stronę. Siorbałem swoją wodę w skupieniu i przyglądałem się, jak wpierw idą do stanowiska Flory i proszą ją na rozmowę. Widziałem iskierki strachu w jej oczach, gdy położna ją o coś spytała. To było coś ważnego, to oczywiste. Nie widziałem szczegółów, ale ruchy ust wystarczały. Co? Zgodziła się? Ospale, ale jednak. Niemożliwe, co oni znowu wyprawiają do cholery? Na języku poczułem metaliczny posmak. Spojrzałem na własne łapy, były poharatane i mokre, pode mną kałuża wody moczyła mozaikę glinianych skorup. Nawet nie pamiętałem trzasku.
- Mam nadzieję, że pamiętasz, to bezbolesna procedura. Nie musisz się niczym martwić, po prostu się odpręż i rozluźnij.
Uzdrowicielka wypchnęła całe powietrze ze zlepionych stresem płuc.
- Wszystko w porządku?
Kiwnęła łbem trochę za szybko, jak na zrelaksowaną osobę. Mimo to uwierzyła jej i pozwoliła sobie zacząć badanie.
Nie spodziewała się ujrzeć tego co, zobaczyła w ciele wadery. Myślała, że się przewidziała, to to….zrobiła krok w tył. Chyba pisnęła.
- Coś nie tak?- Flora zauważyła jej przerażenie, ta jednak nie potrafiła zabrać łapy z pyszczka. Jej duże uszy postawiły się na sztorc, cały kręgosłup wygiął się jak pęknięta struna. Nie była pewna, co właściwie widziała. Ale to z pewnością nie było normalne.
Ry odwrócił się zaniepokojony piskiem położnej.
- Flora?- wydukała nakrapiana.
-Tak?- Podniosła się lekko, nie wiedząc na kim zakotwiczyć rozbiegany wzrok.
Domino łypnęła na basiora w panice.
- Ry, mogę cię prosić na słówko?
czwartek, 24 lutego 2022
Od Espoir CD Apollo Anubisa Aina - "Rewia dusz" cz.18
Żywi nie mają prawa, żywi zabić mnie nie mogą
Struchlałam,
gdy miękki głos wilka przestał w amoku odbijać się od twardych ścian
jaskini i istota jego wypowiedzi rozświetliła mój zmęczony od kłębiących
się myśli umysł. Wygłodniałe dusze czyhały na moje obrzydliwe ciało,
postrzegając je w kategorii tłustej przekąski. Niemożliwe. Świt
obiecywał przynieść nowe zagadki, które miałam obedrzeć z grubego
płaszcza tajemnic, odkrywając ich rdzeń. Niemożliwe. Kiedy na zewnątrz
rozpętała się burza, beztrosko wpuściłam tu dwóch zagubionych wędrowców,
z czego jeden zatruwał świeże powietrze swoim kwiecistym zapachem, a
drugi raczył mnie niestworzonymi historiami. Próbował puścić w moją
stronę wiązkę lęku, który zaciśnie się na moim gardle, nienaturalnie
przyspieszając mój oddech. Możliwe. Niczym zahipnotyzowana pod srogim
spojrzeniem zielonkawego basiora, wstałam i przycisnęłam się do chłodnej
ściany jaskini. Dlaczego tak łatwo było wytrącić mnie ze stanu
względnej równowagi z pomocą irracjonalnych słów? Grzmot uderzył
głośniej, jak gdyby wzmagał się gniew bóstw czuwających nad tym padołem,
a pogoda była lustrem dla ich emocji. Błyskawica oświetliła oblicze
nowego towarzysza, czyniąc je bardziej złowrogim. W odpowiedzi wilk
uniósł lekko kąciki warg i rozejrzał się uważnie.
— Już czas —
wyszeptał, lecz wkrótce jego szept zlał się z tysiącami innych, które
mnie otoczyły. Moją myśl, że całkowicie straciłam zmysły, zdusił widok
równie przerażonego i nasłuchującego Romea.
— Co ty robisz? —
chciałam wykrzyczeć, lecz z mojego pyska nie wypłynęły żadne słowa, jak
gdyby mieszkała w nich niewidzialna siła silniejsza od mojego pragnienia
odpowiedzi.
— Czas czerwonej pełni. Miejcie oczy i uszy szeroko
otwarte — z jego pyska wciąż nie znikał lekki uśmiech. W milczeniu
obserwował, jak burza przybiera na sile, a wiatr usiłuje zabrać ze sobą
wszystkie napotkane rzeczy, rośliny i zwierzęta
do śmiercionośnego tańca — Z każdej burzy przychodzi oczyszczenie.
Osobiście jednak ich nie lubię, irytują mnie te niemiłosiernie wibracje w
uszach, dlatego chciałbym odpłynąć w krainę snów, nie musząc się już
martwić pogodą. Romeo, pozwól. Chroń moje mięso.
Ze zdziwieniem
obserwowałam rozgrywającą się scenę, lecz w kluczowym momencie oślepił
mnie blask błyskawicy, jakby zachęcając do wyjścia. Niezdarnie
poruszyłam łapami, idąc w stronę światła, nie mogąc słyszeć przestróg
wypowiadanych przez nieznajomego, tak bardzo jednak znajomego.
— To ty? Śmiesz jeszcze mnie oceniać po tym wszystkim? - parsknęłam, maskując pod zdecydowanym tonem rozpad własnego wnętrza na mniejsze części — Czekaj, zabiłam? - dodałam drżącym tonem.
Jesteś. Śmieszna. Ale. Masz. Smaczne. Mięsko,
<Anubis?>
środa, 23 lutego 2022
Od Małej Mi - "Ignis" cz.1
Temat ten powtarza się niejednokrotnie, ale trudno z niego zrezygnować, gdy z początku stanowił główną esencję postaci bez jakiegokolwiek smaku. Tak właściwie to ta postać dalej nie ma smaku, ledwo ma jakikolwiek charakter, ale kto wie, może coś jeszcze wyrośnie z tego agresywnego ziółka. Na razie ma do dyspozycji treningi i właściwie nic więcej, bo żadna historia nie wiąże się z jej osobą. Mała Mi nie jest specjalnie interesującą bohaterką, jeśli mówimy o rudym, ognistym wilku należącym do Watahy Srebrnego Chabra. Może jej szansą byłoby znalezienie magicznego kapelusza należącego do gwiezdnego czarnoksiężnika, ale w historii rodziny Shików wydarzyło się tyle nadzwyczajnych rzeczy, że może lepiej nie nadużywać cierpliwości naszego admina. Choć pewnie po przeczytaniu tego zdania ten kochany admin zaśmieje się, twierdząc, że tyle się już w tej historii zadziało, że w sumie to wszystko jedno. A może nie przeczyta tego wcale, bo nikt nie powie, że wpadło opowiadanie (a po przeczytaniu TEGO zdania zaśmieje się, twierdząc, że admin zawsze czuwa).
Ale czy to opowiadanie musi skończyć jako trening? W końcu zaczęło się tak ładnie... Nie. Na treningi jeszcze przyjdzie czas, stanowisko generała i tak jest na razie zajęte (jeśli stwierdzi ktoś, że brzmi to jak groźba, to pragnę zaznaczyć, że szczególnie w WSC nikt nie żyje wiecznie, bo nie mamy eliksirów na nieśmiertelność). Więc równie dobrze historia ta, chociaż jeszcze się nie rozpoczęła, może stać się swoją własną serią, która nada wreszcie prawdziwego smaku naszej wilczej Małej Mi.
Niech to się zacznie zupełnie zwyczajnie. Mi obudziła się z rana i udała się na polowanie, bo nigdy nie pozwalała sobie na lenistwo. Nie polowała na zające i ptaki, skupiała się zawsze na sarnach i większych zwierzętach, co i tym razem miało znaczenie. Tego dnia na przysłowiowy stół trafił koń Przewalskiego, który akurat zaplątał się w te rejony. Był wychudzony, ale wciąż stanowił całkiem porządny posiłek, szczególnie dla tak małego wilka jak Małej Mi. Nawet coś zostało dla padlinożerców. Przez moment waderze wpadł do głowy pomysł, by zakopać te resztki w śniegu, jednak byłoby to bezsensowne marnowanie energii, bo nie było tego wystarczająco dużo. Lepiej będzie pójść w długą, żeby znaleźć sobie ciekawe zajęcie. Jakie - tego nikt w tym momencie nie wiedział, bo nie idzie w pełni przewidzieć przyszłości, od początku do końca, żeby była pewna. Ty jednak, drogi Czytelniku, możesz być pewien, że zajęcie Małej Mi nie będzie wcale powiązane z treningiem, ale z przygodą, która oczekiwała na naszą płomienną bohaterkę.
Miło będzie wspomnieć, że Mi w trakcie poszukiwania swojego zajęcia pomogła kilku napotkanym wilkom. Czuła się zobowiązana utrzymywać dobre imię swojej rodziny, chociaż nie była z nią spokrewniona. Pinezka też pomagała innym, ale o wiele częściej zajmowała się swoimi własnymi sprawami. Rodzina Shika musiała utrzymywać wysoki poziom społeczny; tym zajmowała się właśnie Mi. Zależało jej, żeby wilki mówiły "Paketenshika dobrze wychował swoje dzieci" chociaż o większości szczeniaków. Wayfarera mało kto już wspominał, ale wciąż było to pozytywnie, bo drogi Wafelek zawsze zabawiał inne wilki graniem na gitarze i udzielał się na zabawach. Tia służyła medyczną poradą. Mikaela... O nim też miło mówiono. Trzeba to dobre imię utrzymać!
Podczas swojej małej wyprawy Mi zauważyła stado kruków zasiadających na starym dębie, jednak nie poświęciła im szczególnej uwagi. Może to i lepiej.
Jej uwagę zdobył za to pewien przedmiot. Nie, nie był to kapelusz Hobgoblina. Prawidłowa nazwa tego, co znalazła, brzmiała Kali, czyli tak jak nasza koleżanka, jednakże dla bohaterki tej historii był to tylko pofalowany sztylet o dziwnej, krótkiej rękojeści. Idealnie pasowała do pyska. Cecha ta zadecydowała w tym, żeby wadera zabrała swoje znalezisko ze sobą zamiast zostawiając je tam, gdzie było odnalezione. Chciała postudiować te dziwne ostrze, przyjrzeć się mu z bliska, może nawet poznać, skąd pochodzi, o ile była taka możliwość. Chętnie by nawet nauczyła się nim posługiwać, gdyby zdecydowała, że jest to warte wysiłku. Na razie niosła sobie spokojnie sztylet, zupełnie nieświadoma, że ten mały, metalowy przedmiot odegra ważną rolę w jej najbliższej przyszłości. Nie będzie treningiem, a pełnoprawną lekcją, która nauczy ją więcej niż jej całe życie w bezpiecznym kącie wśród innych, większych, starszych i bardziej dojrzałych wilków. A morał z tej lekcji pozostanie z nią najprawdopodobniej już do końca życia.
Kali nie należał do żadnego gwiezdnego czarnoksiężnika ani do kruczego demona. Nie pochodził od niebios ani od piekła, bo nie był to sztylet o tak szlachetnym pochodzeniu. Jego poczęcie było o wiele bardziej przyziemne, jednak nie mniej wypełnione magią, bowiem został stworzony przez geniusza. Właśnie ten geniusz o nieznanym imieniu zdołał uwięzić w metalowej kuli smoczy płomień o specjalnych właściwościach, a później tą zaklętą kulę przerobił na kali. Spędził nad tym dwa tygodnie, starannie dzień po dniu hartując, przekształcając i profilując ostrze tak, by było w jego oczach idealne. Następnie zgubił to ostrze w lesie (najpewniej celowo, by zabawić się z przeznaczeniem, jak mają to w zwyczaju istoty jego przekroju) i w tym lesie to ostrze pozostało na wiele lat. W Watasze Srebrnego Chabra nie znalazło się przypadkiem, przyniósł je biały sokół wędrujący przez te tereny, być może wyzwany przez czarnego orła, a być może wyzywający się sam. W każdym razie na końcu tego łańcucha znajdowała się Mała Mi, taszcząca zaklęty sztylet do domu, całkowicie nieświadoma jego pochodzenia ani roli w jej życiu.
<CDN>
sobota, 19 lutego 2022
Od Mediany CD Sigmy - "O Krok Bliżej - do odpowiedzi" cz. 1.3
Kiedy spoglądasz w milczeniu na wszystko co dzieje się wokół
i sądzisz: To mnie nie dotyczy, bo to za granicą. To nie moja sprawa.
Nie moja. Nie moja. Dopóki ten sam kłopot nie przedrze się przez postawione na
granicach mury i nie poprzewraca domków jak kart. Rozdmuchując nadzieję i żale.
Nagle mój problem to twój problem i nasz los.
I tego doświadczył Sigma. Z żalem spoglądał jak jego przyjaciele padają jeden
po drugim. Jego oko uważnie patrzyło wtedy. Tamtego dnia. Kto wie. Gdyby nie
wojna może inaczej wyglądała by ta cała banalnie absurdalna sytuacja.
Zaczęło się od Pi. Zakaszlała. Osłabła. Padła chora. Niedługo potem okazało
się, że w szeregu jeszcze dwie inne wadery zostały ofiarowane chorobie, niczym
nieistotne dla świata i losu laleczki. Valo i Porzeczka.
Gorzej już być nie mogło, prawda? Jego droga siostra. Całka i Mediana w
milczeniu patrzyły na to, a on przełknąć nie mógł tego co się działo. Żal
ściskał go za serce, a łzy strachu i stresu toczyły po pysku.
Następna była Domino. Jedyna, która na lekach znała się chociaż odrobinę. Jej łapa tak bardzo dopomagała, a teraz leżała pośród innych chorych, odcięta od świata. Ale co to da? Zaraz za nią potańcował Tora.
Kto dalej? Kto da więcej? Kamael. Obrońca, wilk o wielu skrzydłach podążył za ukochaną układając się obok niej w posłaniu. Skąd to wiedział nasz drogi Sigma. Znalazł się obok nich niedługo potem. Zmęczony i zdruzgotany samym sobą. U boku siostry, która w milczeniu i znudzeniu podziwiała ściany, jakby najmniejszy ruch kolał ją i bolał w mięśnie. Niczym kamienna skała, zastygła w swojej największej pozie i głuchym milczeniu. A jego bolało wszystko. Czy życie mogło być gorsze?
Codzienne przeprawy przez śnieg skończyły się. Świat nieco
rozmókł i stracił na barwach dla Całki. Pomoc przy patrolu granic była
potrzebna, ale co z pomocą dla wojska? Kto do nich trafi jak nie Mediana. Jej
siostra, ta która przebiec nie mogła za wiele z czystej niechęci do biegania.
Pani idealna perfekcjonistka, która teraz miała ubrudzić sobie łapki, a która
szła powoli u jej boku. Pi była niesprawna i wszystko w watasze powoli sypało
się, a kamienna stypa zdawała się zbliżać wielkimi krokami. Oby tylko nie ku
czci ich siostrzyczki czy brata.
Wybrańcy. Ocaleńcy. Można by tak o nich powiedzieć. W końcu cała ich rodzina
prawie leżała teraz zniewolona. Przez wroga czy chorobę, nie ważne. Niewola
żadna nei była w należytym szacunku dla ich ciała i dusz.
A jednak pozostawało im tylko modlić się o zdrowie.
—Myślisz, że...mogłabym... wiesz... porozmawiać z Agrestem?—
—Przechodziłyśmy już przez to. Nie mnie pytaj .— Całka była chłodna. Może aż
nad to. Nadmiernie dla Mediany. Jednak nie radziła sobie z bólem i strachem
wyładowując go w jej tylko znany sposób, na osobie akurat pod łapą. Cisza
omiotła pola. Nic nie wskazywało ani na wroga ani na poprawę. W końcu kiedy w
życiu trwa prawdziwa cisza, tak mroczna, że aż dudniła w uszach i sercach?
Nie Rozumiała.
Nie Czuła.
Nie widziała.
Nie słyszała.
Gdzie jest? Co się dzieje?
W jej myśli kołatał tylko odległy głos świadomości. Pi. Nazywa się Pi. Córka
Delty. Przyszywana. MA rodzeństwo, jednak jakby jej wspomnienia zatarły się.
Wyprane zostały w wybielaczu, który odbarwił wszystkie uczucia z ich oblicza.
Mediana. Droga siostra. Na jej myśl nawet ukucia w sercu. Czemu wszystko się rozpłynęło?
Czemu wszystko melancholijnie zlało się w jedną martwą papkę. Białą kartkę bez
skazy. Nawet drobne myśli na temat dni poprzednich, kiedy ból stopniowo
zanikał, zdawał się być obojętnością. Do stopnia tak wielkiego, że nawet
kolejne rany czy osłabienia zdawały się nie ingerować w jej kamienny wyraz
pyska.
Całka. Zero emocji. Jedynie pobieżna świadomość słowa miłość i iluzji kochania.
Mgiełka pamięci o tym co niegdyś zdawało
się jej towarzyszyć. Jej i słowom mającym prawdopodobne znaczenie emocjonalne.
Brat, siostra. Ojciec. Gdzie rozpłynął się ten świat? Kiedy wypadł jej z łap? I
dlaczego nie mogła żałować przeszłości i tęsknić do niej?
I Sigma. U jej boku. Brat. Bliski. Więc dlaczego taki daleki? Nie bała się o
jego zdrowie, chociaż było źle. Jak z nią samą. A jednak to gdzieś rozpłynęło
się po ciele. Oderwało od umysłu, na chwilę wraz z całą świadomością i osobą.
Jak duch uleciało w eter żeby wrócić jako widmo siebie samego. Nie była w
stanie obdarzyć niebieskiego basiora tym ciepłym spojrzeniem. Teraz pozostawały
tylko matowe oczy i milczące niezrozumienie świata dookoła.
Żwawo wkroczyła do jaskini. Ta była jej obca. Daleka i nieco
koląca w oczy i serce. Nie tu jej miejsce i nie w polu gdzie musiała chodzić
godzinami.
—Kogoś tu szukasz? — Nymeria. Stabilna i chłodna doradczyni samego najwyższego
wilka w watasze, czyż nie?
—Agresta. Alfy Agresta. —Mediana wymruczała cicho zmęczona nieco sesją ganiania
po lesie jak szczur za kotem. Bo cóż ona może zrobić innemu wilkowi, kiedy nie
w jej roli było użeranie się z granicami.
—Tam. — jej łapa wskazała na róg. Nieco odległy, ale ładnie oświetlony dniem,
chociaż zagłębiony we wnętrzu jaskini. Cóż za widok. A tam, siedział szary
wilk. Szczupły, w ogóle nie jak alfa, ale jednak alfa. Przypominał może nieco
nawet zmierzłe szczenię zagubione pośród własnych myśli. Ale kto teraz takowym
nie był?
—Witam. —nieśmiało podeszła. Jej łapki zdały się być nieco bardziej śliskie niż
naturalnie. Cóż. Sprawa wielkiej wagi wymagała wielkiej interwencji, a ona się
do takowych nie sprawdzała.
—Witam. Co cię sprowadza. — może nieco zmęczone złote oczy uniosły się znad
przypalonej kartki.
—Mediana jestem. A... A to sprawa wielkiej wagi panie Agreście. Bowiem Alfo
Agreście widzisz. Niegodnie byłoby mi powiedzieć tak prosto i z mostu o co mi
chodzi, ale innej drogi nie widzę. Przyszłam bo moje stanowisko, no cóż. Zostało
wycofane i nie leży mi to w sercu za dobrze.— jej mowa ślisko przemknęła pomiędzy
słodko brzmiącymi słówkami.
—O czym mówimy młoda damo?— no tak. Wiele stanowisk uciekło teraz z łap.
—O Śledczym drogi alfo.—
—Nie. Śledczy tymczasowo są zawieszeni przykro mi.— jego oko wróciło do kartki.
Jakby zakańczał rozmowę.
—A otóż ja uważam to za dość nierozważne. Rozumem zniwelować do jednej osoby,
ale zawieszać to druzgoczący błąd. — skwitowała nie przygotowana na porażkę.
Nie ma zamiaru znowu błądzić po lesie pośród strażników i stróżów.
—Ah tak? —
—Tak oczywiście. Do wszystkiego są argumenty. Najsłabszy ze śledczych na
posterunku, ja świeża. Gdyby tak chociaż mnie przywrócić, wataha byłaby bezpieczna,
a i zaginięcia ktoś by notował. Bo kto to zrobi? Szeregowiec? Mamy wojnę.
Wojnę! Ile z wilków gnie bez wiedzy bo nikt tego nie obserwował i...
— A pro po! — czyjś głos wszedł w jej słowo. Oboje z alfą spojrzeli na
delikatnie unoszącą się ponad ziemię samiczkę. —Moi rodzice. Poszli gdzieś,
nikomu nie powiedzieli i nie wracają. To nie w ich stylu tak przepadać. To
robota dla Waya! Więc chciałabym zgłosić zaginienie. — Pinezka wyćwierkotała.
—Widzisz. Widzisz. Zmartwiona rodzina aż sama pcha się w łapy.— Mediana
zmarszczyła nos.
—Może rzeczywiście... jeden śledczy. Ale jeden tylko. — Agrest westchnął. Może
mu to nie na rękę. W sumie nie dziwne.
—Ja może. Na śledczego mnie już uczyli, ale krótko na tym padole jestem. Nie
znam się na wojsku i patrolach. —
—Dobrze więc. Jeden śledczy na
stanowisku. —
Mediana więc dostała stanowisko z powrotem. W jedną rozmowę.
Może to i dobrze. Nie była stworzona do
pracy, której nie lubiła. Psychicznie.
Jednak jedno zmartwienie nie pozbywało się innych. Dalej, nadal, wciąż i Sigma
i Pi byli w zagrożeniu. I nawet jak nieco milej jej było, że będzie miała
pierwszą swoją w życiu sprawę w łapach to jednak, martwiła się rodzeństwem.
<PI, Całka, Sigma?>