poniedziałek, 28 lutego 2022

Podsumowanie lutego!

Kochani!
Dziś, zupełnie niespodziewanie, kończy nam się kolejny miesiąc, krótki, niczym niniejsze podsumowanie. A ja, choć nie przygotowałem dla Was wyjątkowo doniosłego przemówienia, chciałbym tylko przekazać każdemu z moich przyjaciół (Was gołąbki) mentalne, niewidzialne przytulenie dla lepszego nastroju.
A jeśli nadal brakuje Wam opętańczego entuzjazmu, na pewno wywoła go...
Podsumowanie miesiąca! Ach, dawno już akcja na tym podium nie rozegrała się tak szybko, jak w tym miesiącu.

Zasłużone miejsce pierwsze zajmuje dziś nasz medyk Delta z 4 opowiadaniami,
Na miejscu drugim mamy dwie piękne dziewczyny, Kawka i Mi z 3 opowiadaniami,
A na miejscu trzecim takich... prawie tak samo pięknych, oto Espoir i Agrest, każde z 2 opowiadaniami.

Innymi postaciami, które wystąpiły w naszych opowiadaniach, były... czyżby tylko Koyaanisqatsi?

A teraz cieszmy się, bo jaskinia medyczna nasza, VCIG prawie w odwrocie, a przede wszystkim, nadchodzi krótka wiosna długie lato! Tylko jeszcze przez chwilę te przedwiosenne kałuże poprzeskakujmy, dla zdrowia.

                                                        Wasz zawsze alfa,
                                                                    Agrest

Od Delty - "Wojna smakuje Krwią - i ma zapach śmierci" cz. 3

Ah wy dobre czasy kiedy ziemia nie trąciła krwią. Kiedy przez palce nie przelewało się tyle bezmiernie niepotrzebnych łez. Kiedy spoglądając w oczy przyjaciela wiedziałeś, że masz go u boku. Kiedy? Oh kiedy to przepadło? Kiedy śnieg przestał być biały, a przybrał kolor piekła. Kiedy, oh kiedy lament stał się głosem powszedniego dnia. Kiedy przyjaciel przestał być przyjacielem, martwo spoglądając na ciebie zza grobu lub u jego skraju. Kiedy? Kiedy? Kiedy?
Ah słodka zimo, która przyniosła ze sobą wojnę. Ah słodka wojno, która rozwiewa resztki płomieni w duszy. O ty słodka, bezcielesna bratanico śmierci, ubrana w zwoje kłamstw. Ah słodka wojno, wojno, wojno. Ateno Aresa.
Ah wy kochani bracia i siostry. Wy którzy sami doprowadziliście do stanu nagości waszych pragnień. Wy którzy z własnej woli pokazujecie sobie kły. Wy którzy pod presją tłumu zmieniacie się w pokorne owce. Macie czego chcieliście. Bracia i siostry. Wy którzy z zimą przynieśliście wojnę i wy którzy w tej wojnie polegliście. Jak brat bratu skakać do gardeł, zamiast spojrzeć w stronę powagi i spokoju.
Ah naturo. Matko wyrodna swoich niezłoconych dzieci. Ty która dajesz nam tak dużo, a na za dużo pozwalasz. Nie żal ci? Nie żal? Nie żal twojej własnej krwi? Tego co tak kochasz i co tak wiernie służy twoim prawom. Dałaś nam kły. Dałaś pożywienie. I patrzysz jak zamiast polować na zwierzę bardziej niewinne od nas samych, skaczemy do gardeł własnemu gatunkowi, skąpanemu w blasku twojej chwały. Nie żal ci? Oh nie żal. Nie żal.
I ty. Ty Boże, w którego nie wierzy nikt, dopóki nie nadchodzi kres dobroci. Ty który patrzysz na nas maluśkich z wysoka i oceniasz. Czy bawi cię? Bawi cię? Bawi cię śmierć twoich dzieci? Tych bogobojnych i grzesznych, winnych i nie, zabitych w szale twojej własnej winy. Bo ty... ty nam dałeś wolę. Wolę nieporównywalną do innej i pomieszałeś z instynktem. Twoją winą carze niepokonany jest każdy nasz krok, ale naszą nasze własne dzieje. Bawi cię to. Bawi. Patrzysz i niedowierzasz. Wilk jak człowiek. Wojna jak wojna. Krew jak krew. Ale słowo każdej niemej modlitwy słyszysz. Jest żal do ciebie i błaganie do ciebie. Ale my wiemy. My wiemy. Jesteś głuchy. Jesteś niemy. Jesteś ślepy.
No i ty. Ty kochana przyjaciółko. Ah. Wieki wieków obecna u naszego boku. Bogini zaświatów. Śmierci moja droga. Ty która słodko przygrywasz nam na flecie i spoglądasz na nasze udręki. Jak długo to jeszcze potrwa? Czy mi to zdradzisz? Czy coś podpowiesz? Tak dobrze znamy się od lat. Więc czemu milczysz? Czemu tylko grasz? Niema skało nieuchronności pozwól aby bezboleśnie każdy mógł ci podać łapę. Oh słodka śmierci. Aby ten cyrk zakończył się paradą na twoją cześć. Bądź miła dla serc, jak jesteś dla duszy. Oh słodka śmierci, nieuchwytna mocy. Bądź nam zawsze u boku.

 

Słońce. Słodkie, delikatne i z dala od zasięgu jego łapy. Tej samej, znużonej codzienną pracą, która niewiele się zmieniła od czasu ostatniego zdarzenia. Leki, fiolki, chorzy. Wszystko było tak samo.

Ale.

Ale chorzy byli śmiertelnie. Epidemia szalała sobie po jego małym skrawku nieba, który niegdyś należał tylko do niego i Yira i Flory. Ich dom pełen dusz i życia, teraz będący kostnicą wspomnień i kości zmarłych. Delta wstał na chwiejnych nogach, powoli poddających się ciężarowi jego chudego ciała. Pysk przekręcił się ze strony na stronę. Ściany nadal pozostawały samotnie zimne i kamienne. Nie do przebicia. Jego oddech jeszcze zamieniał się w parę nawet tu, w izolatce, gdzie jeszcze niedawno płonął ogień. Teraz pozostała resztka blasku przedzierająca się przez więdnące liście ogrodzenia. Jego łapki powoli wyszły z zamknięcia. Drogę miał wolną i otwartą, jakby nadal był panem własnego życia, chociaż była to tylko ułudna iluzja. Żart od parszywego losu.
Resztki siły jakie miał przelewał w pracę na rzecz wroga. Jego serce bolało równie mocno co zmęczone ciało i czasem zastanawiał się kiedy przestanie być w jego piersi. W końcu, jak tylko stąd wyjdzie będzie musiał uciekać. Uciekać przed pogardą.

Ale.

Nie był w stanie zostawić ich tak po prostu na bolesną śmierć. Samych. Bez choćby próby ratunku nędznego życia. Kto wie. Może mają rodzinę, którą pozostawili w domu. Jego łapa powoli przejechała po jednej z głębszych ran wilka, nad którym się pochylał. Nic, a nic nie polepszało się nieszczęśnikowi i Delta nie wróżył mu dobrego zakończenia. Ba! Stało się to szybciej niż sądził. Może niecała godzina. Medyk widział wręcz moment,  w którym z wilka uciekło życie. Jakby mgiełka żalu owinęła się wokół niego, a dusza uleciała ku niebu. Klatka piersiowa opadła po raz ostatni, nie będąc w stanie wziąć następnego wdechu. Łapy zadrżały w spazmie, w złudnej nadziei na powrót pulsu. Oczy nie domknęły się, pozostawiając wyraz niemo wpatrzonych w ścianę źrenic. Pysk wykrzywiony z bólu rozluźnił się przynosząc cierpiącemu ostateczną ulgę. Martwy. Delta nie pierwszy raz widział śmierć. Mimo to jednak, w jego gardle stanęła gula. To była jedna z najspokojniejszych śmierci jakim był świadkiem. Powoli przesunął łapą po głowie wilka i zamknął oczy rozpamiętując własne życie. Zakołysał się z zamyśleniu i odszedł. W końcu trzeba coś zrobić z tym ciałem.

Ale.

Co? Co poczynić na nieodzowny los wielu wilków pośród tych ścian? Ciało zgnije, będzie śmierdzieć. Należałoby je spalić, albo pogrzebać. Jednak gdzie? Kiedy na zewnątrz nadal stoi masa wojowników, taką przynajmniej Delta miał nadzieję.
—Klab.— jego głos mógłby rozpłynąć się na wietrze, który porwałby i jego ciało uciekając w nieznane. Jego oczy, tak płowe i bezradne w pałacu swojego umysłu spojrzały na większego od siebie wilka, który uraczył go pytającym wyrazem pyska. Delcie zdało się ,że może zobaczył w tym geście odrobinę empatii, jednak szybko odrzucił od siebie tą myśl.
—Czego? — jego ton obojętnie owiał umysł Delty. Większy, postawniejszy, dominujący basior i maleńka kuleczka nerwów naprzeciw siebie. Oboje tak samo zdeterminowani żeby postawić na swoim.
—Masz trupa. — lakonicznie zarzucił w powietrze, martwo wbijając się wzrokiem w ciało wyższego. Ten jedynie przechylił głowę, niczym szczenię któremu dorosły prawił o filozoficznych wartościach świata. Najwyraźniej chwilę zajęło prawej łapie Admirałka przetrawienie tak krótkiego i prostego zdania, które za razem niosło ze sobą sporo emocjonalnego bagażu. W końcu niektórzy pośród tego grona lubili się z innymi mocniej, z innymi słabiej.
—Jak to trupa? — upewnił się. Jego głos może odrobinę złagodniał kiedy z obawą i przestrachem wyjmował słowa z krzątaniny myśli. Delta zamrugał, przełkną ślinę i kiwnął głową. Wystarczyło żeby wzbudzić małą panikę. W końcu wieści, że choroba zabiera pierwsze dusze tak szybko nie były najlepszą nowiną. — Jak bardzo źle jest? —
—Padł jeden, dwóch na prostej drodze. Daję im... parę godzin, może minut. — obojętnie odparł. Dla niego te wilki znaczyły nic. Wielkie nic. Jednak mała społeczność i jej więzy różnie odbijały się na ich członkach. Strata jednego żołnierza dla Delty mogła być powiewem wiatru na sierści, dla nich z kolei tornadem zrywającym dachy z ludzkich domów.
—No dobra... dobra, ale... co ja mam z tym ciałem niby zrobić?—
—Nie wiem. Nie obchodzi mnie to. Spal. Zakop. Wyrzuć. Zanieś Admirałowi. Zjedz. Cokolwiek. Zabierz je tylko z łóżka i nie daj spleśnieć w kącie. — jego ogon, nieco puchaty i przydługi zawinął się i ustawił tyłem do „wroga”. Ale czy w tej parszywej sytuacji rzeczywiście byli wrogami? W końcu VCIG nie patrzył kto z kim się kocha. Brał każdego jak popadnie, czy ten miał życia przed sobą kilometry, czy może dwa kroki. Nie spoglądał czy ma się rodzinę, wrogów czy przyjaciół. Zabierał najsłabszych i najsilniejszych, bez dyskryminacji. Więc czy w takiej parszywej sytuacji wróg nie stawał się twoim bratem w udręce.

Życie to życie. Nie ważne czyje.

Jego łapy bolały. Ciągła praca i nieustanne krążenie po jaskini odbijały się na jego osłabionym ciele. Miał wrażenie, że powoli choroba rozbiera i jego, chociaż ciężko było ją zdiagnozować. Jego ciało, jebany hipokryta, nie dopuszczało żeby jakakolwiek rana rozdzierała jego ciało. Oczywiście nie wliczając tych, które samo nieustannie otwierało na skórze. Skąd więc Delcie było poznać czy jest chory? Logicznie rzecz ujmując, był. Spędził tyle czasu pośród kaszlących i umierających wilków, że nie było co do tego wątpliwości. Z drugiej strony, słaby był już parę tygodni. Rany miał od dłuższego czasu. Zmęczony chodził nieustannie od czasu śmierci Mundusa. W jego głowię zakołysało się. Przymknął oczy odrywając się od rzeczywistości aby uspokoić ten płynny ruch na boki, który niczym statek układał jego mięśnie do snu. Miał jeszcze obowiązki.
Jego żołądek został napełniony. Jego pragnienie zaspokojone. A zdawało mu się, że nie dostanie nic. W końcu był więźniem. Jednak nie. Traktowano go lepiej niż swoich. Pożywne posiłki, wystarczająco wody, a chorzy? Delta wolałby nie wiedzieć, dla świętości swojego umysłu. Jednak..
—Co zrobiliście z ciałem? — spytał Delta. Miał kolejne na zbyciu i chciał się go pozbyć. — Mam drugie. —
—Em... Chorzy zjedli... — Klab podrapał się po tyle głowy jakby przekazanie tej wieści wprawiało go w kompletny dyskomfort.  Delta rozwarł delikatnie pysk i zamrugał dwa razy.
—Smacznego. Idę się położyć. — odparł w szoku znikając po chwili w izolatce. Zjedli? Zjedli? Zjedli chorzy? Delta czuł i wiedział że ich sytuacja słońcem nie świeciła, jednak żeby było tak źle aby chorych karmić ich kamratami. Sytuacja bez wyjścia? Nie. Wyjście było, ale widocznie zbyt mocno godziło w dumę pewnego tragicznego bohatera całej tej dramatycznej sztuki. Admirał. Ścierwo niezasługujące nawet na miano omegi. Trzymał ich w swoich łapach tak mocno, że gotowi byli posunąć się do ... Czy to ważne teraz kiedy się stało?
Delta opadł na posłanie. Ciepłe futro ogarnęło jego drobne ciałko. Przysunął łapy bliżej siebie zwijając się w kulkę poszarpanego futra w kolorze granatu. Jego oczy zamknęły się powoli jednak świadomość nie ustąpiła snu. Dręczyła go myśl o straconym domu i duszy. Tej, jego własnej, która coraz to słabiej trzymała się jego ciała, napawając jego serce złudną nadzieją, że ten koszmar się skończy.

Ale.

Jego ciało leżało w bezruchu długi czas. Niczym szczenię w śniegu. Rozerwane przez psy ciało, metafora cierpienia i upartego trzymania się skrawka ostatecznego oddechu. A mimo to nadal żył. Chociaż czy można to nazwać życiem? W końcu uniósł głowę. Jego ucho zastrzygło w niespokojnym ruchu. Zawęszył w panicznym odszukaniu zapachu, który dotarł do jego zmysłów. Tego znanego dość dobrze, a nieodnalezionego w odmętach szaleńczego umysłu. Pęd myśli nie zatrzymał go głowy powoli odlatującej na bok. W kierunku drzwi.
— Delta. — głos słodko miażdżący serce. Złudna nadzieja. Na pierwszy rzut oka wydało mu się nawet że przybyła jego przyjaciółka i odprowadzi go do świętego spokoju. Da miejsce przy stole obok siebie i potem zawsze będą już jednością. Z dala od parszywego świata. Jednak nie. W progu stała wadera. Jej sierść miała kolor nieco zielonkawy, jakby dodał do niej brązu i zmieszał z mlekiem. Jej zielone oczy obejrzały to nędzne widowisko jakim był.
Uciekło mu westchnięcie. Ciche. Niczym podmuch wiatru na letnim polu. Słodka pamięć o dawnych czasach. I wstał. Najpierw rozłożył się prosto na ziemi w obawie, ze zasiedziane kości nie utrzymają go na nogach. Potem usiadł z żalem uświadamiając sobie, że nadal jest w stanie to zrobić. W końcu jak wiele łatwiej byłoby mu gdyby zastygł jak kamień na wieki. Uniósł głowę, rzucił może nieco obłąkanym spojrzeniem na ... kogo? Właśnie kogo? Kim był jego gość, tak znajomy a jednocześnie nie. Co ona tu robi?

Czy Kawka poszła w ślady matki?

Kawka. Kawka. Wstał. Powoli. Jego potargane futro zaszeleściło w ciszy jaka zapanowała. Nawet najdrobniejszy ruch zdawał się być dzwonem kościelnym oświadczającym wszystkim o rozpoczęciu nabożeństwa.
—Kawko. — jej imię uciekło z jego ust jak ostatek duszy. Mało co, a nie zapomniałby nadać mu brzmienia, tak często przychodziło mu teraz mówić bez emocji. Zobojętniale. — Wszystkiego bym się spodziewał, ale ciebie? Tutaj? — pośród tych wrogów. Ty biała owco pośród czarnych wilków. Aż przestrasz ścisnął Deltę za gardło. Przecież Kawka była z nimi, prawda?
—Baliśmy się o ciebie... — jej zmartwienie przeleciało mu przez głowę, wpadając z prawej i wylatując z lewej. Kto się martwił? Agrest, który być może już o nim zapomniał. Szkło? Przyjaciel, który zamiast słuchać wolał działać. Ten sam który osadził go zdrajcą. Kto. Kto inny? Nie. Są jeszcze jego dzieci. I babunia Konstancja. Oni. Oni. Bo kto inny.
—Niepotrzebnie. — głucho wypuścił swoje słowa w jej kierunku. Niepotrzebnie, bo nie miał kto. Miał się tak samo źle jak i bez Admirała w domu.
—Wyciągniemy cię stąd. Wiesz, cały czas trwa oblężenie jaskini medycznej. W końcu Admirał i reszta tego tałatajstwa będą musieli się poddać.— pusto wbił w nią wzrok. Ten sam który niegdyś błyszczał w takich ciemnościach, a który teraz znikał pośród niej.  I co? Co potem? Wyjmą go. Zdrajcę. W końcu śmiał leczyć wroga. Nie dadzą mu nic powiedzieć. Zabiją? Zdegradują? Może to i lepiej. Nie będzie musiał więcej spoglądać na własne szaleństwo.
—Jeśli ktoś z nich — chciał powiedzieć „nas”. Ugryzł się w język. Szybko. Nie był nimi. Jednak toczył walkę o życie tak jak oni. Więc kto wie. Choroba nie wybiera. — w ogóle dożyje. Obecnie ponad połowa jest chora i ta liczba wzrasta wraz z każdą dobą. Padło już kilku, dwaj czy trzej są na prostej drodze do grobu. A raczej... — zacisnął zęby. Musiał sobie przysiąść żeby oddać nogom drobinę odpoczynku. Jego oddech nieco stężał, pysk wykrzywił się w grymasie obrzydzenia. — Zresztą nieważne. —
—Co się dzieje? — widocznie śpieszno jej było do traumy. Dobrze, więc.
—Zapasy jedzenia są na wyczerpaniu. Widocznie coś jeszcze zostało, bo mnie karmią zwyczajnie. Ale chorych raczą... resztkami kompanów.— Delta wiedział co zostało. Ile zostało. Gdzie leży. I ile przeznaczyli na niego. Mógłby jeszcze na minimalnych racjach przeżyć dobre 2 tygodnie. A oni? Zdechną zanim zdążą mrugnąć. Z winy choroby i mięsa swoich własnych ludzi. —Powinnaś jak najszybciej opuścić to miejsce. — szepnął błagalnie. Ba! Panicznie. Jeśli nie stała za rodzicami, z miał nadzieję, że tak nie jest, to mogła zarazić się od samego patrzenia na powietrze w jaskini medycznej. Ba! Od samego przebywania z nim w jednym pomieszczeniu. W końcu nadal nie miał pojęcia czy jest chory czy nie.
—Chciałam cię o coś prosić. To tylko chwilka.—
—Co takiego? —
—Chcę potwierdzić ciążę. — Ciążę...
—Naprawdę? — może to z odrobiny nadziei, że ktoś może doznać szczęścia w tym koszmarze, może z niedowierzania, ale jego oczka delikatnie zabłyszczały. Szybko jednak powróciły do bycia mętnym zlepkiem kolorów o podobnym odcieniu. Puste i obojętne. W końcu jaka dusza, takie okna.
—Zależy mi, żeby wszystko zrobić jak należy, żeby szczenięta były zdrowe i w ogóle, ale zupełnie się na tym nie znam.— Logiczne. Bo kto by się znał, jak nie on. Ale... Domino. Domino też zna się na takich sprawach. Nasza kochana położna. Co się stało z Domi... z Do...  z... kim?
—Dobrze. Dobrze. — otrzepał się z chwilowego otumanienia. Podszedł do swojego posłanka i rozgarnął odrobinę siana, jakieś resztki szmat i futer dla lepszego ocieplenia, cokolwiek miał za posłanie. W końcu ciężarnej na ziemi nie położy jak tych półgłówków, kiedy zabrakło już miejsc.  — Który to tydzień? Jak się czujesz? Połóż się. Zaraz zobaczymy, co się tam dzieje.—
Samiczka ułożyła się na boku, wbiła w niego ślepia. Spokojnym ruchem, mechanicznie wypracowanym w mięśniach, położył łapę na jej brzuchu. Potem pomruczał coś o płodach. Medyczna gadka o stopniach rozwoju. Coś żeby zabić dudniącą ciszę i napięcie rosnące w jego umyśle kiedy nie był w stanie znaleźć żadnego śladu obecności szczenięcia. Może dwóch.
—Nudności?  Brak lub wzmożony apetyt? — łapał się wszystkiego. Niczym tonący brzytwy. W końcu, zawsze są wyjątki od przypadków.

Ale.

—Nie, czuję się świetnie. Coś nie tak? —
—Nie, nie.—
—No, powiesz coś?—
—Obawiam się, że jest tam pusto. — rzucił jak w eter. Nieco przygnębiony. W końcu szczenię to wielka radość, nawet jeśli katorga do przejścia. Zwłaszcza dla młodej samicy. Ale może to i dobrze. VCIG nie wybiera.
—Co? Jak to? — jego oczy niespokojnie powędrowały po ścianie. Kolejna fala żalu ścisnęła go za serce, niemal wyciskając zły, pomimo że to nie dotyczyło jego.
—W tym czasie płody powinny być już wyczuwalne. Macica powiększona. Wygląda na to, że nie jesteś w ciąży.— odpowiedział może nieco medycznym bełkotem, do którego przywykł. Żargon szpitalny, jeśli można by się z tego tak zaśmiać.
—Ah rozumiem . jednak zdało mu się, że nie rozumiała. Jego droga znajoma.
—Nie przejmuj się. Puste słowa bez znaczenia w obliczu jakiejkolwiek tragedii. Nie ważne jak bardzo żal ci by nie było, bardziej przeźroczystego zapewnienia dobrobytu nie było. — Raz może nie wystarczyć. Z różnych powodów. —ponownie ugryzł się w język przed wylaniem słów niepotrzebnie raniących, a będącymi milion i jednym powodem nieudanego starania się o szczenię. Tak wiele ich jest.— Ale wystarczy dać sobie trochę czasu, a wszystko będzie dobrze! — uśmiechnął się. Jednak nie wiedział jak krzywo to może wyglądać. Tak dawno na jego pysku nie było niczego poza grymasem niesmaku i czystym jak łza żalem.
Wyszła. Więc tylko chwilę widział ją na oczy. A sam miał tyle pytań Niewypowiedzianych próśb i błagań. Jednak na co mu to. Na co mu wiedzieć jakie pobojowisko mają tam.

Ale.

Błagalny wzrok uniósł do nieba. Cicho zaskomlał jak zagubione szczenię. Chciał zaszyć się w mroku niczym jego część. Jakby nigdy nie był wilkiem. Jakby nigdy nie widział śmierci swoich bliskich. Jakby w życiu nie przeszedł połowy świata na nogach. Jakby w duszy cichutko nie grał mu flet jego drogiej przyjaciółki. Jakby ta cała szopka i gierka, nigdy nie miała miejsca i pozostała iluzją spaczonego umysłu.
Jakby...to wszystko... ten ból. Żal. Smutek. Radość. Śmiech i łzy. Jakby to wszystko. Było tylko głupim snem. A on wstałby z tego snu, w posłaniu, z dala stąd i miał na nowo rodzinę. Tą samą którą stracił.

Jakby wszystko było snem.

Huk nieco go rozbudził. Zwinięty w kłębek. Zastrzygł uszami, zamrugał oczyma. Zdezorientowany podniósł się do siadu. Jego przednie łapy zatrzęsły się jak galaretka pod ciężarem jego wątłego ciała. Zatrzepał głową dla upewnienia się czy słyszy dobrze. Poruszenie było nieziemskie. Pomruki, krzyki, trochę nawet powarkiwań.
Niespokojny wykroczył poza próg bezpiecznej izolatki i mało nie wpadł w Ry. Chwila. Ry? Delta zadarł głowę z nieco rozwartym pyskiem spoglądając w te oczy, tak podobne do jego samych.
—Marnie wyglądasz towarzyszu— rzucił z krzywym uśmiechem.
—Co wy tu... ?— zapytał słabo mrugając parę razy. Nie rozumiał.
—Przyszliśmy cię.. wyjąć — jego uśmiech raził jak słonce.
—Wyjąć?! — nie wiedział jak się czuć. Nie był w stanie chyba już się uśmiechać. Poza tym skonfundowany nie wiedział jakim sposobem niby mieliby to zrobić.

I tak w ciągu godziny, może niecałej jego progi zaszczyciło więcej pacjentów. Osiowały przysiadł sobie więc w kacie, patrząc na kamienne ściany, przytłoczony nagłą odpowiedzialnością. Generał wydał rozkaz: wyleczyć wroga.  Ale co Delta mógł, skoro ulegał swojej własnej chorobie. Bał się już spojrzeć komukolwiek w oczy, nie teraz. W chwili swojej największej słabości. W dołku, dołków. A jednak musiał. Życia nawet wrogowi nie odmówił, więc swoim tym bardziej nie może.
Jego łapa powoli sięgnęła do ziół. Floro... gdzie jesteś? Yir, jak daleko masz do domu? Czemu tak wiele z nas musi być chorych?

I kto do diaska tam w niebie robi sobie z niego tak okrutne żarty?

Oh słodka wiosno. Tak piękna pani przybrana w deszcz i chmury. Ty słodkie widmo kwiatów i liści. Ty matko odrodzenia, która z popiołów podnosisz swoje dzieci po ciężkiej zimie. Gdzie twoja pomoc kiedy nam jej potrzeba. Gdzie odrodzenie, dla straconych przez władanie mrozu, dusze? Kto wybawi nas, śmiertelników z rąk śmierci?
Ah wiosno. Jak daleko sięgają twoje korzenie, żebyś w milczeniu bezdusznie spoglądała na ziemię i wznosiła zieleńszą niż gdzie indziej trawę, tam gdzie padła chociaż kropla krwi niewinnych. Jak możesz słodko grać swoje melodie na strunach ptasich głosów, kiedy wokół śmierć gra swoje agonie. Jak wiele żyć potrzeba nam jeszcze dla odrodzenia?
Dlaczego milczycie , wy, siły wyższe? Naturo droga. Boże, o ile nasz głos przedziera się przez twoje zastępy aniołów. Wiosno. Zimo. I ty. Kochana przyjaciółko. Ty nieustępliwa kompanko naszego żywota. Śmierci.
Czemu milczycie? Pytam choć wiem.

Ale.

Muszę pytać.

Bo kto inny?

CDN 

Od Kawki - „Rdzeń. Dzień nadania kształtu”, cz. 3.7

✁✁✁✁
- Powiedz jej, że...
✁✁✁✁


Wieczór płynął leniwie i dłużył się niemiłosiernie, choć spędzaliśmy go we wciąż wzrastającym napięciu. Wróciłam do sypialni medyków, tak beztrosko zasiedlanej przez moich rodziców i od razu zostałam przywitana przez matkę stojącą u wejścia z butelką spirytusu i szmatką w drżących łapach.
- Daj łapę - powiedziała, jedną ze swoich wyciągając ku mnie. Z namysłem dotknęłam jej palców swoimi. Wadera szybko, lecz dokładnie owinęła moją nogę materiałem nasączonym alkoholem. - Po co właściwie szukałaś Delty?
- Już wszystko jedno - odparłam bezbarwnie.
- Jeszcze pysk - dodała, na co przejęłam od niej szmatkę i wytarłam nią fafle. Gwałtownie złapałam oddech i kichnęłam, gdy ostra woń zakręciła mi się w nosie. - Powinnaś stąd wyjść, Kawko. Zresztą wszyscy powinniśmy się stąd wydostać, jak najszybciej, inaczej wszyscy zachorujemy.
- Na zewnątrz też chorują - mruknęłam. - Połowa watahy leży chora. Cud, że jeszcze nikt nie umarł, a przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo. Chociaż masz rację. Nie wiem co jeszcze robicie w tej jaskini - mówiłam delikatnie, nie chcąc otwarcie dać do zrozumienia, że z całego serca życzę ich działaniom jak najgorzej.
- To pomysł Admirała. Nie konsultował go ze mną.
- Po co właściwie do niego wróciłaś?
Przez praktycznie niewyczuwalny moment, matka milczała. Byłam pewna, że prawidłowo wyczułam jej pierwszą myśl - wahanie - lecz zanim usłyszałam upragnione „Nie wiem”, być może ubarwione jeszcze bardziej upragnionym „To był błąd”, na które mogłabym odpowiedzieć czymkolwiek w rodzaju pełnego nadziei „Nadal możemy wszystko naprawić!”... do jasnej, upragnionym nie tylko przeze mnie, ale i przytłaczającą większość naszej watahy, wilczyca dośpiewała sobie, do nierozpoczętej jeszcze historii, zupełnie inne zakończenie.
- Bo go kocham - odparła z lekkim uśmiechem, kierując na mnie wzrok pełen wielkodusznej wyrozumiałości. Popatrzyłam na nią jak na wariatkę, ale nie próbowałam podważać jej słów. Milczałam, pozwalając chwili trwać i prowadzić mnie ku nowym rozmowom i nowym wiadomościom, jak nowym, dojrzałym owocom, które zbierałam pomalutku odkąd trafiłam do tamtego chorego miejsca.
Ponieważ przez długi czas nie działo się zupełnie nic, obie uspokoiłyśmy się trochę. Matka ułożyła się na bydlęcej skórze, będącej wcześniej posłaniem medyka i przeciągnęła się beztrosko.
- Prześpij się, kochanie - sapnęła, słodko chowając pysk pomiędzy łapami. Popatrzyłam na nią niemrawo.
- A ten... tata kiedy wróci?
- Nie wiem, skarbie.
Nieomylne serce matki miało rację, nawet jeśli to samo serce, zwane sercem przyjaciółki, miłości, czy obywatelki, zdawało się oszalałe: chciało mi się spać. Jednocześnie nie wyobrażałam sobie spokojnego odpoczynku w gnieździe żmij, skończyło się więc na przysypianiu w kąciku, w pozycji półsiedzącej. Z tyłu głowy pozostała mi nieprzyjemna świadomość, że nie mam nawet ważnego powodu, by dbać o higienę odpoczynku i wszystkie te sprawy niezwykle ważne dla zdrowia już-niebawem-przyszłej matki.
Wreszcie, jakoś po północy, a może już  przed świtem, przedłużającą się ciszę przerwały głosy dobiegające z pomieszczenia obok, odgrodzonego gęstą ścianą zaschłych krzewów.
- Admirał wrócił - nie wiem, czy w słowach matki było więcej zmęczenia, czy miłości.
- W środku nocy? Dokąd właściwie pobiegł wieczorem?
- Nie wiem, Kawko - odpowiedziała bez namysłu.
- Ach... Czego tam szuka? Co planuje? Wtajemnicza cię w swoje plany?
- Nie - szepnęła.
- Ufasz mu?
- Tak - zakończyła nieco głośniej, lecz bez odrobiny szczerego przekonania.
- Masz pewność, że nie chce cię po prostu do czegoś wykorzystać? - rzuciłam obojętnie, widząc w jej oczach, że choć ziarno niepewności zostało rzucone, padło na jej zmrożone obłąkaniem serce i nie dostanie szansy wykiełkować.
- Co to za dziwne pytania? - mruknęła, ni to z niepokojem, ni to z oburzeniem.
- To jego zachowanie wydaje mi się bezrozumne. Dlatego się martwię.
Jako że stłumiona rozmowa, prowadzona podniesionymi głosami, zastąpiona została odgłosem energicznych kroków, zbliżających się do miejsca naszego niemego starcia poglądów, kolejne sekundy upłynęły nam w nerwowym oczekiwaniu na nowiny. Wreszcie ojciec wmaszerował do pokoju, gdzie matka dogoniła go ze szmatką i spirytusem.
- Wycofujemy się z jaskini medycznej - oświadczył od progu, siadając na piętach i memłając szmatkę mokrą od alkoholu.
- Teraz? - zawołała matka.
- Uważasz, że to zły pomysł?!
- To... dobry pomysł - odparła nieco zaskoczona.
- Zbieraj rzeczy. Klab zaraz je weźmie.
- A co z chorymi?
- Zostawimy ich tutaj. Przecież nie będziemy ciągnąć ze sobą. Kawka, chodź ze mną.
Basior ruszył ku swoim sprawom, pozostawiając po sobie tylko wspomnienie ostatnich słów. Wezwania. Zmarszczyłam brwi i bez stanowczości rozprostowałam nogi.
- Czego chcesz? - zapytałam nieufnie, pośpiesznie podążając śladem znikającego właśnie za ścianą, puchatego ogona, zakończonego czarną plamą. Basior kierował się ku wyjściu z groty. Tam w końcu się zatrzymaliśmy.


✁✁✁✁
- ...Wataha Srebrnego Chabra osłabła.
✁✁✁✁


Admirał dumnie wyprężył pierś, wodząc wzrokiem po skąpanych w różowawej poświacie jutrzenki, odległych, leśnych drzewach, których cień nie krył już ani jednego z szeregowców, oblegających jaskinię medyczną jeszcze przed dniem.
- Twoi przyjaciele są bezsilni - wypalił bez wstępu, na co jedynie uniosłam brwi. - Wataha Srebrnego Chabra nie zbuduje niczego na swoim własnym trupie. A ja z niej trupa uczynię. Chyba, że...
- Niebywałe. Grozisz całej watasze? A kim jesteś, aby to robić? - odpowiedziałam na jego myśl, lecz szybko pohamowałam się, uspokajając oddech i słowa. - Chyba, że co?
- Słyszałem, córeczko, że jesteś asystentką alfy.
- Dobrze słyszałeś.
Stałam obok niego. Huczało mi w uszach, a dusza, rozgrzana do czerwoności, po raz pierwszy zapłonęła tak dziwnym płomieniem. Patrzyłam na niego jak na idiotę. Słuchałam jak skrzypienia desek łamiącego się mostu. Nie byłam tylko pewna, czy stoję na tym moście, czy też patrzę na niego z dołu.
Pojedyncze wilki zaczęły kręcić się gdzieś w pobliżu wyjścia. Najwyraźniej rzeczywiście szykowano się do opuszczenia jaskini.
- Nie myślałaś nad stanięciem po stronie tych, którzy chcą twojego dobra i dobra nas wszystkich?
- Po twojej stronie?
- Widzisz, świetnie zdajesz sobie z tego sprawę.
- Czyjego dobra chcesz, poza własnym? Co miało na celu odcięcie watahy od jaskini medycznej?
- Nie chcę działać przeciwko watasze. Chciałem tylko... coś im uświadomić.
- Bredzisz.


✁✁✁✁
- Ale to nie przyszło z wewnątrz.
✁✁✁✁


- Moglibyśmy stworzyć coś lepszego. Razem.
- Najlepiej byłoby, gdybyś po prostu ze wszystkiego się wycofał. Nie mówię już o oddaniu się w ręce prawa, ale odejść stąd, zabrać matkę, jeśli rzeczywiście tak bardzo cię kocha i nie mieszać już w tej nieszczęsnej watasze. Ma wystarczająco kłopotów i bez ciebie. Straciliśmy sojuszników, ledwie poradziliśmy sobie z protestami, w których zresztą brałeś udział! Kilkukrotnie ktoś podpalił, jak nie las, to jaskinię alf. Poselstwo wysłane do NIKL-u miesiące temu, zaginęło. Teraz dodatkowo szerzy się choroba.
- Sama widzisz, że to miejsce od dawna toczy bolączka gorsza niż VCIG. Trzeba pójść inną drogą. Naprawdę wysłałabyś mnie na drugi koniec świata, bez mrugnięcia okiem? Jestem twoim ojcem. Więzy rodzinne to coś więcej, niż poczucie obowiązku względem szefa, które przez ciebie przemawia.
- Zrozumiałabym wiele. Nawet ojca w opozycji, ale wiesz, kogo zabiłeś? Wiesz, kim ten ktoś był dla mnie? - Czując, że burza myśli zamienia się w huragan, przerwałam, by nie poniosły mnie nerwy.
Basior zawahał się.


✁✁✁✁
- Powiedz, jak było.
✁✁✁✁


Wreszcie, w pstrokatym oku mignął lustr zdecydowania.
- Czy tym bardziej nie znaczy to, że powinnaś być z nami, a nie przeciwko nam?
- Co to ma znaczyć? - odparłam szybko, czując, że włos jeży mi się na karku.
- Zastanów się nad tym. Daj szansę rodzicom. Nikt nie wie tak dobrze, jak ty, że nie mamy złych zamiarów co do tego miejsca.
- Dokąd teraz idziecie? - zapytałam, przenosząc wzrok na wilki, których liczba pod jaskinią wzrosła. Wśród nich pojawiła się również matka. - Gdzie Delta?
- Podejrzewam, że nie będzie chciał nam towarzyszyć, więc zostawiamy go tutaj. Ale ty przychodź, kiedy chcesz, córeczko. Najlepiej na stałe. Ach, gdzie... na południe. Na pewno znajdziesz nas, gdy się już rozgościmy. Klab! - Wilk przywołał do siebie swojego pomocnika. - Daj mi moją torbę.


✁✁✁✁
- Powiedz, żeby ci zaufała i żeby czekała.
- Mogę nie mieć racji. Mogę skłamać. Czy składanie oświadczeń w tym labilnym czasie jest zasadne?
- Admirał, największym twoim kłamstwem jest teraz milczenie.
✁✁✁✁


Niedługo później cała grupa zniknęła mi z oczu, kierując się na południe, a ja, nie czekając ani chwili, biegiem ruszyłam w przeciwną stronę. Drobnymi skrętami omijałam drzewa i przymykałam powieki, gdy miarowo wypuszczane z nosa, ciepłe powietrze drażniło moje oczy. Szybko obrałam kierunek: jaskinię wojskową. Miałam nadzieję spotkać tam również Agresta lub chociaż jego doradczynię, aby oba ośrodki dowiedziały się o planach Admirała.
Zanim dotarłam do celu, przekonałam się, że wojsko już podjęło działania. Z gorącym dreszczem na grzbiecie zatrzymałam się wpół kroku, gdy wyszła mi naprzeciw grupa szeregowców pod wodzą generała. Równy krok o rozmarzającą ziemię zadudnił mi w uszach.
- Dokąd zmierzają? - Dostojny basior zwrócił się do mnie w dwóch słowach. 
- Na południe.
- Dobrze.
- Zostawili Deltę i część swoich wilków w jaskini medycznej.
- Co to za wilki?
- Chorzy.
- Rozumiem. Nymeria i Agrest są w jaskini wojskowej. Przekaż im, czego się dowiedziałaś.
Grupa przeszła obok mnie, a wraz z każdym ich krokiem las zdawał się chwiać.
- Nymerio... Agreście - przywołałam ich imiona, wkraczając do siedziby naszego wojska. - Jaskinia medyczna jest wolna.
- Czyli to już fakt. - odezwał się alfa ściszonym głosem, kierując wzrok ku doradczyni, a następnie ku mnie. - Wysłani tam zwiadowcy przybyli przed kwadransem z wiadomością, że coś się tam dzieje, terroryści zbierają się pod wyjściem. Usiądź, Kawko. Czegoś jeszcze się dowiedziałaś?
- Ich siły zostały zmniejszone praktycznie o połowę. W jaskini medycznej też panuje zaraza. Admirał zostawił chorych, a z pozostałymi wyruszył na południe - mówiłam, starając się poukładać i przekazać wszystko w logicznym ciągu. - Delta został z zarażonymi.
- Co oni planują... - Basior westchnął ciężko, w zamyśleniu potarłszy pysk łapą. 
- Czy to wszystko? - Nymeria ciągnęła myśl Agresta. - W takim razie posłuchaj teraz nas.
Poprawiłam się na miejscu, uspokajając falę napływającego do gardła ciepła niepokoju.
- Koyaanisqatsi wrócił dziś rano - oznajmił alfa. - Poselstwo jest już w siedzibie NIKL-u, ale nasza sprawa nie jest jeszcze rozpatrywana.
- Czy oni tam śpią... - wymamrotałam.
- Nakarmiliśmy twojego złotego gońca, a teraz odpoczywa. Jeszcze dziś wieczorem ponownie wyruszy do siedziby Najwyższej Izby. Najważniejsze, że nasi posłowie bezpiecznie dotarli do celu. Gorzej z naszymi chorymi. Mamy już trzy ofiary.
- Trzy...? - szepnęłam, a przed oczyma stanął mi obraz wszystkich, których umieszczono w jaskini chorych. Zanim jeszcze usłyszałam cztery imiona, w głowie zagrzmiały mi okrutne słowa: trójki z nich już nigdy nie zobaczę.
- Tak. Valo i Cyklamen, dziś Porzeczka.
- Cyklamen? - chrypliwy głos wyrwał mi się z krtani.
- Niestety. Chwała Bogu, że mamy już medyka i szpital. Może wreszcie to wszystko się skończy.
Opuściłam głowę, by dać odpocząć karkowi, który nagle poczuł zmęczenie równe, a może nawet większe, niż to, które powinno nawiedzić go po dniu ciężkiej pracy.
- Czy mogę wziąć dziś wolne? - zdanie to przetoczyło się przez mój pysk, szarpane przez krążące wokół niego, wściekłe wyrzuty sumienia. Oboje wyrozumiale pokiwali głowami.
- Oczywiście - odparł Agrest. - Idź, odpocznij. W razie potrzeby będziemy cię wzywać. A potem porozmawiamy.
- Co? - Podźwignęłam głowę, w słowach stryjka wykrywając alarmujący brzęk. - O czym?
- To chyba nie jest najlepsza chwila. - Wilk skrzywił się lekko. Ukłuło mnie rzadko doświadczane uczucie bycia obiektem machinacji rozmówcy. On chciał mi to powiedzieć. - Zresztą nie przejmuj się niczym więcej, wszystko jest w porządku.
- Czy jest jeszcze coś, o czym powinnam wiedzieć? - nacisnęłam delikatnie, choć z ufnością, oświadczając wszem i wobec, że powierzam swoje obeznanie bardziej kompetentnym.
- Chciałem tylko... - Złote ślepia błysnęły w ruchu i łypnęły na Nymerię. Gdy jednak na powrót obdarzyły spojrzeniem mnie, byłam pewna, że niczego więcej już mi nie powie. Z jakiegoś powodu, dzięki intuicji, która w takich sprawach nie zawodzi. - Wszystko wyjaśni się w swoim czasie.
Wyszłam więc na polanę, z nieposkromionym, cierpkim poczuciem niepewności. Poranek zapowiadał się piękny, słoneczny. Co i rusz drobne ptaki wzbijały się w niebo, którego barwa leczyła poranione dusze. Białe kwiaty chmur na przemian rozwijały i zwijały delikatne płatki, a ja obserwowałam na ich senny polonez. Wznoszące się ponad las Słońce, naprzeciw jaskini wojskowej niemal doskonale wpasowujące się w szparę pomiędzy koronami drzew, oświetliło mój pysk. Kojące ciepło rozlało się po zesztywniałej skórze. Wielobarwne plamy naszły mi na oczy. Poruszyłam nosem, węsząc, lecz nie natrafiając przy tym na żaden zapach wyraźniejszy od woni słonecznego dnia. Nadchodziła wiosna.
Tylko gdzieś tam, w moim wnętrzu, nieprzerwanie trwała zima, która zdawała się oczekiwać innej wiosny, niż tej, której się spodziewałam.
Brat myśli, bezgłośny szept, sam wypłynął z pyska. O lichy rozumie, kombinatorska naturo: czy nie pozwolicie chociaż mojemu ciału stać wciąż przy tym, w co zawsze wierzyłam?


✁✁✁✁
- Co tym razem?
- Kaniulacja naczyń. - Admirał niedelikatnie postawił na ziemi swoją lnianą torbę.
- Nie. O nie.
- Chcę tylko poćwiczyć wkłucia. Nie zamierzam przecież rozorać ci żył.
- Na litość boską, za mało masz teraz trupów do ćwiczenia takich rzeczy? Za jeden dzień wziąłeś trzy miesiące.
- I wezmę drugie tyle, jeśli tylko będzie mi się chciało. Bo jestem tu teraz jedynym na wygranej pozycji. Rozmawiałem z Kawką, wiesz?
Oczy rozbłysły na nowo, nie bardziej podbudowane, niż zaskoczone taką wiadomością.
- I co, pytała o coś, coś mówiła? Co jej powiedziałeś?
- Żeby była dobrym dzieckiem. Bo z każdym moim wrogiem zrobię to samo.
- Ja cię... Ja ci tego nie daruję.
- Co zrobisz? Zabijesz mnie? Chyba musiałbyś ustawić się do tego w kolejce. Różnica jest taka, że ty póki co możesz jedynie mi to obiecać. A ja dzisiaj, za twoją obietnicę, wepchnę ci drut po samo serce.
✁✁✁✁


C. D. N.

Od Małej Mi - "Aqua" cz.2

Jak rzekła, tak zrobiła, tekst dobrze znany

Ze swojej wartości wcale nie wyprany

Wszak Mała Mi z rodu Shików się wywodzi

Choć nie krwią to charakterem nie uchodzi

Tak samo mężna i (jak osioł) uparta

Przepowiedziała to pewna gwiezdna karta

Teraz wadera ku morzu się kieruje

O tej porze roku morza lód nie skuje

Gotowa jest nurkować, nic się nie boi

Na granicy plaży bez krzty strachu stoi

Wbiega już do wody, wnet głos zza jej pleców

"Stój, siostrzyczko droga" woła kolorowa

Wadera; to Pinezka, stróżyć gotowa

"Co robisz?" "W odmęt wody zamierzam płynąć"

"Po co?" "Z ratowania chciałabym zasłynąć"

"Co ratujesz?" "Siebie. I ciebie. I innych"

"Co?" "Wiem, że nie rozumiesz. Nikt tu nie winny!"

"Tam gdzieś w wodzie amulet pływa ojczyma"

"Chcę go wyłowić, zobaczyć go oczyma"

"Wystawić na pamięć po naszych rodzicach"

Z tymi słowami zniknęła w morza licach

Trochę to potrwało, ciągle nurkowała

Ale jak wspomniano, głębi się nie bała

Po czterech godzinach wreszcie go zdobyła

Amulet z heptagramem; w radości żyła

Wreszcie po rodzicach została pamiątka

Będzie wciąż pamiętać, że ich kiedyś spotka

Wtedy im opowie, co tu miało miejsce

Na tej ziemi srebrnej po smutnej odejstce

Będą znów szczęśliwi jako ta rodzina

A teraz czekała na Mi siostra Pinia

<Koniec>

Od Małej Mi - "Aqua" cz.1

W pewien dzień już ciepły, bo prawie wiosenny

Wilk wcześnie opuścił kraje marzeń sennych

Bo jak to miał w zwyczaju, co pewnie już wiecie

Kochał zapolować tak wcześnie o świcie

Czy to deszcz, czy też grad, czy inna cholera

Zawsze szedł polować kiedy rosa się zbiera

Sierść koloru ognia tak pięknie błyszczała

W oliwkowych oczach odwaga mieszkała

Ten wilk to wadera, Małą Mi ją zwano

Czasem z niej szydzono, czasem się z niej śmiano

Tego dnia akurat innych unikała

Bo coś konkretnego w planach dawno miała

"To nic szczególnego" - tak mówiła innym

"Muszę to załatwić teraz w trybie pilnym"

Poszła tam nad wodę, nad jezioro stare

Chociaż czy jeziora mogły być niestare?

Rozpuściła loki, z nich wnet płomień ożył

Ogień pod jej wolą szybko się ukorzył

Weszła tak do wody lodowato zimnej

Właśnie taką sprawę miała wagi pilnej

Mocząc łeb pod wodą, doznała olśnienia

Jej kochany płomień umknął ugaszenia

Wychodząc z jeziora, bogata w tą wiedzę

Wadera ogłosiła plan swój: "Jak siedzę"

"Przysięgam na siebie, na ogon mój rudy"

"Znajdę, czego szukam, uwolnię od zguby"

"Wiem, gdzie szukać - znajdę, wcale się nie boję"

"Odzyskam z powrotem to co było moje"

"Przysięgam na tatka oraz na ojczyma"

"Przed tym znalezieniem nic mnie nie powstrzyma"

<CDN>

sobota, 26 lutego 2022

Od Domino CD Kamaela - ,,Kochanie, bądź moja!" cz.6

Miałam sen o tym,  że dryfowałam w bieli i złocie. Jasność wszechrzeczy była oślepiająca, więc błądziłam po omacku w bezkresnej nicości. Ciche szumy, niby to morskie fale, może to szeleszczące drzewa, wszystko wydawało się do siebie takie podobne. A pośród tego delikatne, dźwięczne brzdęki, jakby jakiś Indianin postanowił zagrać na wietrznych, blaszanych dzwoneczkach na swojej pryczy pośrodku prerii. Może był szamanem, z pomarszczoną od słońca ciemną skórą jak rodzynek i długą fajką nabitą tytoniem, z której puszczał kłęby płynnego złota i drobnego jak diamentowy pył brokatu.
Myślałam, że jestem pod wodą, nie mogłam wziąć oddechu. A może wcale nie potrzebowałam powietrza? Złapałam w usta kłęby świetlistych oparów, które wypłynęły mi uszami. Smak wanilii rozpłynął się po moim grzbiecie i zawirował z szafranem od strony karku. Opadłam poniżej poziomu chmur prowadzona przez napięcie powierzchniowe prosto przed oblicze anioła. Stał tam, dumny i napięty, ale jego blask oślepiał mnie do granic poczytalności, nie mogłam przyjrzeć się bliżej jego twarzy. Astralny byt zrodzony ze światła i łez, zmaterializowany jedynie, by odciąć swoją nienaruszoną egzystencję od brudnego i niedoskonałego świata na zewnątrz, tak jak samotne, jednokomórkowe żyjątko odcina się błoną od brudnego, nieuporządkowanego oceanu. Gdzieś piękno musi mieć granice, prawda? Chociaż nie ma ciała ani miejsca to z pewnością nie może istnieć tam, gdzie miejsce okupuje brzydota, gdyż piękno nie jest paradoksem, a paradoks pięknem. A jeśli w jednym miejscu istnieje, a w drugim nie, to gdzie leży granica? Może właśnie na nią patrzę.  Jeśli więc piękno ma granice, to musi ona mieć kształt wilczy.
Podpłynęłam bliżej, urzeczona blaskiem anielskiej urody. Nie myślałam nigdy, że biel będzie wydawała się taka pusta, taka bezdenna i wciągająca, jak czarna dziura. Może czarne dziury też mają swoje przeciwieństwa, tak samo jak brzydota ma piękno i ciemność ma światło? Biała dziura, która nie zasysa wszelkiego bytu, ale wypełnia sobą wszystko, na co padnie. Stając w jej świetle, sama wydawałam się mniej materialna, bardziej nieskazitelnie czysta. Czy ja rzeczywiście byłam taka jasna, czy to tylko moja pamięć płata mi figle o jakiejś nakrapialności? Może nakrapialność istniała tylko w mojej głowie, gdy tak naprawdę wszystko, czym jestem to jednolita biel? Gdzie moje blizny i rany, czy to też mi się przyśniło? Może jestem bardziej piękna, niż myślałam.
Anioł, którego zwą piękno,
Zrodzony z dobroci, dobroć rozpościera,
Dobro - Prawda - Piękno
Jedno pytanie mnie tylko poniewiera,
Czy piękno doskonałe,
można prawdziwym nazwać.
Wydaje się niebywałe
By trzy istnieć mogły naraz.
A może tylko w śnie można takie mieć złudzenia,
O współistnieniu ideałów snuć marzenia,
Które jednak granice mają poza światem istnienia.
Chciałam dotknąć, przekonać się czy rzeczywiście istnieje. Moja łapa zanurzyła się w bezkres istnienia aż po łokieć, zamieniając mnie w szczere złoto. Anioł zaczął przygasać, tracił swój blask, jakbym mu coś odebrała. Wsunęłam drugą łapę, chcąc odzyskać ten żar, ale on bladł coraz bardziej. Wsunęłam więc łeb do środka. Zatopiłam się w nim, chcąc odzyskać to, czym w istocie jest, a co tracił z mojego powodu. Myślałam że wybuchnę z rozkoszy. Zrozumiałam, że stałam się nie złotem, a pryzmatem. Piękno przenikało mnie w setce promieni, przepuszczał przeze mnie obręcze tęcz i rozbłyski odcieni, o których perfekcja mogła tylko pomarzyć. Jaśniał, ale nie samym sobą, odbijał się we mnie, byłam jego nowym ogniwem, żarem, instrumentem. Nie byłam pewna czym się stał, moje oczy ślepnęły od nadmiaru barw, a dusza wirowała w kalejdoskopie powidoków. Obracałam się w jego jestestwie tak długo, aż nie padłam z wycieńczenia. Chociaż nie mogłam się czuć bardziej przytomna, bardziej spełniona.

Dotarło to do mnie, gdy cię poznałem
 Lepiej być niedoskonałym, ale za to ciekawym.

Najlepiej to jest być szczęśliwym.
Obudziłam się łaskotana języczkami poranka na mojej twarzy. Wilgotny piasek lepił się do mojego brzucha, szurał, gdy podniosłam łeb. Słyszałam piski mew w oddali i odgłosy oceanu. Poza tym tylko cisza.
Nadal byłam na plaży. W jakiejś nadmorskiej grocie, wyżłobionej przez wieczne przypływy w czarnej skale. Ciemne skały pięknie kontrastowały z jasnością piasku, szczególnie w tym świetle. Piękny dzień, ni da się ukryć.
Zauważyłam, że on też tu był. Ha, nie wyparował od ciepła dnia, jak mają sny w zwyczaju. Może to wcale nie był sen? Wszystko nadal wydawało się takie nierealne. Czułam własne palce, czuła zimno wilgoci i ciepło słońca na futrze- nie, to nie był sen. Przysunęłam się bliżej, by rozgrzać się trochę w jego cieple.
Niczego więcej nie potrzebowałam, tylko jego obecności.

 I tak upłynął wieczór i poranek - dzień pierwszy

Spotykaliśmy się częściej w tej grocie, codziennie tak właściwie. Po ciężkim dniu spędzonym na patrolach odnajdywałam niewymowny spokój w świadomości, że się wieczorem zobaczymy. Praktycznie nie odwiedzałam już swojej jaskini, ale na szczęście nie było w watasze nikogo, kto by się tym przejął. To był nasz mały sekret, nasza własna samotnia.
Opowiadałam mu jak mi minął dzień i jak się dziś czuję, jaka była pogoda, co mnie rozśmieszyło, a co zasmuciło- głupoty, których z jakiegoś powodu chciał słuchać. I mówił ,,mów dalej” ,,mów dalej” ,,mów dalej”...więc robiłam mu tą przyjemność. Wydawał się wtedy taki szczęśliwy. 
Naciskałam, żeby też coś powiedział, jak mu idzie w roli obrońcy i czy nie naraża się za bardzo. Nie chciałam, żeby pewnego dnia wrócił cały poharatany, półprzytomny, albo co, nie daj Boże, martwy. Na noszach wywleczony z konfliktu, który nie dotyczył ani jego, ani żadnej niewinnej duszy, która przelała za nią krew. Kiedy rano wychodził, pytałam go zawsze, czy wróci.
- Oczywiście.- Uśmiechał się zawsze tak samo.
- Obiecujesz?
- Na twoją piękną duszę. - I wychodził. 
Czasami kreowałam w swojej głowie świat, gdzie obietnice były niełamliwe.

- Na co ci te wszystkie muszle? 
Czasami spotykałam Mikaela na plaży, gdy zeskrobywał antybiotyczne glony ze skał nieopodal laguny. Mówił, że pomimo iż nie był już formalnie zielarzem to jednak okłady lecznice z czegoś musiały być robione- a rannych nie ubywało. Chociaż musiał być w dwóch miejscach jednocześnie, robił, co mógł by choć trochę pomóc.
- Na prezent. Chcę zrobić mozaikę.
- Haha, to urocze, ale czy nie musisz się zajmować czymś ważniejszym?
- Sam skrobiesz zielonkawy osad z mokrych głazów.- Zachichotałam.
- To co innego.
- Przecież wiem.- Westchnęłam zamyślona. - Zastanawiałeś się kiedyś…dlaczego ta wojna miałaby nas obchodzić? Przecież to nie o nas chodzi.
Mikę zamurowało.
- Chyba nie mówisz poważnie? Przecież widzę jak w jaskini med..
- Przepraszam. Tak mi się tylko powiedziało.
Może zapomniałam już, jak to jest się smucić. 

Po patrolu zapolowałam na ławice dorszy. Powinny mu smakować, chociaż są w tym sezonie wyjątkowo chude. Musiałam się spieszyć, żeby zdążyć przed jego przyjściem. Rozpaliłam ogień, nadziałam ryby na drewniany rożenek i wbiłam w ciężki, mokry piach. Rybie ślepia pękały jak bańki mydlane pod wpływem płomieni, a ściekające białka skwierczały na rozżarzonych kłodach poniżej. Oślepły od ognia. Właśnie poczułam się niewypowiedzianie zrozumiana przez martwe dorsze na kijach.
- Już jestem.- Jego miodowy głos wybił mnie z rozmyślań.
- Kamael, dobrze cię widzieć. Jak dzisiejszy dzień?
I opowiadał, gdy ja przekręcałam ryby z uwagą. Używał we wtrąceniach słowa ,,Jasność”, z takim namaszczeniem, jakby to znaczyło coś więcej niż tylko zwykłe powiedzenie. Właściwie nie od dzisiaj to zauważyłam. Pochodził z innych stron, gdzie mówi i myśli się inaczej, z tej watahy o trudnej do wymówienia nawie. Alis Caelorum, wataha wilków-aniołów. 
- Kamael?
- Tak?
- Wydaje mi się, że nigdy cię o to nie spytałam. Dlaczego odszedłeś od rodziny?

(Kam? No i masz swój wstęp )

piątek, 25 lutego 2022

Od C6 CD Flory - ,,Sobowtór''

Nie spodziewałem się tej wizyty.
- Chyba nie myślicie, że ona mówi prawdę?- prychnąłem, lustrując wzrokiem jakikolwiek punkt, który nie był ślepiami alfy pod dwoma mocnymi łukami kierującymi się naprzeciw siebie. - To słowo przeciwko słowu!
- Z racji czasu, od jakiego znamy Florę, darzymy ją o wiele większym zaufaniem niż…- Nymeria połknęła ostatnie słowo, najwyraźniej wyjątkowo paskudne, gdyż nie umiała ukryć zniesmaczenia między zębami.
- A gdzie tu sprawiedliwość? Mamy przecież śledczych prawda? Może by im pozwolić na odbębnienie ich pierdolonej roboty i udowodnić, kto łże, a kto jest ofiarą?!
- Proszę się nie unosić, to nie jest potrzebne.- Ta przyboczna Agresta mówiła więcej niż on sam. Do tego brzmiała o wiele bardziej władczo, wiedziała, jak modulować głos by brzmieć jak mediator, a jej gadzi jęzor umiejętnie szafował słowami tak, że kompromitacją było nie posłuchać. Psia kość.
- Dziękuję Nymerio, ale on ma trochę racji.- Agrest odchrząknął.- Ry? 
Jasny chuderlak wyjrzał zza rzędu głów.
- Czy nie przesłuchałeś już Flory?
- Jak tylko się o tym dowiedziałem. - Jego berecik opadł mu na jedno oko, gdy skinął na szaraka.
- W takim razie nie będzie problemu z wysłuchaniem drugiej strony. Nie masz nic przeciwko mam nadzieję?
- To moja praca.
- Świetnie.
Nie tracili czasu.
Nymeria odprowadziła Florę do wyjścia, gdy ta nie czuła się już na siłach, by kontynuować spotkanie. Powiedziała, że woli nie słyszeć moich odpowiedzi z jakiegoś powodu. Agrest za to wolał pozostać świadkiem, w razie gdyby jakieś fakty z rozmowy uleciały Ry z głowy. Muszę uważać na słowa. Cholera jasna, co ja im powiem?
- Możemy zaczynać?
Pokiwałem łbem.
- Gdzie byłeś poprzedniej nocy?
- W swojej jaskini oczywiście.
- Z kim?
- Flora u mnie nocowała, bo burza była. Nierozsądnie jest chodzić pod drzewami, gdy grzmi.
Kawałek węgielka zaskrobał o kawałek papieru z poszarpanymi rogami. Przełknąłem ślinę i łypałem ukradkiem, jakie nieme zarzuty są mi właśnie stawiane.
- Jak przebiegała ta noc?
- Rozpaliliśmy ognisko, pojawiło się wiele dymu, ale byliśmy tak zmęczeni, że nie zwróciła na to uwagi. Zasnęła zaraz po. Wyszła w środku nocy na deszcz i nie chciała mi powiedzieć dlaczego…to było dziwne.
- Zachowywała się jakoś inaczej?
- Mam wrażenie, że w chruście omyłkowo pojawiła się gałązka jakiegoś trującego zielska. Okropnie śmierdziało, gdy rozpaliliśmy, kto wie co wdychaliśmy. Może to dlatego zaczęła lunatykować i bredzić od rzeczy.- Wzruszyłem ramionami. -  Może dlatego wyhalucynowała to, o co właśnie mnie teraz obwinia? 
- W takim razie czy sam odczułeś jakieś objawy na sobie? Też miałeś halucynacje?
- Ja…nie jestem pewien. Widziałem postaci.- Tego o dziwo nie musiałem zmyślać.- Moich towarzyszy z przeszłości. To nieistotne dla tej sprawy.
Ciche skrobanie, mój ciężki oddech. Starałem się opanować drżenie ogona. 
- Z jakiego rejonu zbieraliście chrust? 
- Z otoczenia, nie oddaliliśmy się zbytnio od jaskini, bo w każdej chwili pogoda mogła się popsuć.
- Czyli zaprzeczasz wszystkim zarzutom odnośnie gwałtu?
- Oczywiście. Niczego nie jestem bardziej pewien.
Wyszli, by oglądać roślinność na zewnątrz. Jak już przewidywałem, nie byli w stanie określić konkretnie która roślina jest halucynogenna, a która nie. Flora nie była wystarczająco poczytalna w tej chwili, mogła tylko potwierdzić, które są lecznicze, które trujące, chociaż tylko te najbardziej jej znane. Potrzebowali zielarza, a ja uzyskałem trochę więcej czasu.
Oni odeszli, a wieczór zapadł szybko. Nie myślałem, że kiedykolwiek polubię wódkę, ale zmieniły się okoliczności. Cały wieczór czyściłem zapasy ze spichlerza, aż ktoś wścibski mnie nie wyrzucił. Jedną małpkę pozwoliłem sobie jednak wynieść. Zdrowie wszystkich ofiar!

Mszczuj zgodził się pomóc przy identyfikacji flory wokół mojego domu. Jak dobrze, że pierwszy napatoczył im się on, a nie Mika. Kurza ślepota, krótkowzroczność i skostniały chód starucha były wprost wyborne, niebiosa mają mnie w opiece. Zanim dojdą na miejsce zdarzenia, ja już mogę być dawno na innym kontynencie. Nie chciałem obnosić się z tym, że się pakuję, ale w rzeczy samej, miałem wszystko w najlepszym porządku. W razie co.
- Dokąd tym razem?- Rzuciłem na odchodzącego Ry’a.- Stary Mszczuj jeszcze nie skończył!
Został pozostawiony sam na sam, by w swoim ślimaczym tempie przeprowadzić oględziny każdego gatunku chwastu w promieniu 200 metrów, przyglądając się uważnie ich ząbkom na liściach, licząc je, próbując soku z przełamanej łodyżki, miażdżąc w łapach. Każdego po kolei. 
- Poradzi sobie.- westchnął ze skrywanym wyczerpaniem.- Ja mam jeszcze kogoś do zapytania. 
Postanowiłem, że pójdę w jego ślady. To w końcu moje losy się ważą, prawda? Mam prawo do wiadomości z pierwszej łapy. 
Ry łypał na mnie co każde 500 metrów, upewniając się, czy może już sobie poszedłem. 
- Zamierzasz tak za mną iść? Pozwól mi pracować.
- Jakoś Agrest mógł robić ci za świadka gdy JA byłem przesłuchiwany. Też mam prawo wiedzieć, co się dzieje w MOJEJ sprawie.
Nie zdecydował się mnie przeganiać. Może uznał, że i tak nie dałby rady.

- Dobrze cię widzieć Ry.- Domino przywitała nas w progu. - Witaj C6. Już lepiej się czujesz?
- Znakomicie. Chociaż, masz może coś do picia? Chyba jestem odwodniony.
- Pewnie, zapas jest za ziołami, poczekaj tu momencik.
Śledczy złapał ją za skrzydło i przyciągnął delikatnie do siebie. Wyszeptał coś jej do ucha, a ta spojrzała na niego pytająco z rozwartymi w przestrachu dużymi oczętami. Dodał coś, co z ruchu warg wyglądało jak ,,proszę”, co spotkało się ze zgodą. Szybko podreptała do zapasu wody, a Ry zachował się, jakby wszystko było znowu w porządku. Oglądał chorych, skrobał w udeptanej ziemi jakieś literki, westchnął ciężko. Domino wróciła z glinianą czarką w zębach, wręczyła mi ją z lukrowanym uśmiechem tylko po to, by on wziął ją na stronę. Siorbałem swoją wodę w skupieniu i przyglądałem się, jak wpierw idą do stanowiska Flory i proszą ją na rozmowę. Widziałem iskierki strachu w jej oczach, gdy położna ją o coś spytała. To było coś ważnego, to oczywiste. Nie widziałem szczegółów, ale ruchy ust wystarczały. Co? Zgodziła się? Ospale, ale jednak. Niemożliwe, co oni znowu wyprawiają do cholery? Na języku poczułem metaliczny posmak. Spojrzałem na własne łapy, były poharatane i mokre, pode mną kałuża wody moczyła mozaikę glinianych skorup. Nawet nie pamiętałem trzasku.
***
Flora ułożyła się wygodnie na posłaniu w odosobnionej komórce położniczej. Ry został za progiem, zastawiając wejście tyłem. Pozwolił waderom na chwilę intymności.
- Mam nadzieję, że pamiętasz, to bezbolesna procedura. Nie musisz się niczym martwić, po prostu się odpręż i rozluźnij. 
Uzdrowicielka wypchnęła całe powietrze ze zlepionych stresem płuc.
- Wszystko w porządku?
Kiwnęła łbem trochę za szybko, jak na zrelaksowaną osobę. Mimo to uwierzyła jej i pozwoliła sobie zacząć badanie.
Nie spodziewała się ujrzeć tego co, zobaczyła w ciele wadery. Myślała, że się przewidziała, to to….zrobiła krok w tył. Chyba pisnęła.
- Coś nie tak?- Flora zauważyła jej przerażenie, ta jednak nie potrafiła zabrać łapy z pyszczka. Jej duże uszy postawiły się na sztorc, cały kręgosłup wygiął się jak pęknięta struna. Nie była pewna, co właściwie widziała. Ale to z pewnością nie było normalne. 
Ry odwrócił się zaniepokojony piskiem położnej.
- Flora?- wydukała nakrapiana.
-Tak?- Podniosła się lekko, nie wiedząc na kim zakotwiczyć rozbiegany wzrok.
Domino łypnęła na basiora w panice. 
- Ry, mogę cię prosić na słówko?
***
Ciepłe światło świec wycinało piękne, długie elipsy na deptaku przed jaskinią wojskową. Wcisnąłem się między zarośla, zakryłem świecący fluorescencyjny róg jakąś szmatą, byleby tylko zlać się pomiędzy oschłe listowie i kostropate konary ciernistych krzewów. Przytuliłem się do lodowatej skały i nasłuchiwałem śmiechów grupy rozszalałych wilków i starałem się nie zasnąć ze zmęczenia. Długo czekałem, może do północy, kołysany lodowatymi powiewami w hipotermiczną drzemkę. Dosłyszałem rytmiczny chrzęst łapanego szronu, ocknąłem się. Czekoladowy basior wyszedł na zewnątrz chwiejnym krokiem, żegnając z dala swoich koleżków. Odczekałem aż będzie sam, z dala od nikogo.
- Admirał?
Wilk odwrócił się powoli, łypiąc jednym żółtawym ślepiem znad boku. 
- My się znamy?
- Jeszcze nie.- Podszedłem bliżej, aż jego futro nabrało delikatnego, zielonkawego odcienia.- Ale co stoi na przeszkodzie. Dużo o tobie słyszałem i o tym jak radzisz sobie z problemami. Bo wiesz, potrzebuję rady do właśnie jednego z takich problemów.

(Flora?)

czwartek, 24 lutego 2022

Od Espoir CD Apollo Anubisa Aina - "Rewia dusz" cz.18

Żywi nie mają prawa, żywi zabić mnie nie mogą

Struchlałam, gdy miękki głos wilka przestał w amoku odbijać się od twardych ścian jaskini i istota jego wypowiedzi rozświetliła mój zmęczony od kłębiących się myśli umysł. Wygłodniałe dusze czyhały na moje obrzydliwe ciało, postrzegając je w kategorii tłustej przekąski. Niemożliwe. Świt obiecywał przynieść nowe zagadki, które miałam obedrzeć z grubego płaszcza tajemnic, odkrywając ich rdzeń. Niemożliwe. Kiedy na zewnątrz rozpętała się burza, beztrosko wpuściłam tu dwóch zagubionych wędrowców, z czego jeden zatruwał świeże powietrze swoim kwiecistym zapachem, a drugi raczył mnie niestworzonymi historiami. Próbował puścić w moją stronę wiązkę lęku, który zaciśnie się na moim gardle, nienaturalnie przyspieszając mój oddech. Możliwe. Niczym zahipnotyzowana pod srogim spojrzeniem zielonkawego basiora, wstałam i przycisnęłam się do chłodnej ściany jaskini. Dlaczego tak łatwo było wytrącić mnie ze stanu względnej równowagi z pomocą irracjonalnych słów? Grzmot uderzył głośniej, jak gdyby wzmagał się gniew bóstw czuwających nad tym padołem, a pogoda była lustrem dla ich emocji. Błyskawica oświetliła oblicze nowego towarzysza, czyniąc je bardziej złowrogim. W odpowiedzi wilk uniósł lekko kąciki warg i rozejrzał się uważnie.
— Już czas — wyszeptał, lecz wkrótce jego szept zlał się z tysiącami innych, które mnie otoczyły. Moją myśl, że całkowicie straciłam zmysły, zdusił widok równie przerażonego i nasłuchującego Romea.
 — Co ty robisz?  — chciałam wykrzyczeć, lecz z mojego pyska nie wypłynęły żadne słowa, jak gdyby mieszkała w nich niewidzialna siła silniejsza od mojego pragnienia odpowiedzi.
— Czas czerwonej pełni. Miejcie oczy i uszy szeroko otwarte — z jego pyska wciąż nie znikał lekki uśmiech. W milczeniu obserwował, jak burza przybiera na sile, a wiatr usiłuje zabrać ze sobą wszystkie napotkane rzeczy, rośliny i zwierzęta do śmiercionośnego tańca — Z każdej burzy przychodzi oczyszczenie. Osobiście jednak ich nie lubię, irytują mnie te niemiłosiernie wibracje w uszach, dlatego chciałbym odpłynąć w krainę snów, nie musząc się już martwić pogodą. Romeo, pozwól. Chroń moje mięso.
Ze zdziwieniem obserwowałam rozgrywającą się scenę, lecz w kluczowym momencie oślepił mnie blask błyskawicy, jakby zachęcając do wyjścia. Niezdarnie poruszyłam łapami, idąc w stronę światła, nie mogąc słyszeć przestróg wypowiadanych przez nieznajomego, tak bardzo jednak znajomego.

— Cześć, zabiłaś mnie — cichy głosik, drażnił moje sumienie splamione domniemaną zbrodnią. Serce podeszło mi do gardła i z rozszerzonymi ślepiami spojrzałam zjawę.
— To ty? Śmiesz jeszcze mnie oceniać po tym wszystkim? - parsknęłam, maskując pod zdecydowanym tonem rozpad własnego wnętrza na mniejsze części — Czekaj, zabiłam? - dodałam drżącym tonem.

Jesteś. Śmieszna. Ale. Masz. Smaczne. Mięsko,

 <Anubis?>

środa, 23 lutego 2022

Od Małej Mi - "Ignis" cz.1

Temat ten powtarza się niejednokrotnie, ale trudno z niego zrezygnować, gdy z początku stanowił główną esencję postaci bez jakiegokolwiek smaku. Tak właściwie to ta postać dalej nie ma smaku, ledwo ma jakikolwiek charakter, ale kto wie, może coś jeszcze wyrośnie z tego agresywnego ziółka. Na razie ma do dyspozycji treningi i właściwie nic więcej, bo żadna historia nie wiąże się z jej osobą. Mała Mi nie jest specjalnie interesującą bohaterką, jeśli mówimy o rudym, ognistym wilku należącym do Watahy Srebrnego Chabra. Może jej szansą byłoby znalezienie magicznego kapelusza należącego do gwiezdnego czarnoksiężnika, ale w historii rodziny Shików wydarzyło się tyle nadzwyczajnych rzeczy, że może lepiej nie nadużywać cierpliwości naszego admina. Choć pewnie po przeczytaniu tego zdania ten kochany admin zaśmieje się, twierdząc, że tyle się już w tej historii zadziało, że w sumie to wszystko jedno. A może nie przeczyta tego wcale, bo nikt nie powie, że wpadło opowiadanie (a po przeczytaniu TEGO zdania zaśmieje się, twierdząc, że admin zawsze czuwa).

Ale czy to opowiadanie musi skończyć jako trening? W końcu zaczęło się tak ładnie... Nie. Na treningi jeszcze przyjdzie czas, stanowisko generała i tak jest na razie zajęte (jeśli stwierdzi ktoś, że brzmi to jak groźba, to pragnę zaznaczyć, że szczególnie w WSC nikt nie żyje wiecznie, bo nie mamy eliksirów na nieśmiertelność). Więc równie dobrze historia ta, chociaż jeszcze się nie rozpoczęła, może stać się swoją własną serią, która nada wreszcie prawdziwego smaku naszej wilczej Małej Mi. 

Niech to się zacznie zupełnie zwyczajnie. Mi obudziła się z rana i udała się na polowanie, bo nigdy nie pozwalała sobie na lenistwo. Nie polowała na zające i ptaki, skupiała się zawsze na sarnach i większych zwierzętach, co i tym razem miało znaczenie. Tego dnia na przysłowiowy stół trafił koń Przewalskiego, który akurat zaplątał się w te rejony. Był wychudzony, ale wciąż stanowił całkiem porządny posiłek, szczególnie dla tak małego wilka jak Małej Mi. Nawet coś zostało dla padlinożerców. Przez moment waderze wpadł do głowy pomysł, by zakopać te resztki w śniegu, jednak byłoby to bezsensowne marnowanie energii, bo nie było tego wystarczająco dużo. Lepiej będzie pójść w długą, żeby znaleźć sobie ciekawe zajęcie. Jakie - tego nikt w tym momencie nie wiedział, bo nie idzie w pełni przewidzieć przyszłości, od początku do końca, żeby była pewna. Ty jednak, drogi Czytelniku, możesz być pewien, że zajęcie Małej Mi nie będzie wcale powiązane z treningiem, ale z przygodą, która oczekiwała na naszą płomienną bohaterkę.

Miło będzie wspomnieć, że Mi w trakcie poszukiwania swojego zajęcia pomogła kilku napotkanym wilkom. Czuła się zobowiązana utrzymywać dobre imię swojej rodziny, chociaż nie była z nią spokrewniona. Pinezka też pomagała innym, ale o wiele częściej zajmowała się swoimi własnymi sprawami. Rodzina Shika musiała utrzymywać wysoki poziom społeczny; tym zajmowała się właśnie Mi. Zależało jej, żeby wilki mówiły "Paketenshika dobrze wychował swoje dzieci" chociaż o większości szczeniaków. Wayfarera mało kto już wspominał, ale wciąż było to pozytywnie, bo drogi Wafelek zawsze zabawiał inne wilki graniem na gitarze i udzielał się na zabawach. Tia służyła medyczną poradą. Mikaela... O nim też miło mówiono. Trzeba to dobre imię utrzymać! 

Podczas swojej małej wyprawy Mi zauważyła stado kruków zasiadających na starym dębie, jednak nie poświęciła im szczególnej uwagi. Może to i lepiej. 

Jej uwagę zdobył za to pewien przedmiot. Nie, nie był to kapelusz Hobgoblina. Prawidłowa nazwa tego, co znalazła, brzmiała Kali, czyli tak jak nasza koleżanka, jednakże dla bohaterki tej historii był to tylko pofalowany sztylet o dziwnej, krótkiej rękojeści. Idealnie pasowała do pyska. Cecha ta zadecydowała w tym, żeby wadera zabrała swoje znalezisko ze sobą zamiast zostawiając je tam, gdzie było odnalezione. Chciała postudiować te dziwne ostrze, przyjrzeć się mu z bliska, może nawet poznać, skąd pochodzi, o ile była taka możliwość. Chętnie by nawet nauczyła się nim posługiwać, gdyby zdecydowała, że jest to warte wysiłku. Na razie niosła sobie spokojnie sztylet, zupełnie nieświadoma, że ten mały, metalowy przedmiot odegra ważną rolę w jej najbliższej przyszłości. Nie będzie treningiem, a pełnoprawną lekcją, która nauczy ją więcej niż jej całe życie w bezpiecznym kącie wśród innych, większych, starszych i bardziej dojrzałych wilków. A morał z tej lekcji pozostanie z nią najprawdopodobniej już do końca życia.

Kali nie należał do żadnego gwiezdnego czarnoksiężnika ani do kruczego demona. Nie pochodził od niebios ani od piekła, bo nie był to sztylet o tak szlachetnym pochodzeniu. Jego poczęcie było o wiele bardziej przyziemne, jednak nie mniej wypełnione magią, bowiem został stworzony przez geniusza. Właśnie ten geniusz o nieznanym imieniu zdołał uwięzić w metalowej kuli smoczy płomień o specjalnych właściwościach, a później tą zaklętą kulę przerobił na kali. Spędził nad tym dwa tygodnie, starannie dzień po dniu hartując, przekształcając i profilując ostrze tak, by było w jego oczach idealne. Następnie zgubił to ostrze w lesie (najpewniej celowo, by zabawić się z przeznaczeniem, jak mają to w zwyczaju istoty jego przekroju) i w tym lesie to ostrze pozostało na wiele lat. W Watasze Srebrnego Chabra nie znalazło się przypadkiem, przyniósł je biały sokół wędrujący przez te tereny, być może wyzwany przez czarnego orła, a być może wyzywający się sam. W każdym razie na końcu tego łańcucha znajdowała się Mała Mi, taszcząca zaklęty sztylet do domu, całkowicie nieświadoma jego pochodzenia ani roli w jej życiu.

<CDN>

sobota, 19 lutego 2022

Od Mediany CD Sigmy - "O Krok Bliżej - do odpowiedzi" cz. 1.3

Kiedy spoglądasz w milczeniu na wszystko co dzieje się wokół i sądzisz: To mnie nie dotyczy, bo to za granicą. To nie moja sprawa.
Nie moja. Nie moja. Dopóki ten sam kłopot nie przedrze się przez postawione na granicach mury i nie poprzewraca domków jak kart. Rozdmuchując nadzieję i żale. Nagle mój problem to twój problem i nasz los.
I tego doświadczył Sigma. Z żalem spoglądał jak jego przyjaciele padają jeden po drugim. Jego oko uważnie patrzyło wtedy. Tamtego dnia. Kto wie. Gdyby nie wojna może inaczej wyglądała by ta cała banalnie absurdalna sytuacja.
Zaczęło się od Pi. Zakaszlała. Osłabła. Padła chora. Niedługo potem okazało się, że w szeregu jeszcze dwie inne wadery zostały ofiarowane chorobie, niczym nieistotne dla świata i losu laleczki. Valo i Porzeczka.
Gorzej już być nie mogło, prawda? Jego droga siostra. Całka i Mediana w milczeniu patrzyły na to, a on przełknąć nie mógł tego co się działo. Żal ściskał go za serce, a łzy strachu i stresu toczyły po pysku.

Następna była Domino. Jedyna, która na lekach znała się chociaż odrobinę. Jej łapa tak bardzo dopomagała, a teraz leżała pośród innych chorych, odcięta od świata. Ale co to da? Zaraz za nią potańcował Tora.

Kto dalej? Kto da więcej? Kamael. Obrońca, wilk o wielu skrzydłach podążył za ukochaną układając się obok niej w posłaniu. Skąd to wiedział nasz drogi Sigma. Znalazł się obok nich niedługo potem. Zmęczony i zdruzgotany samym sobą. U boku siostry, która w milczeniu i znudzeniu podziwiała ściany, jakby najmniejszy ruch kolał ją i bolał w mięśnie. Niczym kamienna skała, zastygła w swojej największej pozie i głuchym milczeniu. A jego bolało wszystko. Czy życie mogło być gorsze?

 

Codzienne przeprawy przez śnieg skończyły się. Świat nieco rozmókł i stracił na barwach dla Całki. Pomoc przy patrolu granic była potrzebna, ale co z pomocą dla wojska? Kto do nich trafi jak nie Mediana. Jej siostra, ta która przebiec nie mogła za wiele z czystej niechęci do biegania. Pani idealna perfekcjonistka, która teraz miała ubrudzić sobie łapki, a która szła powoli u jej boku. Pi była niesprawna i wszystko w watasze powoli sypało się, a kamienna stypa zdawała się zbliżać wielkimi krokami. Oby tylko nie ku czci ich siostrzyczki czy brata.
Wybrańcy. Ocaleńcy. Można by tak o nich powiedzieć. W końcu cała ich rodzina prawie leżała teraz zniewolona. Przez wroga czy chorobę, nie ważne. Niewola żadna nei była w należytym szacunku dla ich ciała i dusz.
A jednak pozostawało im tylko modlić się o zdrowie.
—Myślisz, że...mogłabym... wiesz... porozmawiać z Agrestem?—
—Przechodziłyśmy już przez to. Nie mnie pytaj .— Całka była chłodna. Może aż nad to. Nadmiernie dla Mediany. Jednak nie radziła sobie z bólem i strachem wyładowując go w jej tylko znany sposób, na osobie akurat pod łapą. Cisza omiotła pola. Nic nie wskazywało ani na wroga ani na poprawę. W końcu kiedy w życiu trwa prawdziwa cisza, tak mroczna, że aż dudniła w uszach i sercach?

 

Nie Rozumiała.
Nie Czuła.
Nie widziała.
Nie słyszała.
Gdzie jest? Co się dzieje?
W jej myśli kołatał tylko odległy głos świadomości. Pi. Nazywa się Pi. Córka Delty. Przyszywana. MA rodzeństwo, jednak jakby jej wspomnienia zatarły się. Wyprane zostały w wybielaczu, który odbarwił wszystkie uczucia z ich oblicza.
Mediana. Droga siostra. Na jej myśl nawet ukucia w sercu. Czemu wszystko się rozpłynęło? Czemu wszystko melancholijnie zlało się w jedną martwą papkę. Białą kartkę bez skazy. Nawet drobne myśli na temat dni poprzednich, kiedy ból stopniowo zanikał, zdawał się być obojętnością. Do stopnia tak wielkiego, że nawet kolejne rany czy osłabienia zdawały się nie ingerować w jej kamienny wyraz pyska.
Całka. Zero emocji. Jedynie pobieżna świadomość słowa miłość i iluzji kochania. Mgiełka pamięci  o tym co niegdyś zdawało się jej towarzyszyć. Jej i słowom mającym prawdopodobne znaczenie emocjonalne. Brat, siostra. Ojciec. Gdzie rozpłynął się ten świat? Kiedy wypadł jej z łap? I dlaczego nie mogła żałować przeszłości i tęsknić do niej?
I Sigma. U jej boku. Brat. Bliski. Więc dlaczego taki daleki? Nie bała się o jego zdrowie, chociaż było źle. Jak z nią samą. A jednak to gdzieś rozpłynęło się po ciele. Oderwało od umysłu, na chwilę wraz z całą świadomością i osobą. Jak duch uleciało w eter żeby wrócić jako widmo siebie samego. Nie była w stanie obdarzyć niebieskiego basiora tym ciepłym spojrzeniem. Teraz pozostawały tylko matowe oczy i milczące niezrozumienie świata dookoła.

 

Żwawo wkroczyła do jaskini. Ta była jej obca. Daleka i nieco koląca w oczy i serce. Nie tu jej miejsce i nie w polu gdzie musiała chodzić godzinami.
—Kogoś tu szukasz? — Nymeria. Stabilna i chłodna doradczyni samego najwyższego wilka w watasze, czyż nie?
—Agresta. Alfy Agresta. —Mediana wymruczała cicho zmęczona nieco sesją ganiania po lesie jak szczur za kotem. Bo cóż ona może zrobić innemu wilkowi, kiedy nie w jej roli było użeranie się z granicami.
—Tam. — jej łapa wskazała na róg. Nieco odległy, ale ładnie oświetlony dniem, chociaż zagłębiony we wnętrzu jaskini. Cóż za widok. A tam, siedział szary wilk. Szczupły, w ogóle nie jak alfa, ale jednak alfa. Przypominał może nieco nawet zmierzłe szczenię zagubione pośród własnych myśli. Ale kto teraz takowym nie był?
—Witam. —nieśmiało podeszła. Jej łapki zdały się być nieco bardziej śliskie niż naturalnie. Cóż. Sprawa wielkiej wagi wymagała wielkiej interwencji, a ona się do takowych nie sprawdzała.
—Witam. Co cię sprowadza. — może nieco zmęczone złote oczy uniosły się znad przypalonej kartki.
—Mediana jestem. A... A to sprawa wielkiej wagi panie Agreście. Bowiem Alfo Agreście widzisz. Niegodnie byłoby mi powiedzieć tak prosto i z mostu o co mi chodzi, ale innej drogi nie widzę. Przyszłam bo moje stanowisko, no cóż. Zostało wycofane i nie leży mi to w sercu za dobrze.— jej mowa ślisko przemknęła pomiędzy słodko brzmiącymi słówkami.
—O czym mówimy młoda damo?— no tak. Wiele stanowisk uciekło teraz z łap.
—O Śledczym drogi alfo.—
—Nie. Śledczy tymczasowo są zawieszeni przykro mi.— jego oko wróciło do kartki. Jakby zakańczał rozmowę.
—A otóż ja uważam to za dość nierozważne. Rozumem zniwelować do jednej osoby, ale zawieszać to druzgoczący błąd. — skwitowała nie przygotowana na porażkę. Nie ma zamiaru znowu błądzić po lesie pośród strażników i stróżów.
—Ah tak? —
—Tak oczywiście. Do wszystkiego są argumenty. Najsłabszy ze śledczych na posterunku, ja świeża. Gdyby tak chociaż mnie przywrócić, wataha byłaby bezpieczna, a i zaginięcia ktoś by notował. Bo kto to zrobi? Szeregowiec? Mamy wojnę. Wojnę! Ile z wilków gnie bez wiedzy bo nikt tego nie obserwował i...
— A pro po! — czyjś głos wszedł w jej słowo. Oboje z alfą spojrzeli na delikatnie unoszącą się ponad ziemię samiczkę. —Moi rodzice. Poszli gdzieś, nikomu nie powiedzieli i nie wracają. To nie w ich stylu tak przepadać. To robota dla Waya! Więc chciałabym zgłosić zaginienie. — Pinezka wyćwierkotała.
—Widzisz. Widzisz. Zmartwiona rodzina aż sama pcha się w łapy.— Mediana zmarszczyła nos.
—Może rzeczywiście... jeden śledczy. Ale jeden tylko. — Agrest westchnął. Może mu to nie na rękę. W sumie nie dziwne.
—Ja może. Na śledczego mnie już uczyli, ale krótko na tym padole jestem. Nie znam się na wojsku i patrolach. —
—Dobrze więc.  Jeden śledczy na stanowisku. —

Mediana więc dostała stanowisko z powrotem. W jedną rozmowę.  Może to i dobrze. Nie była stworzona do pracy, której nie lubiła. Psychicznie.
Jednak jedno zmartwienie nie pozbywało się innych. Dalej, nadal, wciąż i Sigma i Pi byli w zagrożeniu. I nawet jak nieco milej jej było, że będzie miała pierwszą swoją w życiu sprawę w łapach to jednak, martwiła się rodzeństwem.

 

<PI, Całka, Sigma?> 

Od Agresta CD Nymerii - „Samotna wśród tłumu”

- Układanie planów może nas zawieść, kto wie... może ta pozorna lekkomyślność jest właśnie zbawienna?
Umilkła. Prychnąłem, nie potrafiąc powstrzymać przyspieszającego w napięciu oddechu, ani ukuć wystarczająco wyrazistej odpowiedzi. Ostatnie jej słowa ledwie przepłynęły przez mój umysł. On był skupiony na głosie. Nie na głosie, na oczach. Na tym, jak po raz ostatni poruszył się jej pysk i stężał, zostawiając mnie w niedosycie brzmienia. Na chwilę zniknęło brzemię wojny, czarnej chmury nad naszymi głowami, tylko po to, by spadło na nie kolejne.
Lecz o ile słodsze, jak upojne, nie przygniatające, a ściskające w swych bezpiecznych ramionach.
Mógłbym długo i porywająco opowiadać, roztrząsać: co czułem, na co miałem ochotę i co myślałem, zastygły w bezruchu, jak naruszony zębem czasu i wojny sfinks, tam, przy wilczycy, której obecności nie dostrzegałem przez lata: ale przecież nie ma to znaczenia. Mógłbym głosić, jak moje oczy otworzyły się na piękno: ale przecież byłaby to zwykła, ckliwa bzdura. Mógłbym mówić, do czego w mojej zmęczonej głowie doprowadziła rozmowa, wynikła ze zwykłego poczucia bycia w obowiązku odpowiedzenia na każde, nawet to najmniej wygodne pytanie: ale przecież to wszystko byłoby niepełne. Leżeliśmy obok siebie, dwa zagubione duchy. I tyle wystarczy.
Ci, którzy tak długo ukrywali swoje wnętrza. Ci, którzy zawsze uważali się za samotnych.
Alfa i doradca, topielec i ratownik.
Ta, która pomogła i ten, któremu udzielono pomocy.
Nymeria była zadziwiająca. Tego jednego byłem pewien. Dla mnie, była jak dar od losu, który wyciągając ku mnie swoją wszechmocną rękę by odebrać, w ostatniej chwili zatroskał się płaczem bezsilności, lękiem słabego wilka, brakiem woli by stanąć na własnych nogach i postanowił w zamian wypuścić coś z palców. Była bez skazy. W jakiś niezwykły sposób łączyła w sobie najbardziej przeze mnie upragnione przymioty wszystkich moich bliskich.
Kim ja byłem dla niej? Kim mogłem dla niej być? Być może uważała mnie za małodusznego, nędznego. Być może nie kulawego, ale okaz zdrowia o kulawym sercu. Co można było dodać? Samolubnego? Głupca? Być może byłem najgłupszy z nich wszystkich. Nie umiałem pięknie myśleć, wierzyć w piękne rzeczy. Trzymałem się nisko, nosiłem wysoko. Po co to wszystko? Byłem zły.
Tak, byłem zły, będąc sobą. Umiałem udawać, lecz nie potrafiłem naprawdę stać się nikim innym. A ona?
Była zbyt czysta. Była jak iluzja. Czy to była Nymeria, czy tylko jej portret? Wymalowała go własnymi łapami, czy ktoś zrobił to za nią: było bez różnicy. Istotne pozostawało tylko to, że nie miałem narzędzi, by to sprawdzić.
Nie wiedziałem, o co pytać i jak na nią patrzeć. Bałem się jej telepatycznych umiejętności. Bałem się jej mocy, bałem się jej siły. Mój umysł podpowiadał mi wprost, co powinienem zrobić z każdym, kogo się obawiałem. Istniało wszelako zagrożenie większe! Całe watahy, a w watahach armie i ich przywódcy, nasi otwarci wrogowie i nasi byli sojusznicy, być może i ci, których jeszcze nie zdążyliśmy poznać. Zamykało mnie to w klatce wyborów, a ja wciąż czułem się za słaby, by ich dokonać. Co dnia atakowały mnie nowe fale wątpliwości, własne myśli wciąż gryzły, zamiast bronić. W każdej znajomej twarzy widziałem diabła. Pozwalałem decydować za siebie, kryjąc się za uczuciami, zmuszającymi mnie do nagminnego wypluwania pustych poleceń, niosących za sobą tylko: radźcie sobie sami!, zza ściany oddzielającej mnie od świata. Mania, melancholia, mania, melancholia. Porywając się jedynie na przebłyski przytomności, które przybywały wraz z napadami dobrego nastroju, dopóki same w sobie nie stały się przerażające i nie spłoszyły mnie swoją obcością. Melancholia, mania. Melancholia, mania.
Boże Mój, byłem tylko mgnieniem, które pojawiło się wzbudzone przez jakieś roztrzaskujące się lustro. Oślepiającym na moment błyskiem, który znika w ułamku sekundy i pozostawia po sobie tylko ciemną plamę gdzieś w polu widzenia, nieprzyjemny symbol krótkotrwałego chaosu, który wkrótce zostanie zabrany przez pracowite komórki i pozostawi po sobie tylko wspomnienie. Minie dzień i już nikt nie będzie pamiętał, jaki kształt zarysował na oku niezdrowy błysk, jeden z tysięcy, które egocentrycznie, nieproszone napierają na źrenice. Nikomu nie będzie potrzebne, pamiętać.
- Nymerio - zwróciłem się do niej stoicko. - Pójdę na obchód.
- Już teraz? Może lepiej poczekać do wieczora?
- Pójdę teraz. I wieczorem. Nie zaszkodzi. Chcę... być obecny cały czas. Czy masz teraz coś do załatwienia?
- Nie, jestem wolna.
- Więc poczekaj tu, proszę. Gdyby ktoś się pojawił i... pytał o mnie, powiedz, że wrócę za pół godziny, czy za godzinę.
- Rozumiem. Jak sobie życzysz.
- Dziękuję. - Naznaczyłem pysk uśmiechem, czując, jak oblewające mnie z każdej strony fale łagodnieją pod wpływem jej słów.
Choć obchód, jak się pewnie domyślacie, miał być jedynie wymówką, aby uciec od rozmowy, kontaktu wzrokowego, odpowiadania na pytania i poruszania trudnych tematów, w drodze na południe moimi myślami zawładnęły zmory wcale nie przyjemniejsze. Nie mogłem wyzbyć się wspomnień wątków, które poruszyliśmy.
Ciri. Ciri. To imię obijało się o moją głowę, od środka, niemal bez przerwy. Moja felerna bratanica. A gdy tak dumałem, moje myśli brnęły coraz dalej. Równie felerna, jak cała reszta stadka, które sprowadził na świat mój niewydarzony brat.
Stop. Mój anioł.
Eee... 
Kawka naprawdę planowała potomstwo? Oto kolejne pytanie, które zadałem sobie niemal nieświadomie. Brzmiało dziwnie, a jeszcze dziwniej zapowiadała się odpowiedź na nie. Na pysk cisnęło się więc proste „Nie”, ale przecież miałem wiadomości z pewnego źródła. Lekkomyślność? Och, możesz się mylić, Nymerio, chociaż... mam nadzieję, że masz rację. Rozumu jej nie brakuje, dlaczego jednak, jeśli, tak jak utrzymuje, ma czyste intencje, nie powiedziała mi o tym ani słowa? Zwykły żal, który po prostu czeka na własną śmierć, by stać się polem, na jakim zasiać można będzie dobrą nowinę? Czy też podstęp?
Och, Nymerio. Co z tą twoją przyjaciółką? Ciri. Nie rozwiązałem wszak sprawy Ciri, nie ma się co zresztą łudzić, że nie znając przyszłości i otrzymując ledwie szczątkowe wieści o jej losach, uda mi się to tu i teraz, na krótkim spacerze w lesie. Od czegoś trzeba zacząć; od czego? Ciri. Od początku traktowana przez pryzmat. Córka mojego brata, twoja przyjaciółka, partnerka, a raczej, powiedzmy sobie szczerze, prawie partnerka tego śmiecia, Admirała. A nigdy Ciri. Wilczyca. Członkini WSC lub chociażby pieśniarka.
Czy w ogóle mogłem ją tak traktować? Przez całe życie wszak była z kimś związana. Działała z kimś. Czy była osobnym bytem, czy jedynie powidokiem, jednym z tych, którzy odsunęli od siebie rdzeń własnej historii i pozostali w cieniu innych, chodząc za swoim przywódcą z notatnikiem, czy też układając słowa nie takie, by nasycić nimi własne serce, a takie, by wypełniły po brzegi przeżarte rdzą serce chlebodawcy, kimkolwiek by on nie był?
A oto i oko cyklonu.
W głębi lasu, a raczej już na leśnych błoniach, moje źrenice napotkały wybijające się ponad grunt zarysy wysokiego wzniesienia.
To już tutaj?
Było to już tam, bez wątpienia. Tylko pustka wokół nie wskazywała na zorganizowane oblężenie. Pomiędzy drzewami spróbowałem odszukać wzrokiem wilcze sylwetki. Udało mi się to dopiero po chwili. Zatem był tam ktoś jeszcze.
Wydałem z siebie pojedyncze fuknięcie bezsilności. Oto miałem przed sobą obraz niedościgłych trybików maszyny naszego wojska.

Tamtego dnia rozpocząłem pracę wcześniej, niż zwykle. Polecenie wydane Kawce z samego rana, tym razem nie jako mojej asystentce, ale jako szpiegowi, nie tylko postawiło mnie na nogi, ale i nakazało poruszać się na nich bez ustanku, w tę i z powrotem. Nie dawszy mi przyzwolenia na spokojne zajęcie swojego stanowiska pracy, jeszcze przed południem zaprowadziło mnie na samotne polowanie, nie pozwalając mi przy tym zakończyć go powodzeniem. Nos drgał w prędkich, bezmyślnych próbach wykorzystania go w podstawowym celu, oczy rozbiegane po mijanych szybko, strzelistych pniach sosen, nie zatrzymywały się na wyróżniających się na ich tle kształtach. Wreszcie, przez rozgrzane kłusem łapy, pokierowany zostałem do jaskini wojskowej, gdzie miałem spotkać się z Hyarinem.
- Jakie mamy plany, generale?
- Przede wszystkim, nie mamy już wilków. Z każdym dniem oblężenie jaskini medycznej staje się coraz bardziej ryzykowne.
- Tak, wiem o tym - mruknąłem. - Czy jednak znaczy to, że czeka nas zniesienie blokady? Jeszcze zanim nasz szpieg wróci?
- W ten sposób będziemy mogli szybko odtworzyć ją w razie potrzeby.
- Racja. Byle tylko nie okazało się za późno.
- Na miejscu zostanie dwójka obserwatorów, którzy będą na bieżąco gromadzić wiadomości i przekazywać je nam w nagłych wypadkach.
Jak nigdy wcześniej byłem pewien, że generał wiedział, co robi. Wyciszony, lecz mimo to jeszcze bardziej niż wcześniej niespokojny, wróciłem do domu. Bez słowa skinąłem głową doradczyni czekającej na mnie na stanowisku.
- Agrest, byłeś w jaskini chorych?
- Nie. - Skrzywiłem się lekko, na pamięć, że nie zdążyłem załatwić wszystkiego, co zaplanowałem. - Właśnie wracam z wojskowej. Jakieś wieści?
- Tak.
Westchnąłem ciężko, sadowiąc się obok niej. Przez myśl przeszło mi nalanie nam po kubku alkoholu, ale pomysł ten zniknął w odmętach wątpliwości, jeszcze zanim rozgorzał na dobre.
- No, co nowego?
- Valo i Cyklamen nie żyją. Oboje odeszli tej nocy.
Ciężko oparłem się o ścianę. Potarłem czoło łapą. Zaczęło się; pierwsze ofiary nowego, choć tak dobrze znanego już naszej ziemi wroga odeszły, cicho, jak cienie. Tak jak i żyły. Jak cienie. Bez oklasków i urągań, a ciała ich miały zostać już niebawem wrzucone do zimnego dołu i przysypane ziemią. A może spalone.
Troska o żywych. To jedno zdanie, choć nie zawsze tymi słowami i nie zawsze świadomie, powtarzałem jak wyuczoną formułkę coraz częściej. Piękne frazesy o ideałach wreszcie okazały się puste. Wreszcie tylko jeden wybił się ponad poziom mdłych dźwięków i rozbrzmiał z pełną wyrazistością.
- Kawka usłyszy smutne wieści.
- Tak. - Kątem oka dostrzegłem, że Nymeria przygląda mi się badawczo. Miałem ochotę zapytać, co było motywem tego spojrzenia. Moja lepsza materia, którą karmiłem od niespełna trzech miesięcy, być może bojąc się jej wzrosłej przeciwwagi, a być może, ślepiami zaszłymi mgłą udręki, po prostu nie widząc już alternatywy dla swojej straconej duszy, po raz kolejny okazała się wciąż za słaba. Wszystko wskazywało na to, że byłem zbyt głęboko zatopiony w fałszu. Od dziecka; do cna.
Tamtego wieczora, hardość wygrała z czujnością.
- Trzeba dać grabarzowi wytyczne postępowania z ciałami. Jak Szkło się czuje?
- Póki co dosyć dobrze się trzyma.
- Kiedyś przechodził już to cholerstwo. Jest silny, da sobie radę. Mam nadzieję, że będzie w stanie nadzorować działania porządkowe.
Nie odpowiedziała. Dla odmiany to ja popatrzyłem na nią, a jej milczenie odebrało mi śmiałość. W gardle zatańczyły wszystkie mięśnie. Przełknąłem ślinę, by je rozluźnić i jeszcze raz wydać głos.
- Jakie to wszystko... miałkie. Tyle się dzieje, a wszystko jak babie lato. Nietrwałe. Gdzieś tam mignie, przeleci i zniknie, poruszysz palcem, a już rozerwą się wiotkie niteczki.
- Wszyscy kiedyś znikniemy jak ci, którzy już odeszli. Nasze historie również dobiegną końca.
- A to tylko pogłębia zgryzotę, prawda? - Otarłem kącik pyska czubkami palców.
- To pozwala pogodzić się z niepowodzeniem. Utrzymuje nas na nogach lub pozwala się podnieść. Bo pokazuje, że żadnym błędnym ruchem nie zniszczymy absolutu.
- Jeśli takowy w ogóle istnieje.
- Tak, a jeśli nie, tylko odejmuje to zmartwień o dysproporcję pomiędzy nim, a naszą małością.
- Wszystko to brzmi jak prawda - ściszyłem głos.
Przed oczyma stanęły mi wspomnienia. Wyjątkowo nie te najnowsze, które od tygodni rozdrapywały mój umysł od środka. Pamięć poprowadziła mnie za łapę, do dawnych dni, jak gdyby nic pomiędzy nimi a ową niegdysiejszą teraźniejszością nie istniało. Dzień, w którym założyłem partię polityczną. Dzień, w którym poznałem Leonarda. Leonardo...? Mój pierwszy wspólnik na politycznej drodze. Strategia i postulat. Strategia i postulat. Konwalia; a raczej Konwalia Jaskra Jaśminowa. Ich imion nie słyszałem od tak dawna. Zlały się z tworami wyobraźni, zdawały się jedynie wymysłem; snem. Miłym?
Mieliśmy już inny świat.
Zabrakło na nim miejsca na przeszłość. Odwróciłem się więc od niej, przysięgając sobie tylko, że pozostanie żyzną, słoneczną krainą mojego własnego świata. Odwróciłem się od niej ze spokojem i pewnością, że kiedyś jeszcze moje myśli będą mogły powrócić do niej na dłużej.
- Nymerio, posłuchaj. - Usiadłem naprzeciwko wilczycy, na chwilę rozpychając się w samym centrum jej uwagi, bezwstydnie, zaborczo i ujmująco. - Może to nie będzie zbyt szykowne, może to nie jest dobry moment, może nie mam przygotowanej pięknej mowy i brak mi siły, ale... - Zawahałem się, gdy przez myśl przeszło mi, że najprawdopodobniej zdradziłem już wszystko, co chciałem powiedzieć. Ostatecznie podkuliłem ogon jeszcze bardziej, niż podkulony był wcześniej i mówiłem dalej, przez zaciśnięte z nerwów zęby - może... chciałabyś, żebyśmy zostali że sobą już na zawsze? Dopóki śmierć nas nie rozłączy? Wiem, to tak banalne, gdy nie wiadomo, ile zostało nam czasu. Proszę, nie pomyśl o mnie niczego złego. Wszystko dzieje się teraz tak szybko. Nie wiadomo, kto jest przyjacielem, na kim można polegać. Wiem że mogę na tobie polegać, ale chciałbym, żebyś tym też wiedziała... Potrafię kochać. Potrafię być obecny zawsze, gdy będziesz mnie potrzebować. Możemy nawet dorobić się gromadki potomstwa. Czy życie nie będzie wtedy bardziej pełne?

< Nymerio? >