Zażywałem świeżego powietrza i względnej ciszy truchtając przez zimowy las. Z gałęzi drzew zwieszały się rzędy majestatycznych, przezroczystych sopli. Kojarzyły mi się one z tymi, którzy weszli na szczyt; jedni spadali szybciej, inni wolniej, strąceni nieuważnym ruchem, powiewem wiatru lub ociepleniem pogody. Ale wszyscy kończyli tak samo. W przyrodzie dosłownie wszystko zdawało się być połączone niewidzialną siecią powiązań, w każdej rzeczy i stworzeniu można było dojrzeć choćby cień swego odbicia. Cała konstrukcja natury była niemal równie fascynująca, co jej wielka, wilcza gałąź.
W pewnej chwili zauważyłem jakiegoś szpaka czy gołębia na śniegu. Uśmiechnąłem się lekko. Kiedy to ostatni raz miałem okazję się zabawić? Nie pamiętam? Do licha! Uniosłem czaszkę z głowy i cisnąłem w kierunku ptaka. Poczułem charakterystyczne szarpnięcie i w tym samym momencie patrzyłem na swoje ciało, leżące w śniegu, ze znacznie niższej perspektywy. Zaciągnąłem nakrycie z powrotem na "swój" łeb, po czym z radosnym okrzykiem wzbiłem się w niebo. Od zawsze najbardziej lubiłem ptasie wcielenia. Gdybym mógł, pewnie zostałbym już na wieki majestatycznym orłem albo, przy sprzyjających wiatrach, feniksem...tak.
Teraz jednak, po dłuższym locie, odnalazłem swoją wilczą postać, całe szczęście w tym samym miejscu, a upewniwszy się, że nie mam żadnych świadków, wróciłem "do siebie". Szybkim ruchem łapy zabiłem zdezorientowanego gołębia i zabrałem się z zadowoleniem do posiłku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz