Po odesłaniu Mundusa do domu, celebrując piękne uczucie wolności, cały następny dzień spędziłem lecząc efekty przeżytej kilkanaście godzin wcześniej uczty. Gdy doszedłem do siebie chociaż w pewnym stopniu, pozostawiłem mojego drugiego wspólnika z jego własnymi, tajemniczymi planami na dzień wolny od obrad, sam kierując swoje kroki do głównego urzędu największych NIKL'owych dygnitarzy. Przez chwilę wertowałem w myślach spis wszystkich osób, które już tam znałem i które mogły zostać punktem zaczepienia dla mojego planu zdobycia początkowych list uczestników większych obrad następnego roku, o których dzień wcześniej rozmawiałem z Dergudem. Wśród "dostępnych" wilków był urzędnik, z którym rozmawiałem jakiś czas wcześniej, kilka miłych pań sekretarek i nasz inspektor. Jego od razu odrzuciłem, wydawał się tak niezainteresowany aktualną sytuacją wschodu, że pytanie go o cokolwiek mogłoby być nawet niebezpieczne dla moich późniejszych planów, do realizacji których szlaki już niemal kończyłem przecierać. Kto zatem? Urzędnik. Odczekałem jeszcze jakiś czas, by trafić na przypuszczalny koniec przerwy obiadowej i znalazłem go, jak poprzednio, pod drzewem, wstającego właśnie od kawałka mięsa.
- Dzień dobry - zacząłem rozmowę. Wilk zmierzył mnie znudzonym wzrokiem.
- O, to wy - burknął - jeszcze jakieś pytania? Udało się załatwić sprawę z nadaniem władzy waszej watasze?
- Prace są w toku, bardzo dziękuję za pomoc. Mam jeszcze jedną prośbę, jeżeli oczywiście to nie kłopot... potrzebuję początkowych list członków większych obrad na przyszły rok.
- A, panie, co mnie jakieś tam listy obchodzą.
- Nie wiecie może, gdzie mógłbym je znaleźć?
- Nie wiem, to nie mój obowiązek. Możecie zwrócić się z tym do inspektora od waszych terenów.
- Jest jeszcze ktoś oprócz niego...?
- A, zaraz. Może w sprawozdaniach z obrad będą coś wiedzieli. Ja nie wiem.
- O, to cenna wiadomość. Dziękuję!
Bogatszy o tę wiedzę, dziesięć minut później zapukałem w ścianę dzielącą korytarz w głównym urzędzie NIKL od sali, gdzie poprzedniego dnia odbywały się większe obrady. Odpowiedziała mi głucha cisza. Nieśmiało zajrzałem do środka, lecz pomieszczenie było puste. Ponosząc wewnętrzną porażkę, wycofałem się więc i przysiadłem pod ścianą. Przez chwilę jeszcze dumałem nad wykonaniem tego błyskotliwego planu, który podniósłby niechybnie chociaż niezauważalną gołym okiem część rosnącej wciąż pozycji, którą budowałem z takim trudem. Nie mogłem pozwolić, by choćby najbardziej drżący liść owej osiki społecznej, w której koronie siedziałem, oderwał się od gałęzi i poszybował w dół.
Wstałem więc i następne kroki skierowałem do gabinetu kilku urzędniczek, które uczestniczyły w obradach poprzedniego dnia. Stamtąd jednak dosyć szybko zostałem przekierowany do starego dozorcy, który miał pokazać mi potrzebne dokumenty. Razem wróciliśmy do sali obrad. Spędziliśmy w niej ładne dwie godziny, okazało się bowiem, że ani on, ani ja nie jesteśmy mistrzami przekształcania zapisanych na papierze literek w logiczną treść.
Po przejrzeniu dziesiątek lekko przybrudzonych kartek zapisanych koślawymi pętelkami, wyszła na jaw smutna prawda. Wśród zapisek były jedynie te dotyczące obrad z poprzedniego dnia. Nigdzie natomiast nie złożono planów przyszłorocznej edycji. Zrezygnowany, po raz drugi podreptałem do gabinetu miłych pań urzędniczek, jednak nawet światłość ich doinformowania nie potrafiła podpowiedzieć mi, gdzie mogły znajdować się i czy w ogóle istnieją początkowe listy uczestników większych obrad. Odesłały mnie natomiast do jakiegoś innego wilka, którego stanowisko pozostawało w przybliżeniu nieznane, a imienia kulturalnie nikt mi nie zdradził.
- Dobry - mruknąłem, dusząc w sobie te resztki nadziei, które kierowały wszystkimi moimi ruchami - dowiem się u was czegokolwiek o listach uczestników przyszłorocznych obrad?
- Już poszły do góry - rzucił, podnosząc na mnie znudzony wzrok - ale mam chyba jakieś kopie.
- Co? Jak to, już poszły?
- No normalnie. Sporządzone, przyklepane, cyk i poszły - w tym miejscu westchnął - mam szukać kopii?
- A... macie stare listy? - powiedziałem po chwili wahania - przydadzą mi się bardziej.
- Powinny gdzieś być. Teoretycznie archiwizujemy wszystko... teoretycznie... hehe... - tak mamrocząc, zaczął szukać, wśród zakurzonych kartek, szeleszczących skrzydeł papieru, pokrzywionego labiryntu kul, pożółkłej masy. Przyglądałem się jego poczynaniom, z chwili na chwilę uspokajając się i półświadomie formułując w swojej głowie ciąg logistycznych wniosków. W końcu, gdy byłem już na etapie "mam to wszystko naprawdę głęboko..." usłyszałem cichy pomruk wysiłku i kątem oka dostrzegłem, jak wilk wyciąga spośród stosu jedną kartkę i kieruje ją w moją stronę.
- Mam.
- To oryginał?
- Nie, powielona, przepisana.
- Mogę ją pożyczyć?
- Bez zezwolenia raczej nie mogę dać.
- Potrzebne wam jeszcze jakieś pozwolenie? - zapytałem, ze skrytym gdzieś naprawdę głęboko sygnałem pobłażania - czy sam fakt, że panie sekretarki zmobilizowały was i wysłały nas tu, razem, aby odnaleźć te listy, czy to nie jest już samo w sobie dyspozycją? Zresztą jestem jednym z uczestników - to powiedziawszy wyciągnąłem łapę po kartkę.
- Nie. Mogę dać ją do przeczytania.
- No dobra, daj pan - westchnąłem nerwowo, odbierając od niego dokument i zaczynając szybko obiegać wzrokiem drobne litery.
Obrady, całościowe... część pierwsza, ziemie... te i te... ziemie wschodnie, ziemie zachodnie, następujące partie...
Nagle wychwyciłem. Oprócz Ruchu Starych Zasad i Związku Sprawiedliwości, wśród mniejszych i większych partii wywodzących się z różnych regionów terytoriów NIKL'u, drobnymi szlaczkami dopisane było jeszcze jedno imię. No właśnie, imię. Jedno z niewielu, poukrywanych jak ciernie pomiędzy liśćmi krzewu. A zaraz obok niego, dłuższa kreska. Długie przekreślenie naszych partii.
Następnego dnia, tuż przed rozpoczęciem małych obrad, powiadomiłem kolegów o wynikach dochodzenia.
- Nie mogłem przynieść list. Ale wiem już, kto nas tak załatwił.
- Powiedz.
- Niejaki Mirin, kandydat bezpartyjny naszych ostatnich wyborów.
- To ten cwaniak, który dostał jedenaście procent...
- Tak. Jedenaście procent głosów. Najwięcej spośród bezpartyjnych. Tfu, bezprawie.
- Trzeba będzie coś wymyślić. On mi się nie podoba. A na razie, do boju.
Rozpoczęły się mniejsze obrady. Dosyć szybko dialog przerodził się w irytujące wyrywanie nam przez wygłodniałych z braku postępu społecznego urzędników władzy nad każdym zacofanym kawałkiem naszej zacofanej ziemi. Zmian nikt nie chciał. Oprócz chaosu przyniosłyby głównie stada niedomówień i hektary pola do nadużyć.
- Uważamy, że najwyższy czas ostatecznie ustalić termin wizytacji - rzucił z uśmiechem, lecz, nie mogłem pozbyć się wrażenia, jakby od niechcenia, jeden z zajmujących wysokie stanowiska w zarządzie NIKL'u.
- Jakiej wizytacji? - mruknął zdezorientowany Dergud, na tyle jednak głośno, że z pewnej odległości dosłyszałem to wyraźnie. I zapewne nie tylko ja.
- Na wschodnich ziemiach należy umieścić wreszcie grupę żołnierzy sił NIKL'u. Takie jednostki znajdują się już prawie w każdym naszym regionie i nadzorują działania miejscowych służb.
- O, to się służbom nie spodoba... - szepnąłem, na co Leonardo bez przekonania pokiwał głową.
- Proponowany przez nas termin to kilka dni za dwa lub trzy tygodnie. Być może uda się to załatwić nieznacznie wcześniej - mówił dalej.
W myślach przeglądając krótką i mglistą listę sposobów, na które mógłbym zaprotestować jako zastępca delegata łączności, rozejrzałem się w poszukiwaniu organu kompetentnego i, co chyba nawet ważniejsze, gotowego do takiego działania.
Dergud, wilki, wilki, jakieś cienie Derguda... bezpieczeństwo. Delegat od bezpieczeństwa. Do diabła, poszedł do domu.
- Czy ktoś ma obiekcje lub propozycję zmiany najnowszego zarządzenia? - zapytał urzędnik, unosząc pysk wysoko, nadal nie zdejmując z niego cienia nieprzeniknionego uśmiechu. Cisza. Przygryzłem wargę.
- Dlaczego nie ma go, jak jest potrzebny - warknąłem, po cichu dając upust emocjom.
- Pewnie dlatego, że dałeś mu ważniejsze zadanie... - odmruknął Leonardo mało delikatnie - czekaj, popatrz.
Dergud chyłkiem kopnął jakiś swój ogryzek, który okazał się być zastępcą nieszczęśliwie nieobecnego delegata do spraw bezpieczeństwa. To drobnej budowy, ciemny wilk, który rzeczywiście wyjątkowo mocno przypominał cień, albo chociaż poważny półcień. Widać było równie wyraźnie, że wśród delegatów jest nowy, bo trząsł się trochę za bardzo, a oczy otwarte miał szerzej, niż powinien.
- Ja... uważam, że powinniśmy zyskać... - przez ułamek sekundy skierował wzrok na Derguda, jakby szukając pomocy - więcej czasu. Nasza społeczność nie jest przygotowana na tak gwałtowne zmiany - z każdym słowem zdawał się być coraz bardziej opanowany, wciąż jednak zbyt niesłyszalny - to potwierdzą chyba wszyscy moi towarzysze.
W myślach stuknąłem się w czoło. No bo... wszyscy, Kochani! Nie "chyba wszyscy", pomyślałem, dzieciaku! Nigdy nie rzucaj im w pyski niepewnym prawdopodobieństwem!
Urzędnik ze swego miejsca zastanowił się pięknie, niemal szlachetnie podumał i powiedział w końcu, jakby odczekawszy bezowocną chwilę:
- Wniosek odrzucony. Wasz teren miał dość czasu, by przygotować się do przyjęcia wizytatorów i rozpropagowania tej myśli wśród swoich obywateli. Informacje zostały przedstawione co najmniej rok temu.
Ustalono, przyklepano, koniec.
Obrady zakończyły się. Nadszedł więc czas, by na chwilę zapomnieć o smutnym epizodzie ostatniego dnia i wracać do domu.
Zanim to jednak nastąpiło, z coraz mocniej bijącym serduszkiem, mały Agrest po raz drugi udał się do gabinetu inspektora ziem wschodnich. Przyjmując stabilną, spokojną postawę, wkroczył do środka i z uśmiechem na pysku oznajmił decyzję większości, dotyczącą wybrania głównego przedstawiciela nowej władzy w Watasze Srebrnego Chabra. Taki byłby przecież naprawdę potrzebny.
- Gratuluję, panie alfa. Wystarczy? - inspektor rzucił ze zniecierpliwieniem.
- W zupełności - a szary wilk uśmiechnął się na samą myśl o przyszłości.
- MAMY TO, LEO! - wrzasnąłem niemal na całe gardło, wpadając do naszej kwatery. Basior, zajęty wcześniej rozrywaniem na kawałki jednej ze szmatek służących za posłanie, drgnął absolutnie zaskoczony i skierował na mnie zmęczone oczy - oj, ty, jak widzę, jeszcze odchorowujesz dzisiejsze obrady...
- Można powiedzieć. Co mamy?
- Władzę, Leo, mamy czystą, niepodzielną władzę!
- Coś się pod tym względem zmieniło?
- Dzisiaj wybrano mnie alfą, przyjacielu!
- Co ty mówisz - skrzywił się z niedowierzaniem - my tu, a tam cię niby wybrali?
- Zostałem oficjalnie mianowany przez NIKL. Wrócimy jako przywódcy, Leo.
- Ja też?
- Zwłaszcza ty - wypowiadając każde słowo, myślałem bardzo szybko - alfa to głośne stanowisko, daje władzę, ale jest też związane wieloma ograniczeniami. Jest sporo rzeczy, na które będę musiał bardzo uważać - westchnąłem cicho - dlatego wziąłem je na siebie. Ale w ekipie alfy, jest kilka miejsc, które są równie decyzyjne... ale nie pod ciągłym ostrzałem krytyki opinii publicznej i wrogów politycznych. To, można by rzec, szare eminencje władzy każdej watahy. A przynajmniej większości... od dzisiaj, gdy ten system wkracza do WSC. A wraz z nim ty.
Leonardo zawahał się przez chwilę, rozmyślając nad moimi słowami. W końcu odwrócił się stronę komody, otworzył jej samotne drzwiczki i wyjął jedną, ukrytą skrzętnie, zachowaną po poprzednim wolnym wieczorze spędzonym w towarzystwie politycznych sąsiadek, pełną buteleczkę.
- Świętujemy - mruknął, uśmiechając się pod nosem.
- Nooo, Leonardo! - wykazałem szczery entuzjazm - bystry umysł to najważniejsza cecha władców!
Ale zaraz. Pogrążony w bagienku polityki znowu zupełnie zapomniałem, że do załatwienia była jeszcze jedna sprawa. Być może nawet ważniejsza, niż wszystkie te dyplomatyczne pomruki.
- Leonardo - rzuciłem. Zaraz też przyszło mi do głowy "oj, jak bardzo mi się nie chce..." ale odpowiedziałem sobie samemu szybkim "zmuś się, dla dobra... jej i swojego dobra" i dokończyłem, gdy wilk przeniósł na mnie zaspany wzrok - proponuję rzecz następującą. Wrócę teraz do domu, aby przygotować nam grunt pod dalsze zmiany - zacząłem mówić bez żadnego wstępu - a ty zajmiesz się Najwyższą Izbą Kontroli Leśnej.
- Co? Czym ja mam się tu zajmować?
- Przede wszystkim, masz czuwać, Leo - ściszyłem głos - czuwać! Słysz wszystko przez najbliższe kilkanaście dni. A może nawet dłużej, jeśli będzie to potrzebne!
- Często mnie zaskakujesz, ale dziś przechodzisz samego siebie - wydawał się być zdezorientowany i patrzył na mnie tak, że po raz pierwszy od dłuższego czasu zacząłem bać się o skuteczność swoich słów.
- Mogę ci ufać? - wreszcie wygrzebałem z odmętów pamięci najgroźniejszą broń.
- Pewnie!
- A ty mi ufasz? Czy ja cię kiedykolwiek oszukałem, Leonardo? - ekspresyjnie machnąłem łapą.
- Nie! Znaczy tak, jasne, ufam.
- Dziękuję ci - pociągnąłem nosem, wstając ze swojego miejsca - teraz mogę ruszać spokojnie.
- Teraz? - zaśmiałem się w duchu, widząc w jego oczach coraz większe zdumienie.
- Nie chcę tracić czasu. A ty, przyjacielu, walcz!
- Taaak, tak, zaczynam myśleć, że to naprawdę dobry pomysł. To co, zostaję tutaj. A no, zabierasz coś?
- Nie, cały zdrowotny zapas, który mieli jutro uzupełnić, zostaje z tobą. To tak w ramach... drobnej premii - uśmiechnąłem się.
Kilkanaście, a może i więcej dni. Tyle zyskałem, zanim Leonardo miał w ogóle pomyśleć o powrocie do WSC. Mimo, że dałbym odciąć sobie łapę za to, że sam będzie próbował opóźnić jakoś swój powrót do naszej nudnej, zapadłej dziury, postanowiłem po tygodniu lub dwóch obdarzyć go wysłanym przez kogoś oficjalnym przedłużeniem pobytu w NIKL'u.
Tak, wtedy naprawdę chciałem to zrobić.
Sprawić, by cierpiała, żałowała.
By sama zaczęła się zastanawiać, co zrobić, byśmy jak najbardziej zbliżyli się do siebie ponownie. W końcu miał zostać jej tylko dobry przyjaciel Agrest. Ten jedyny wilk, który kocha ją bardziej chyba, niż siebie samego i będzie trwać przy niej, nawet, gdy wszyscy inni będą nieobecni.
Dlatego tamtego dnia Agrest wrócił do domu sam, bez Leo. A w drodze miał dużo czasu, by pomyśleć nad tym, jak w najbliższych dniach pozbyć się ostatniego okruszka, który stoi mu na drodze. Stopniowo. Wszystko w swoim czasie.
< Konwalio? >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz