Następne dni upłynęły szybko. Droga do pięknej części naszego prostego życia trwała niecałe trzy dni i pozwoliła zebrać najgorętsze, najśpieszniejsze myśli, ułożyć plan działania, dokończyć co niedokończone oraz rozwikłać parę zagadek, czy też pytań dręczących umysł od pewnego czasu. A to wszystko w małym rozumku, w małej głowie małego Agresta, tego, kto nigdy nie zadawał pytań, na które nie sposób znaleźć odpowiedzi.
Cel ujrzeliśmy pod koniec drugiego dnia drogi, która upłynęła w większości w milczeniu, czasem tylko przerywana jakimiś beznamiętnymi pytaniami Leonarda, tego, który uwielbiał wręcz zadawać pytania, na które nie sposób było znaleźć odpowiedzi.
Granica drzew była prosta i odcinała las od pokrytej tamtego dnia śniegiem, szerokiej łąki, łączącej nasze łapy z ziemią. Zatrzymaliśmy się tylko na chwilę, próbując nacieszyć oczy wiadomością o końcu podróży, oświadczyć sobie samym, że to już, że wyczerpane nogi za chwilę będą mogły odpocząć.
Po drugiej stronie czekały na nas milutkie panie z informacjami na temat naszego zakwaterowania w jednej z murowanych chałupek, których właścicielami musieli być kiedyś ludzie. Tej intrygującej historii zapewne jednak nigdy nie poznam.
- Ładnie tutaj, nie ma co - Leo rozsiadł się na jednej z kilku kupek starych szmat i ubrań, które leżały naokoło - przypomnij jeszcze raz, co jest na naszej liście do odhaczenia jako pierwsze?
- Jutrzejsze obrady na temat ogólnego rozwoju naszych ziem. Teoretycznie najważniejszy punkt programu, póki jesteśmy jeszcze niezmęczeni i trzeźwi. Ale dla nas liczy się bardziej coś innego. To obrada za trzy dni, na której my i nasi koledzy z Ruchu Starych Zasad będziemy walczyć o pozycję i działania na ziemiach wschodnich. Czyli naszych. To będą pracowite dni, delegaci pojawili się w siedzibie głównej, a jeśli już wszystkich mają na miejscu, będą męczyć od początku do końca.
Wieczór okazał się tak bardzo nudny, że nie ma chyba sensu opisywać jego przebiegu. Trochę porozmawialiśmy, trochę poprzysypialiśmy w swojej kwaterze i zakończyliśmy dzień bez konkretnych fajerwerków. Natomiast od rana następnego dnia zaczęliśmy robotę.
Gdy tylko wstało słońce, byłem już na zewnątrz, wesołym krokiem idąc przed siebie, w jasno określonym celu.
- Dzień dobry - rzuciłem przyjaźnie w kierunku stojącego w cieniu drzewa urzędniczyny, łapczywie pożerającego kawałek mięsa obciągniętego skórą. Szybko przełknął kąsek i popatrzył na mnie. Rozpoznałem w nim prostego sekretarza, takiego, jakich wielu pałętało się po żyłach krwiobiegu organizmu NIKL.
- Znamy się? Czy mogę w czymś pomóc? Wy jesteście pewnie jednym z delegatów, za pięć minut wracam do biura.
- A, nie, ja z takim tam luźnym pytaniem - machnąłem łapą, zatrzymując się obok niego, tak jednak, żeby nie onieśmielać i nie denerwować go bardziej - gdzie podział się ten czas, kiedy pory dnia dzieliło się na "wcześnie" i "późno"...?
Przewrócił oczyma, myśląc, że nawet tego nie zauważyłem. Milczałem przez chwilę, przyglądając się, jak pochłania ostatki i węszy po trawie w poszukiwaniu skrawków, które zgubił. Pod koniec z wolna oblizał palce jednej z łap, którą przytrzymywał rozrywane mięso i zdecydował się w końcu nawiązać ze mną kontakt wzrokowy.
- Skończyłem przerwę.
- Mam taką... sprawę, a właściwie pytanie organizacyjne - przegiąłem się swobodnie, balansując na jednej i na drugiej stronie ciała, by sprawić wrażenie jeszcze bardziej rozluźnionego - jestem z WSC. Tej watahy bez alfy.
- Tej małej na wschodzie - basiorek otrzepał jedną łapę o drugą, po czym wolnym krokiem zaczął iść w stronę wejścia do pokaźnego, murowanego budynku o bielonych ścianach, który był siedzibą główną całej NIKL'owej biurokracji.
- Tak. Otóż założyliśmy im ostatnio partię, Związek Sprawiedliwości, wiecie, takie dobrowolne zrzeszenie, żeby nie zostało to wszystko całkiem spustoszone. No i udało się, idzie nam całkiem dobrze. Miałbym takie pytanie.
- No, mów pan szybko, bo zaraz muszę siadać do... do roboty.
- Gdybyśmy chcieli obrać nową alfę, jak miałoby to wyglądać? Czy w obecnej sytuacji trzeba by ogłosić jakieś wybory?
- Nieee, jeśli nikt się nie sprzeciwia, wystarczy nasze zarządzenie. Zresztą, przepraszam, u was, na wschodzie, wszystko to tak działa, że nasze prawo i wilcze uczynki... - tu zaśmiał się, a może zarechotał - nie bardzo wchodzą sobie w drogę.
- No dobrze, dobrze - podrapałem się w głowę, ze świetlistym zadumaniem - gdzie mam się teraz udać? To znaczy, żeby taką sprawę załatwić? Wiecie, przydałyby nam się w końcu normalne władze. To, co się tam teraz dzieje... o pomstę do nieba woła. Taki wypadek i wszystko stoi na głowie.
- Do inspektora odpowiedzialnego za tamte tereny. Względnie do podprezesa.
- Aha - skomentowałem krótko - w takim razie tak zrobię.
I tak zrobiłem. Raptem piętnaście minut później stałem już pod ścianami dzielącymi mnie od jednego z lepiej utrzymanych, murowanych domków z gabinetami owych nieosiągalnych dygnitarzy. To tam drogę wskazała mi jakaś uprzejma wilczyca z tym wyrazem oczu, który poczytany musiał zostać za znak bycia godnym zaufania. Podreptałem tam więc, bardziej już dbając o tę wielkomiejską grzeczność, niż o pewność, że za minutę klnąc w duchu nie będę skręcać w nieprzewidzianą uliczkę i szukać nowej drogi.
- Dzień dobry... - skinąłem głową. Inspektor "od wschodu" siedział, zwyczajowo nieco nadęty, na swoim miejscu za omszałym kamieniem, nieco wilgotnym od panującego w zacienionym, szarym pokoiku bez szyb w oknach klimatu. Ślady wpadającego przez nieoszklony prostokąt w ścianie śniegu przywodziły na myśl jedną z naszych jaskiń. Biednie tam było. Zaskakująco i niepodobnie do wyobrażenia pełnych odrealnienia i nieprecyzyjnie uczłowieczonych wnętrz.
- Dkh... - kaszlnął, na co nerwowo napiąłem wargi, jakby chcąc się uśmiechnąć - dobry. Czego chcecie?
- Przychodzę w imieniu Watahy Srebrnego Chabra. A ściślej, w imieniu Związku Sprawiedliwości, który teraz reprezentuje ją na spotkaniach między watahami - nie wahałem się naginać faktów i tworzyć prawdy.
- Czego chcecie, dobry obywatelu?
- Od pewnego czasu, jak z pewnością wiecie, cierpimy przez brak władz. Chcemy w końcu wybrać nowe, gdzieś spośród nas, ale potrzebujemy zgody najwyższej rady, NIKL'u.
- A wy? Kim jesteście? - patrząc na mnie, lekko machnął przednią łapą.
- Agrest, zastępca delegata od spraw łączności ze wschodnich ziem. Przewodniczący Związku Sprawiedliwości - wymieniałem delikatnie.
- A macie jakiegoś kandydata na nową alfę?
- N... nie mamy. Chcieliśmy prosić o pozwolenie na rozpatrzenie tej sprawy wewnątrz watahy. To problem, który dotknął nas nadchodząc od środka i tak chcielibyśmy to traktować do końca...
- To piękne założenie. No dobrze, przynajmniej będziemy mieli mniej roboty... - westchnął ciężko, wstając i ze wzrokiem po myślicielsku, jak jeden z tych zwanych prawdziwymi mężami stanu wpatrzonym w ziemię, mozolnie, skierował w moją stronę kilka ślimaczych kroków. Uśmiechnąłem się nieznacznie, by nie dać po sobie poznać zadowolenia, lecz psychologicznie uzdatnić się trochę w odbiorze. Byłem Agrestem, małym, lecz potężnym, gdybym mógł, tym samym pyskiem mógłbym wtedy wywołać wojnę i w każdej wierze pociągnąć za sobą ufanatyczniony lud gotów na śmierć na każdy mój gest.
- Zatem po naradzie możemy ogłosić zajęcie stanowiska przez nowego samca alfa?
- Tak, mniej więcej. Wróćcie do mnie, gdy podejmiecie decyzję.
Oczywiście decyzja już w tamtej chwili była podjęta. Nie mówiąc więc niczego towarzyszom, zdecydowałem, by postawić wszystko na jedną kartę.
Po południu tegoż samego dnia, zebraliśmy się wszyscy, z jednej Dergud i jego szara, psowata masa, z drugiej Leo, Mundus i ja, po jednej tym razem stronie, na obradach.
- Nie ma dla nas miejsca wśród sił sprawczych - warknął Dergud, który dołączył do nas jako ostatni i przyniósł ze sobą kluczową dla naszych interesów wiadomość - ktoś dał w łapę i cały wschód wycofali z przyszłorocznych większych obrad. W WSJ nas zlinczują, jak się o tym dowiedzą.
- Co teraz? - zapytał Mroczek. Pamiętacie Mroczka? Ten wilk, który tamtego dnia robił już u Derguda za najbliższego współpracownika i którego jakimś dziwnym zrządzeniem losu spotykałem zawsze, gdy Ruch Starych Zasad pojawiał się w polu widzenia.
- To ja się pytam, co teraz - basior znów wydał z siebie odgłos przypominający wybuch złości. Pozwoliłem mu poparzyć się jeszcze ciut bardziej swoim wewnętrznym piekłem.
- Są jakieś typy, kto mógł to zrobić? - lichszy wilk mówił spokojnie, ale wewnątrz na pewno już piszczał.
- Żadnych. Nie znamy początkowych list, nie wiemy, kto za nas wskoczył.
- Na kiedy potrzebne listy? - nagle uśmiechnąłem się lekko. Zawsze kochałem tylko trzy rzeczy, piękne kobiety, uczciwe procenty i takie właśnie sytuacje. Ja, niepozorny Agrest, pan świata.
Główny wilk dialogu z widoczną w oczach, chwilową niemotą, przeniósł na mnie zamyślony wzrok.
- Na teraz... ale na małych obradach pojutrze też mamy szansę to odkręcić.
- To rzecz wiadoma - uśmiechnąłem się nieco szerzej - dopóki działamy jako silny zespół.
- Dasz radę załatwić? Jak?
Wzruszyłem ramionami.
Duże obrady minęły bez wielkiego huku, jak zazwyczaj, bez dramatycznej muzyki w tle i błysków w oku wielkich, błyskotliwych dostojników, których zwykliśmy wyobrażać sobie na owych magicznych, wysokich szczeblach. Ot, jeden pogadał, kilku zaklaskało, ktoś drżącymi z lekka palcami poprawił zmierzwioną sierść na przedpiersiu, inny pociągnął nosem. I wszyscy wrócili do kwater.
Wieczorem natomiast części z nas przypomniała się z dawnych lat idea beztroskich wieczorów w delegacjach, kiedy to potrzebujące dusze i niewyżyte wątroby odreagowywały bóle mniej lub bardziej udanych, politycznych spotkań.
- Chłopaki, zaprosiłem gości - oświadczyłem, wchodząc od naszego pokoiku - wiedzieliście, że tuż obok nas mieszkają sąsiadki z centralnych ziem NIKL'u?
- Oj - jęknął Leo, którego chyba wybudziłem z poobiedniej drzemki - po całym dniu harówy, potrzebne nam u jeszcze jazgoczące baby?
- Nie żartuj, przez całe zebranie nie odezwałeś cię ani razu - z satysfakcją na pysku i niemal automatycznymi ruchami wbitymi w łapy wyciągnąłem kilka małych buteleczek, które po obradach dostaliśmy w niebywałej promocji, z łap miłych pań mówiących miło o jakiejś tam partii, której nazwa nabazgrana krzywo na kawałkach papierków przyklejona była do każdej flaszki.
- Patrzcie, czego to wilk nie wymyśli - demonstracyjnie przyjrzałem się jednej z nich - powinniśmy bardziej zaangażować się w głoszenie chwały naszej partii w watasze. Tak, zrobimy to, gdy tylko wrócimy do domu.
Następne słowa nie padły, ponieważ ubiegło je nieśmiałe pukanie do drzwi.
- Można? To tutaj? - jedna z dwóch wader zajrzała do środka. Myli się, kto sądzi, że była to hojnie obdarzona przez geny panienka z sierścią o konsystencji płatków młodych bratków i rzęsami dłuższymi od odstępu między górną a dolną powieką. Wilczyca ta była szczupła i przyjemnej budowy, na której jednak odcisnęły już piętno doświadczenie i średni wiek. Bo, wiedzcie o tym, Kochani, niczego niestandardowego naprawdę nie planowałem.
- Ależ proszę! - zawołałem, kończąc przygotowywać napitek, kątem oka rejestrując mojego złotego towarzysza zrywającego się pośpiesznie ze swego miejsca.
- Jak miło, że akurat sąsiedzi nam się trafili za ścianą! - wadera prawie podskoczyła z radości, beztrosko opadając na skrawki materiału będące posłaniem mojego drugiego towarzysza. Odkąd wszedłem do pokoju, ślęczał w oknie i wystając spod ciemnego płaszcza, który nadawał mu trochę niepokojący wygląd, otępiale wpatrywał się w porośniętą zaroślami uliczkę. Dopiero w tamtej chwili odwrócił się, uśmiechnął bez przekonania i kiwnął naszym gościom głową na powitanie.
- My również się cieszymy, ci z zachodu to wszyscy jacyś dziwni, prawda? - zażartowałem, zaraz uzyskując dosadne, choć pozbawione słów potwierdzenie ze strony pań.
Nawet nie wiem, kiedy minęła godzina, dwie, a alkohol zaczął z uśmiechem burzyć granice między nami. Rozmowa, która miała wcześniej dotyczyć obrad, doprowadziła nas do szybkiego przejścia na "ty" i przerodziła się w coś na kształt średnio zręcznego flirtu.
- Chyba... skończyły się nam środki - Leonardo bezradnie rozłożył łapy, gdy po raz czwarty stanął przez pozbawioną jednych drzwiczek i pokrytą zawilgotniałym pyłem komodą, w której spoczywał wcześniej nasz zapas dobroci.
- A, tak się składa, że nam też dali - zauważyła figlarnie jedna, nie pamiętam już która z wilczyc i podreptała w stronę wyjścia - zaraz przyniosę!
- Chodźmy razem - zaproponował basior - nie będziesz przecież dźwigać sama.
- To ja idę z wami! - jej koleżanka uniosła łapę, w podskokach podążając za towarzyszką. Już zacząłem wstawać, uznając to za grupową eskapadę, moją łapę zatrzymał jednak na ziemi czyjś silny uścisk, ten uścisk, który materializował się zawsze w najmniej spodziewanym momencie, ten, którego nie czułem na sobie od dnia, kiedy niejaka Konwalia Jaskra Jaśminowa przedstawiła mi całą swoją rodzinę.
- Hm? - rzuciłem pewnym siebie tonem.
- Co ty wyrabiasz, Agrest? - odpowiedział pytaniem jego ściszony głos.
- O co ci chodzi? - tym razem pytanie padło znów z mojej strony.
- Zostawiłeś w domu dziewczynę. Nie pamiętasz, że kiedyś już o tym rozmawialiśmy?
- Ach, to - uniosłem brwi, próbując zmusić się do naturalnie wyglądającego ziewnięcia - ona nie jest moja. Może kiedyś, a na razie...
- Zatem określ się jakoś i nie dotykaj nieswojego. To nie zabawka.
- Czepiasz się. Jesteśmy oboje młodymi, wolnymi...
- Agrest, widziałem przed naszą podróżą.
- Zatem nie zaskoczy cię pewnie wiadomość, że znamy się nieco bliżej.
- Nie mów mi tego. To wasze życie i wasze decyzje. Ale nie zapominaj, że każda decyzja ma swoje konsekwencje. A rozdwojenia jaźni ja ci nie daruję.
- Ty ją kochasz, co? - zorientowawszy się, że moja łapa znów jest wolna, odchyliłem się do tyłu i oparłem o stary, kaflowy piec - a jednak z każdego można zrobić dziecko we mgle, wystarczy para ładnych oczu - mruknąłem, wbijając wzrok w przeciwległą ścianę - z każdego - nasze spojrzenia znowu się spotkały. Było już prawie zupełnie ciemno.
Następnego dnia rano postanowiłem działać. Starając się zignorować tępy ból głowy, udałem się do sekretariatu, w którym zastałem jeszcze więcej miłych pań i poprosiłem o wydanie zgody na wcześniejsze zwolnienie z obrad. Aż dziwne, jak wiele rzeczy nagle staje się prostszymi, gdy stajemy się politykami. Otrzymałem jakiś drobny, nieważny świstek, służący jako potwierdzenie, po czym z poczuciem spełnionego obowiązku zaniosłem go do kwatery i wręczyłem naszemu koledze szlachetnego serca.
- Co to jest? - z zaskoczeniem wziął ode mnie karteczkę.
- Wiesz, myślałem o tym, o czym wczoraj rozmawialiśmy. Jak mogłem wcześniej być taki bezmyślny! Zostawianie tam Konwalii, samiutkiej na tyle czasu, było z mojej strony nieodpowiedzialne. Więc załatwiłem ci zwolnienie. Poradzimy tu sobie sami, a ty wrócisz dziś do domu i dopilnujesz, by do naszego powrotu niczego jej nie brakowało.
- Szuja.
- Nie mógłbym spać... spokojnie wiedząc, że ona siedzi tam sama całymi dniami, narażona na tyle niebezpieczeństw... miej na nią oko, Mundus, ufam ci - energicznym ruchem położyłem mu łapę na ramieniu. Ku mojemu zdziwieniu, równie energicznie odepchnął ją od siebie, zaciskając szpony na ziemi.
Tego samego dnia w siedzibie NIKL'u zostaliśmy już tylko my dwaj, Leo i Agrest.
< Konwalio? >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz