środa, 30 listopada 2022
Podsumowanie listopada!
piątek, 25 listopada 2022
Od Delty - "Wojna smakuje krwią - a przyjaciel wrogowi nierówny" cz.12
Świeca zachwiała się na wietrze. Cichy szum słodko wypełniał
świat wokoło. Zaspane oczy Delty powoli przesuwały się wraz z łapami po
kolejnych tkaninach przed jego osobą. Zaspanie powoli otumaniające umysł,
chciało delikatnie ukołysać go do snu. Ciepło dwóch szczeniąt u jego boku nie
pomagało przy zachowaniu sprawnego i szybkiego ruchu. Jednak komu by to
przeszkadzało.
—I co dalej? — Frezja zagadnęła Puchacza, który opowiadał jej jakąś historię.
Jakaż sielanka ogarniała jaskinię medyczną. Zupełnie jakby deszcz świeżości,
ale ciepły i drobny, otoczył ich, spłukując resztki żałoby za zamarłą w łapach
wroga watahą. Świat tutaj bowiem toczył się w swoim własnym, delikatnym ruchu.
Łapa Delty już nie wisiała na kawałku szmaty, powoli rozprostowywała się,
chociaż jej ruchy nie należały do idealnych. Cieszyło jednak medyka to, że jego
moce powoli wracały do ich prawidłowego toku. Co prawda dalej były jego własnym
przekleństwem, gdyż nie pragnęły wychodzić poza ciało nie ważne ile się o to
starał. Więc pozostało mu leczyć ziołami i igłą, czekając aż Flora będzie w
końcu w stanie używać swoich mocy w pełni. Bo nie chciał jej pozwolić działać,
dopóki jej stan nie będzie perfekcyjny. Nie mógł ryzykować ponownego
pogorszenia się jej stanu z powodu wycieńczenia.
Szczenięta Nymerii zaśmiały się cicho z konkluzji tej małej opowieści. Delta
zerknął na nie z uśmiechem, aby zaraz potem ziewnąć. Zwinął kolejny bandaż
przepinając go agrafką i odłożył na bok, prosto między całą resztę zawiniętych
już rolek. Odetchnął głęboko sięgając po kolejny. Jednak jego ucho zastrzygło
szybko, wyłapując obcy, szybki dźwięk zbliżający się w ich kierunku. Sierść na
jego karku zjeżyła się. Frezja i Puchacz u jego boku unieśli głowy z uwagą. W
wejściu stanął właściciel kroków, które Delta poznał prawie od razu. Szurające
po kamieniu pazury mogły bowiem należeć jedynie do 3 ptaków jakie znał. Szkliwo
, zmachany i w widocznym pośpiechu wyprostował się w progu sypialni. Medyk
zmierzył go nieprzychylnym wzrokiem.
—Delta. — jego głos był rozbiegany i pełen intensywnych wdechów. Jego nogi
drżały, jego skrzydła poruszały się przy ciele niespokojnie.
—Czego chcesz? — Delta wstał powoli. Jego oczy błysnęły z niechęcią, a mimo to
zbliżył się.
—Wojsko jest już w drodze. — zatrzymał się w pół kroku. — Idą po was Admirał i
ci jego… —
—Też sobie czas wybrali, wariaci! — prychnął. Łapą machnął w kierunku kupy
bandaży. — Frezja, Puchacz, wrzućcie opatrunki do schowka i czekajcie tu razem
z babcią Konstancją. Gdzie Legion? — rozejrzał się.
—Nie wiemy. — mała wadera odpowiedziała cicho prawie od razu. Jej małe łapki
przerzucały już tkaniny w kierunku schowka. Delta zmarszczył nos.
—Szkliwo, zobacz czy nie ma go w pobliżu jaskini. — ptak od razu zgodził się,
mało nie potykając się o własne nogi.
—Kazali wam zabarykadować się w schowku. — powiedział jeszcze. Jego ogon
zamiótł po twardym kamieniu. Delta prychnął głośno. Schowek zmieściłby
aktualnie ledwo trzy szczenięta, a o Florze już nic nie mówimy.
—Idioci. — no bo jak inaczej. Oczywiście że jaskinia wojskowa, zwłaszcza z tymi
czubami z WWN na czele będzie gówno wiedziała o jaskini medycznej. Delta
pokręcił głową. Twardym i żwawym krokiem przemieścił się do głównego
pomieszczenia po drodze wyjmując odpowiedni słoiczek suszonej mięty. W końcu po
co komu mięta do leczenia prawda? O nie. To nie był słój przeznaczony do tego.
Szkliwo zniknął poza jaskinią. I dobrze.
—Puchacz! — Delta wydarł się. Jego głos obudził parę chorych, którzy przybyli
tu poprzedniego dnia.
—Tak? — młody podbiegł do niego mało się nie potykając. Delta wziął głęboki
wdech gotując się na to co powie. — Obudź Florę i każ jej przenieść się w TO
miejsce, ok? I… eh… wiesz co dalej robić. — szepnął przytulając go jeszcze
szybko. Szczenię nie wyglądało na
zadowolone ale zrobiło co Delta mu kazał. A co dokładnie? Otóż. Flory nie mogli
znaleźć w żadnym wypadku. Stąd nastąpiło opróżnienie małego pomieszczona na
mięso w schowku. Całość została przyozdobiona klapą przez Ry, którego Delta
żwawo włączył do całej akcji zabezpieczającej. Sam raczył rzucić słoikiem o
ziemię. Suszona mięta rozpierzchła się po ziemi wypełniając pomieszczenie
duszącym zapachem. Delta zmarszczył nos.
— Idźcie spać. — polecił chorym, którzy przymknęli oczy. Serca wszystkich w sali
biły jednakowo szybko. Szykowała się burza, a Delta zamierzał stanąć jej
naprzeciw.
—C.. co dalej? — Frezja zjawiła się u jego boku. Ewidentnie zestresowana.
Przeskakiwała z łapy na łapę.
—Mszczuj i Konstancja do szpary w ścianie, wy pod koce, jak się umawialiśmy. I
siedzicie tam, dopóki albo ja, albo Ry po was nie przyjdziemy. — westchnął.
Jego łapa przysunęła malca do siebie. Utulił ją na dodanie odwagi. — Dacie
sobie redę. Jesteście w kocu najlepsi. — zapewnił bardziej siebie niż ją. Jego
oddech powoli omiótł jej sierść kiedy
skuliła się na chwilę w jego uścisku. — Pędź. I wyślij do mnie jeszcze
Puchacza. Na chwilę. Na sekundę. —
—Dobrze.— przytaknęła znikając w sypialni medyków. I wyszedł ponownie mały
basior. Chociaż już nie taki mały. Im bardziej się im przyglądało tym bardziej
zdawało się, że rosną w oczach. Jeszcze chwilę temu nie sięgały jego głowy,
teraz jeszcze sekundy i przerosną go, gdyż już teraz ich oczy znajdowały się na
poziomie tych jego. Zwłaszcza w przypadku Legiona i Puchacza.
—Już są? —
—Jeszcze mamy chwilę. Zanim się schowasz, mam do ciebie prośbę. Jeśli, ale
tylko jeśli wezmą ze sobą mnie, po pierwsze: nie płaczcie za mocno. Admirał nie
ma jaj żeby mi coś zrobić. Po drugie: tak wiele umiesz, tak wiele potrafisz i
wiesz. Pomożesz Florze i Tii, dobrze? — kiwnął w jego kierunku głową. Widział
jak młody zawahał się.
—Ale… ty też się chowasz? — jego oko zmierzyło się z tym medyka. Ten kiwnął
głową.
—Nie śmiał bym nie — odpowiedział mu, chociaż prawda była nieco inna. Miał
miejsce na schowanie samego siebie, ale Legion dalej był poza zasięgiem jego
wzroku. — Ale wojsko nie może pilnować
nas cały czas. — odetchnął. Jego głowa zwróciła się ku drzwiom. — Idź już. I
pomagaj dzielnie Tii, same nie dadzą sobie rady! — pomachał do niego i zgrabnym
ruchem wskoczył między słoiki na półce. Starannie poprzesuwał je aby uczynić
sobie miejsce z tyłu i ułożył się w cieniu. Niewidoczny. A świeciły się tylko
jego oczy w głębokiej ciemności niczym dwa ogniki zwrócone ku wejściu do
jaskini.
I wkrótce w progu zjawił się on. Admirał w całej swojej
okazałości. Jego łapy powoli przesunęły po kamieniu medycznej, a nos skrzywił
się. Podopieczni jaskini unieśli głowy, wśród nich młoda Jaśmina, zakamuflowana
jako jedna z chorych. Najciemniej pod latarnią, prawda? Właściwie nie dbał czy
Adek podbije do niego czy do niej, najważniejsze było zabezpieczenie reszty, a
i może nawet siebie. Jednak nie to było istotne.
—Czemu tu tak śmierdzi. — warknięcie tego ćwioka ze stepów obeszło każdy
fragment ścian. Delta niewzruszony siedział w bezruchu, nonszalancko rozłożony
w wygodnej pozycji.
—To… mięta?— jeden z nich zawęszył. Jego nos zaciągnął powietrze aby potem
prychnąć mocno, podrażniony intensywnością zapachu.
—Skurw… Zabezpieczył się. Znaleźć ich! — wydał rozkaz. Jednak wiele kroków w
głąb jaskini nie postawili.
—Ani kroku dalej! — gdyż WWN wbiło do wnętrza. Wściekły strażnik? Śledczy? Kij
go tam wie kim dokładnie był w tej branży, wpadł za małą grupką zbójów
Admirała.
—A wy tu czego? — warczenie wypełniło całe główne pomieszczenie. Chorzy unieśli
głowy w strachu, niektórzy nawet pozbijali się w ciasne grupki. Delta skrzywił
się. Patrzeć na to nie mógł, a jednak musiał. Jeśli pobiją się w jego domu to
najpierw będzie krzyczał na WWN potem na Admirała, serio.
—Pojmać ich — padł rozkaz ze strony wysłańców jaskini wojskowej. Szef
nieproszonych gości parsknął.
—Mamy przewagę. — jeden z jego sługusów sapnął głośno.
—Jesteś pewien? — szarawy wilk wyszczerzył wszystkie swoje kły w szyderczym
uśmiechu. — Ercerter, zawołaj
szeregowców. — wezwany do akcji rudawy basior wycofał się na parę kroków.
Atmosfera zagęściła się momentalnie, a zapłonęła żywym ogniem kiedy nagle role
odwróciły się. WWN miało przewagę liczebną i zaskakująco, zdawało się iż także
fizyczną. Delta wyprostował się nieco z uwagą przyglądając się sytuacji.
—Gotowe szefie. —
—Cudownie. I co teraz Admirale? —
—Phi. — prychnął. — Wprowadzić plan w życie. — machał na swojego kolegę.
Walka była szybka. Pachołki ze stepów rozpierzchły się odwracając i zbiegając,
razem ze swoim szefem. Delta odetchnął ciężko.
—Cholera. Uciekli. — szef podniósł się z ziemi. Z jego ramienia z ugryzienia
ciekła powoli krew. —Czy wzięli jakiegoś
medyka?! — rozejrzał się panicznie. Jego klatka piersiowa uniosła się w
stresie, oczy rozwarły się w strachu.
—Nie. — Delta odpowiedział mu z półek wstając w końcu. Ziewnął sobie i
zeskoczył na ziemię. Jeden ze słoików zakołysał się niebezpiecznie, jednak
uspokoił się. Widać było jak całe napięcie ulatuje z ramion przewodnika
wojsku. — Imię? —
—Co? —
—Imię. Siadać, ranni zwłaszcza. — machnął łapą. Wilk odetchnął i uśmiechnął
się.
—Eustachy. — kiwnął głową, jego oczy zabłyszczały blaskiem ulgi.
—Więc. Hop, hop na łóżka! — machnął.
Admirał nie uczynił za wiele szkód. Badania przeszły, wilki
wyszły, ale nieprzyjemne uczucie w sercu Delty nadal kolało i nie dawało mu
spokoju. Czuł się jakby co pominął, przegapił jakiś istotny szczegół. Odetchnął
ciężko. Jego łapa przesunęła po bandażu Nymerii. Minęło ledwie parę godzin, a
stres zaciskał jego barki i wytrwale utrudniał swobodny ruch.
—Legion dalej nie wrócił? — sapnął niezadowolony. Nikt nie mógł go znaleźć, a
więc w umyśle medyka tworzyły się niezwykle mroczne scenariusze.
—Nie. — jego matka też zdawała się być tym faktem sfrustrowana. Oboje się
martwili nad losem tego wyrostka.
—Cholera. — Delta wypuścił z pyska przekleństwo. — Niech tylko pojawi się na
moich oczach! — parsknął. Będzie pogadanka jak tylko młodego zobaczy. Oby go
zobaczył… ta mroczna myśl wpadła do jego umysłu na co zamarł. Jego oddech na
chwilę urwał się, aby potem uciec z szumem. Jego łapy ruszyły do pracy
ponownie, a myśl została stłumiona w całej swojej okazałości. Nie było nawet
możliwości, że znajdą martwe, zimne ciało. Ha! Legion będzie… Ok. na pewno.
—Boję się o niego. — przyznała cicho.
—Ja też… ja też. — kiwnął głową.
Mrok nadszedł szybko. Zima bowiem skracała ich pole widzenia
zaskakująco szybko. Delta niezadowolony zadreptał w miejscu w sypialni. Legiona
szukali już śledczy, gdyż nie było go odrobinę za długo. Medyk za to wychodził
z siebie gdyż złe przeczucie zaciskało się na jego gardle odbierając powietrze
z płuc. Krążył w maleńkim kółku przerażony z jakiegoś powodu, ciężko dyszący.
Czy to zmartwienie o tego szczeniaka? Może. Zatrzymał się kręcąc głową.
Przeszedł kawałek w kierunku wyjścia. Główna sala była zaspana, wszystkie
klatki piersiowe poruszały się regularnie wskazując głęboki sen. Delta chciał
zastać samego siebie w tym stanie, jednak nie potrafił. Postawił łapę w trawie,
która powoli wymierała, męczona mrozem i śniegiem. Odetchnął, a jego płuca
wypełniło ziemne powietrze, uciekając przy wydechu chmurką pary. Ta uniosła się
w niebo ciągnąc za sobą wzrok medyka.
—Legion mała cholero. Gdzie ty jesteś. — pokręcił głową. Jego nos zawęszył,
ucho zastrzygło. W oddali mignęła ciemna smuga. Wilk cofnął się o krok. Jego serce
na chwilę zawahało się, wypełniając złością, a zaraz potem strachem.
Przerażenie jednak szybko zostało odrzucone na bok przez szalejący instynkt.
Skoczył do wnętrza jaskini medycznej.
—Pchacz! — wydarł się. Szczenię, które już nie było wcale takie małe uniosła
głowę wyrwane ze snu. To samo uczyniła Nymeria, zmęczona lekami i ciągłym
zmartwieniem. — Chować się. — parsknął stawiając go na proste łapy. Dzieciak zachwiał
się ale stanął stabilnie. — Już. Flora tam, Jasmina między chorych. JUŻ. — i
przeskoczył nad nim. Jego łapy rozbiły szron na zbitym w kupce wspomnieniu
zielonej wiosny. Drzewa za to otuliły go swoim cieniem. Zimne powietrze
wypełniło płuca, ciężki oddech pozostawiał wiele do życzenia. Tylna łapa
uniosła się nieco aby nie dotykać ziemi i pozwolić na zwinny bieg. Daleko się
nie wybierał. Bowiem dwa zapachy, które wyłapał zdawały się być aż zbyt
bliskie. Z kłami obnażonymi do świata wykonał nagły zakręt zaciskając kły na
karku Legiona i rzucając nim na bok. Z racji tego iż dzieciak biegł przeturlał
się po trawie i z całym impetem mało nie uderzył w drzewo.
—Do jaskini! — padło. Delta był wściekły zarówno na Legiona jak i na siebie.
Admirał może był głupi, ale otaczał się w miarę sprytnymi wilkami. Medyk zgrabnie
prześmignął pod łapami jednego z pachołków przybyłego na ziemię tego ćwoka z
WSJ. Warknął ostrzegawczo. Jego oko zajrzało tam gdzie jeszcze przed sekundami leżał
w puchu szczeniak Agresta. Jednak szare futro już zniknęło. Delta odetchnął z
ulgą, ale nie było na to czasu. Silniejszy od niego wilk przyskoczył do jego
osoby kłapiąc pyskiem. Mniejszy odskoczył o krok w tył. W bok. W prawo. W lewo.
Tańczyli w tym zaciekłym tańcu. Jeden napędzany irytacją, drugi chęcią
przetrwania. Jednak Delta nie był w formie, nie mógł uciec, nie mógł ciągle
unikać ciosów. Jego tylna łapa nigdy nie ozdrowiała, przednia była świeżo po
osłabieniu i teraz jej kość bolała przy każdym silniejszym skoku. W dodatku
niedowaga i nikła ilość siły nie ułatwiały intensywnej zabawy z przybyszem.
Pozostało tylko wyprowadzić go na polanę przed medyczną w nadziei że ktoś go
zauważy. Wykonał sus między drzewa. W sercu palił się ogień nikłej wątpliwości
w swoje siły. Przewrócił się na plecy ryjąc po śnieżku i pozwalając aby
napastnik z rozpędu przeskoczył ponad nim. Jego łapy zaraz potem żwawo
postawiły go do pionu. Odetchnął. Sapnął. Jego kręgosłup zawołał o pomstę do
nieba, oczy rozszerzyły się w niemym przerażeniu. Obce kły zacisnęły się na
jego karku aby znowu przewalić go na plecy i odebrać łapą dopływ tlenu.
— Wybacz, Delto. — medyk rzucił okiem jeszcze na napastnika, a jego pysk zdał
się dziwnie znajomy. Mruknął coś jeszcze zanim brak tlenu ułożył go do
przymusowego snu. Jego łapa opadła na śnieg, a ucisk z gardła zniknął. A po
chwili był już niesiony, niczym szczenię, w szczękach potężnego wilka. Jak
szmaciana laleczka pozostawiał za sobą tylko ślad ogona powłóczącego się po
ziemi.
W jaskini medycznej zapanowała przeraźliwie piszcząca cisza.
Legion skulił się u boku mamy nie bardzo pewnie wiedząc jeszcze co właśnie się
działo. Parę tylko ranek i zadrapań widniało na jego ciele. Jednak szybki
oddech i panicznie rozbiegane oczy wskazywały, że nie był jeszcze w pełni
spokojny. Zmęczenie i ciepły oddech mamy powoli jednak ułożyły go do snu.
Niespokojnego i lekkiego, ale jednak snu.
Z samego rana do wnętrza jaskini wszedł Ry. Jego pysk wykrzywiony był w czystym
strachu, konsternacji, a i nawet zmartwieniu. Jego łapy powoli skierowały się
do sypialni medyków, w której zastał kompletną pustkę. W milczeniu mijał koce
ułożone na podłodze. Całe pomieszczenie pachniało Florą i Deltą na tyle intensywnie,
że przez chwilę musiał zastanowić się, do którego koca podejść.
—Dzieciaki. Wyjdźcie. — szepnął ciągnąc za końcówkę jednego z nich. Tkanina opadła
ukazując kolejną skórę. Dwie pary uszu wyszły spod innego przykrycia. Ry
zamrugał dwa razy i odetchnął z ulgą. Potem znalazł Florę, kiedy Puchacz z
Frezią wywołali z ukrycia babcię Konstancję i dziadka Mszczuja. Usiedli razem w
porozrzucanych w pośpiechu kocach. Grobowa atmosfera ogarnęła całe miejsce.
Przerażenie wdarło się w serca. Jaśmina dołączyła do nich, skołowana
przyglądając się wszystkim pyskom.
—G…gdzie Delta? — spytała jako pierwsza po chwili milczenia. Jako jedyna miała
odwagę zadać pytanie tak ważne, które ciążyło wszystkim na zaciśniętych
gardłach.
—Admirał … wysłał kogoś pod przykrywką nocy. — Ry wyszeptał. Jego głos był
wyjątkowo ponur, a treść przekazanej przez niego wiadomości wywołała łzy u
trzech osób. Frezja załkała, Flora schyliła głowę w dół aby nakryć ją łapą, a
Puchacz tylko usilnie próbował powstrzymać pierwszy spazm.
—C… co teraz? — wysłanniczka z WWN spojrzała po pyskach wszystkich w sypialni.
—Przekażemy wieści Tii, że … dostała awans, Puchacz… wedle życzenia Delty
zostaniesz pomocnikiem, na … jakiś czas, a co do ciebie… — Ry zwrócił się ku
Jaśminie. — Zgłosimy sprawę do Sekretarza i to on podejmie decyzję czy tu
pozostaniesz czy … nie. — przełknął ślinę w dość głośny sposób.
Jaskinia medyczna wrzała głosami, płaczem, przerażeniem. Admirałowi udało się z
pewnością jedno, narobić szumu wśród obu watah i zwrócić na siebie ich uwagę.
Tylko czy nie sprowadził sobie do obozu, zupełnym przypadkiem, największej opozycji jaką mógł znaleźć.
Wilka wiszącego na strunach swojego instrumentu, które posklejane odrobiną śliny i taśmy, trzymały się wyłącznie na słowo.
Ale wilka którego pogłos i respekt sięgały poza największe wyobrażenia Admirała, nawet wśród jego własnych pachołków.
<CDN>
sobota, 19 listopada 2022
Od Agresta - „Rdzeń. Za nic”, cz. 1.3
środa, 16 listopada 2022
Od Variaishiki - "Przypadkiem ukryta prawda"
Rudzielec przyglądał się swojej siostrze, która właśnie w tym momencie segregowała zioła i inne lecznicze składniki na półkach. Zdecydowanie miała do tego łapę, sprawnie układała pojemniki oraz wiązanki w zrozumiały dla każdego nowicjusza sposób, jednocześnie była bardzo delikatna, dzięki czemu nawet suszki nie traciły dużo masy, kiedy brała je do łapy. Variaishika był naprawdę pod wrażeniem, o ile można było tak nazwać myśli, że wadera zna się na rzeczy. Wilk w rzeczywistości niczego nie czuł, siedział w jaskini pseudo-medycznej, bo brak zajęcia spowodował u niego dosyć skomplikowane myśli typu "po co ja w ogóle istnieję?". Odwiedzenie obecnie niby niepracującej Tii wydawało się lepszym zajęciem.
– Dlaczego robisz tu swoją własną jaskinię medyczną, skoro jedna już istnieje? – zapytał wreszcie, żeby zacząć jakąkolwiek rozmowę. Siedzenie w ciszy też nie było przyjemne, po jakimś czasie się nudziło.
– To nie jest jaskinia medyczna, to... – Tia się zawahała. – No dobra, nazwijmy to jaskinią medyczną. Chociaż nikt tutaj nie przychodzi się leczyć, wszyscy idą do prawdziwych medyków.
– To po co przynosisz tutaj te leki?
– Są zapasami, które sama uzbierałam w tajemnicy przed Deltą i Florą. Póki co nie są potrzebne, więc ich do nich nie przynoszę, tylko zostawiam sobie, żeby z nimi pracować. Chcę odkryć nowe zastosowania tych leków, może stworzyć nowe maści, wiesz, chcę się na coś przydać.
Vari zamilkł, obracając usłyszane słowa w głowie. Nie mógł powiedzieć, że pomocniczka medyków ma się nie przejmować tym, że nie ma takiej władzy jak prawdziwi medycy, bo nie wiedział, jak wygląda sytuacja. No i nie można było kłócić się z faktem, że odkrywanie nowych zastosowań będzie przydatne. Jeżeli Tia faktycznie odkryje coś ciekawego, może nawet dostanie jakieś specjalne stanowisko naukowca, czy tam alchemika, w zależności, jak by chcieli to nazywać w tej watasze. Jasnobrązowa wadera nawet pasowała na naukowca, była ciekawska, miała rozległą wiedzę, potrafiła czytać i pisać, znalazła nawet sprzęt, w którym mogła robić eksperymenty. Variaishika nie wiązał tego sprzętu ze swoją przeszłością, bo nie było to dla niego nic traumatycznego, chętnie by nawet pomagał siostrze w badaniach. Pamiętał co nieco z laboratorium, w którym go trzymali. Gdyby Tia sobie zażyczyła, oddałby trochę swojej krwi, by mogła robić na niej badania.
Wilk lubił tą siostrę za to, że była taka zainteresowana światem. Poza Wayfarerem, który zdążył pójść w świat, nikt z rodziny Variego nie cechował się wystarczającą ciekawością, by dowiadywać się nowych rzeczy. Strażnik uważał, że to intrygująca cecha. Takie osoby mogły dużo rozmawiać o swojej pasji w żywy, nie nudzący się sposób, robiły to z własnej woli i wystarczyło tylko odpalić iskierkę, żeby wybuchnął wielki pożar. Dzięki tej pasji Variaishika uczył się przedstawiać emocje w inny sposób niż tylko uśmiechem, więc mógł lepiej się wtapiać w otoczenie. Tym bardziej, że z taką osobą nietrudno było ciągnąć rozmowę. Jedno dodatkowe pytanie i już wylewał się kolejny potok słów. I tak w kółko, dopóki temat się nie wyczerpał, albo rozmówcy nie znudziło się mówienie. Fajny sposób na uczenie się nowych rzeczy.
– Wiesz już, od czego zaczniesz?
– Chyba. Tłuszcz króliczy może byś stosowany do robienia maści, myślałam nad przetestowaniem, z jakimi ziołami mogę go wymieszać, żeby zrobił się jeszcze bardziej przydatny. Mam parę pomysłów, ale nie wiem, jak daleko z nimi zajdę. Mam też zapasy ziół przyniesionych dla mnie przez Waya. Mówił mi ich zastosowanie, mam to wszystko nawet zapisane, ale chcę zobaczyć, z czym je można mieszać i w jaki sposób najlepiej je wykorzystać. Może trochę marnotrawstwo, ale dopóki medycy nic nie wiedzą to pal licho. Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal.
– Gdybyś miała możliwość, spróbowałabyś stworzyć wilka z cudzych genów?
Dlaczego postanowił zadać to pytanie, Variaishika sam nie miał pojęcia. Z jakiegoś powodu pomyślał o swojej i Pinezki przeszłości, jak oboje zostali stworzeni w potencjalnie ten sam sposób, ale też jak bardzo się różnią. I siup, wymksnęło mu się pytanie z ust. Wątpił, że usłyszy pozytywną odpowiedź, ale co się powiedziało, tego się nie odpowie i trzeba poczekać na rezultaty. Póki co, Tiarefiri milczała, wyraźnie zastanawiając się, co w tej sytuacji zrobić.
– Nie, to nie miałoby miejsca. Nie zamierzam bawić się w cudotwórcę. Niech znajdzie się jakiś alchemik, który to załatwi. Pewnie pomyślałeś o sobie i o Pinezce, co? – zagadała przyjaźnie. Vari w charakterystyczny dla siebie, płynny sposób przechylił głowę.
– Tak. Oboje powstaliśmy z genów Paketenshiki i Yira, ale diametralnie się różnimy. Pinezka nawet nie przypomina żadnego z nich. Mam wrażenie, że nad tym ubolewa.
– Trochę. Ale ja wiem coś, czego ona nie wie. Ojciec miał jej powiedzieć, ale nigdy nie przydarzyła się okazja.
– Och? – Długie, spiczaste uszy naprostowały się i skierowały ku waderze.
– Pinezka strasznie przypomina matkę Yira. Podobno władają nawet tymi samymi mocami, tylko matka Yira umiała wylądować. Ojciec często dyskutował ze mną na ten temat.
– Musiał ci mocno ufać.
– Taa, powiedzmy. – Niedoszła medyczka uśmiechnęła się pod nosem. Nie uszło to uwadze rudzielca. Przekręcił łeb w drugą stronę, ukazując swoje zainteresowanie. Na ten widok Tia zaśmiała się na głos. – Z początku mnie nie lubił, ale chyba moja pasja, żeby uczyć się medycyny, go do mnie przekonała. Spędzaliśmy ze sobą mnóstwo czasu i oboje czailiśmy się na stanowisko medyka, ale jakoś tak się nie udało. Może dla mnie jest jeszcze szansa, ale... – Głos Tii załamał się na ostatnim wyrazie. Widać trudno było jej mówić o niespełnionych marzeniach. Variaishika nie mógł sobie wyobrazić, jak to jest nie spełniać marzeń, gdyż sam żadnych nie miał, ale po minie siostry zgadywał, że nie było to przyjemne. W tym momencie nie był pewien, czy powinien zostawić ją samą, czy zostać i ją wspierać, ale postanowił dmuchać na zimne i zostać. Jemu nie zaszkodzi, a może zacieśni jego więź z rodziną.
– Dlaczego nie powiesz tego Pinezce? Że przypomina matkę ojca? – zmienił zapobiegawczo temat. Wadera wydawała się wdzięczna.
– Powinnam, wiem, tylko wypadało mi to ciągle z głowy. A teraz chyba będzie najlepszy czas, skoro ty się pojawiłeś. – Tiarefiri spojrzała na naczynie przepełnione wodą. Vari jeszcze nie umiał go czytać, ale dla wilczycy było niezwykle proste w obsłudze. – Już prawie wieczór, muszę się zbierać, prawdziwe obowiązki wzywają. Przy okazji poszukam też Pinezki, póki o niej pamiętam. Ty też mógłbyś się czymś innym zająć, może Mi potrzebuje pomocy w szykowaniu pola treningowego. Ja znikam, pa!
Z tymi słowami pomocniczka medyków wymknęła się ze swojej własnej uleczalni i znikła w świecie zewnętrznym. Rudemu wilkowi nie spieszyło się nigdzie iść, ale dobrze wiedział, że zostać też nie miał po co. Dlatego też dość szybko poszedł w ślady swojej siostry.
<Koniec>
wtorek, 15 listopada 2022
Od Rubida CD Kawki - Wyblakłe Słońce cz.7.3
W poprzednich częściach:
Życie jest jednak pełne kontrastów. We wnętrzu Rubida
rozgrywała się wojna. Nie taka, na którą przygotowuje się tysiące
żołnierzy, w której wylewa się krew. Świat był nią wystarczająco
przepełniony.
Walczył teraz z samym sobą. Jego wnętrze wrzało,
narządy wewnętrzne rozrywały się, a umysł próbował nie utonąć w
zalewających go myślach.
Patrzył na wszystko sarkastycznie, z wyższością, licząc, iż w ten
sposób uniknie cierpienia, jakie niesie ze sobą życie. Bawił się w boga,
a jego gniew mógł łatwo przeistoczyć się w piekło. Tak samo, jak Zeus,
który jednak postacią boga usprawiedliwiał wszystkie swoje czyny,
licząc, że kiedy poświęci dla niego wszystko, ten tak po prostu spełni
jego prośby. Rubid był podległy temu basiorowi, mimo że tak trudno
podporządkowywał się autorytetom. Zaczęło się od tego, że stali się
przyjaciółmi. Zeusowi życie nigdy nie układało się dobrze, zawsze był
wyszydzany przez innych, wszystko, co zaczynał, szybko obracało się w
proch. Potem zmarła jego najukochańsza matka, po której dziurę załatał
słodką wilczycą, z którą łączyła go młodzieńcza, platoniczna miłość... i
choć starał się ukrywać przed większością wilków to, że w ogóle
istniała i tak część doskonale wiedziała, co się z nią stało. Był więc
nieporadnym, łatwym do wykorzystania wilczkiem. Czystym niczym łza
dzieckiem. W jaki sposób Rubid miał przewidzieć, że właśnie rozpoczyna
relację z pełnym nienawiści potworem i rasistą? Czy wiedział, że to
doprowadzi go aż do WSC, gdzie stanie się wroną łakomą na najpiękniejsze ziarna znajdujące się w tej ziemi?
Głóg po kilku minutach szarpaniny leżał w kałuży własnej krwi. Był obrazem wstydu Rubida,
pokazywał doskonale, że nakrapiany basior bywał impulsywny, mimo że tak
bardzo starał się ukryć to przed światem. Z boku wyglądało to jednak na
idealnie zaplanowaną akcję.
— Tak skończysz i ty, jeżeli mi się postawisz. Mam armię, która jest gotowa postawić się za mną i obrócić was w proch...
— Przyszedłem tu powiedzieć, że wasz przyjaciel, członek rodziny oraz szef Głóg zginął. I to wcale nie przypadkowo — szepty pośród tłumu, zaczęły stawać się głośniejsze- Proszę o ciszę. Stałem się politykiem w WSC, ponieważ moja wataha zgłosiła, że pewien szary alfa porywa dzieci, gwałci młode wilczyce i torturuje naszych szeregowców. Chciałem sprawdzić, jak ma się sytuacja i jest gorzej niż myślałem. W trosce o nich chciałem wypowiedzieć mu wojnę i wtedy okazało się, że wszyscy zginęli w niewyjaśnionych okolicznościach. Możecie sobie wyobrazić mój gniew. Teraz zaczęli stosować prowokacje w waszym kierunku i jedną z nich było zabójstwo tego biednego towarzysza. Dowiedziałem się, jak niesprawiedliwie was potraktowano, zrywając z wami sojusz. W krainie Chabrów trwa już wojna domowa, bo obywatele zaczęli się buntować...
— Musimy odchudzić ilość szeregowców w WSC — mruknął Zeus — Rubid jednak nie może się tym zająć ze względu na to, aby nie ucierpiała jego reputacja. Masz może ochotę sprzątnąć kogoś z tego świata, Holnirze?
— Tak, Zeusie. Nie uważam, aby był sens to dłużej ciągnąć. Popełniłem ogromny błąd i to ja zapłodniłem Mitriall. Możesz mnie stracić nawet w najokrutniejszy sposób, jaki przyjdzie ci do głowy. Zgodnie z twoją prośbą, dokonałem jednak wszelkich starań, aby zabić to, co zaczęło się w niej rodzić. Przepraszam was za zawiedzione zaufanie, ale wiedzcie, że byliście mi drogimi, towarzysze.
— Dzień dobry, Kawko — Rubid pewnie rozpoczął rozmowę.
—
Dzień dobry. Co cię do mnie sprowadza? — odpowiedziała mu z gracją,
jednak w całej swojej słodkości, jaka uwidaczniała się w jej rysach,
była jeszcze łyżka dziegciu w postaci dozy niepewności, jaka czaiła się w
jej środku, która zbudziła się, kiedy ujrzała swojego rozmówcę.
—
Tak się składa, że jestem szczerze zaniepokojony sytuacją w watasze.
Obawiam się, że jak większość z nas. Ostatnio podsłuchałem rozmowę
Admirała z Porzeczką, kiedy mówił, że zamierza zaciągnąć WWN do współpracy przy buncie — wyznał, lekko się trzęsąc dla dodania dramatyzmu.
— I co stoi ci na przeszkodzie, aby zrealizować ten cel? Jesteś politykiem, ja jestem politykiem. Czy wchodzimy sobie w drogę? — mruknęła Kawka - Jestem niemalże pewna, że nikt nie podda się bez walki w przypadku wojny. Podoba mi się pomysł sojuszu, ale Agrest najwidoczniej potrzebuje trochę czasu dla siebie.
— Nie chcę was zmuszać do zaufania tak kruchego w obliczu tych dantejskich scen, to coś, na co trzeba sobie zapracować. Po prostu chciałem się zjednoczyć w myśli z kimś, kto też czuje, że cały świat jest mu wrogi — starałem się uderzyć w czuły punkt, w odpowiedzi otrzymując tylko nieprzyjemne spojrzenie wadery. Przez chwilę wyglądała, jakby nad czymś intensywnie myślała, a później gwałtownie potrząsnęła głową, starając skupić się na swoim rozmówcy.
— Wykonuj rozkazy Agresta. Jestem pewna, że wie, co robi. Walczymy przecież po tej samej stronie, prawda?
Nieprawda.
Zabrnąłem już po prostu zbyt daleko w swoich kłamstwach, aby porzucić to wszystko, co zacząłem. Dlatego właśnie postanowiłem udać się do WWN, aby dokończyć swoje dzieło, najprawdopodobniej po prostu zabijając własne dziecko. Pytacie pewnie, jakie ja mogę mieć dzieci, skoro nawet panna lekkich obyczajów by mnie nie tknęła. Nawet Was to nie obchodzi? Cóż, tak czy inaczej, odpowiem. Cóż, my politycy, czasami tak właśnie odbieramy własne plany i idee, za które jesteśmy w stanie oddać własne życie. Bachory często roztapiają serca swych ojców, prawda? Moje metafory są doprawdy beznadziejne, ale może mimo braku ciętego języka posiadam inne ważne kompetencje?
Delektowałem się swoją podróżą, póki jeszcze dane mi było widzieć jaśniejące słońce. Ktoś kiedyś powiedział, że ta złota, gorąca kula próbuje się do mnie śmiać. Wtedy to ja wyśmiałem tego wilka, a on bezczelnie stwierdził, iż pewnie za bardzo mnie napromieniowało i dlatego tak mi do śmiechu. Wiecie, że 'napromieniowało' rymuje się z 'pojebało'? Teraz już na pewno. A macie świadomość, że wszystkich tu pojebało? Ach, zapewne już od dawna. Odkąd zaczęła się... no właśnie.
Wojna? Czy to jakiś synonim dążenia do celu po trupach?
Pewnie jestem złym bohaterem tej powieści. Chociaż osobiście uważam, że mimo wszystko najlepszym, przepraszając za skromność. Cóż, taki już się urodziłem, że nawet nie próbuję dorównać Słońcu, nie pragnę oświetlać wszystkich wokół, aż udławią się moją wielkością. Czy to od razu skreśla mnie jako przyjaznego wilka, który chętnie opowie Ci bajeczkę o głowie ukręconej sekretarzowi? Dokładnie to samo robi Agrest, tylko on stawia się po stronie tego durnego... dobrego... czasami plątają mi się słowa.
Agrest wielki.
Agrest wszechmocny.
Odwróćcie wzrok, muszę sobie rzygnąć.
Koniec pierdolenia. Czas pokazać, że ten konflikt ma więcej stron niż słaby móżdżek Agresta jest w stanie zliczyć. Móżdżek to chyba nie jest mały mózg...ale wszyscy biologiczni świrowie, jakich znałem prędzej czy później skończyli lub skończą marnie.
Byłem przepełniony gniewem i chęcią zemsty, która sprawiała, że moje kroki były coraz szybsze, a oddech znacząco przyspieszył. Adrenalina pulsowała w moich żyłach, mięśnie twardością przypominały stal. Twarz wyrażała mdłe zobojętnienie, chłodne spojrzenie przeczesywało teren w poszukiwaniu potencjalnego wroga, aby choć na chwilę zdusić groźby natarczywej ostrożności.
Wydawało mi się, że jestem gotowy na wszystko. W rzeczywistości byłem tylko roztrzęsionym szczeniakiem, który bojąc się motyla, udawał większego niż jest.
Jesteś mordercą.
Zawołał głosik, dręczący mnie od dzieciństwa.
Nie.
Głóg zginął słusznie, mając własną krwią przemyć ich ślepia.
Głóg... Głóg... Głóg to mój ojciec!
Teraz byłem już przekonany, że ów głosik wcale nie jest wytworem mojego umysłu.
Młoda wilczyca zagrodziła mi drogę.
W jej oczach prócz morza przytłaczającego bólu dostrzegłem swoje odbicie i poczułem przeszywający mnie chłód, przekuwający boleśnie stykający się z moim rozżarzonym sercem, drgającym na myśl o swoich politycznych planach. Kim naprawdę się stałem?
—Widziałam Cię, kiedy z zimną krwią go zabijałeś, a później podle kłamałeś. Mnie też możesz zabić. Wiem, że i tak nie masz serca dla zwykłych cywili, prawda? — mogłem stwierdzić, że jest tylko buntowniczą gówniarą bez prawa do zabierania głosu. Mogłem spektakularnie zakończyć jej cierpienia i przemyć łapy o plecy jakiegoś innego wpływowego samca. Zamiast wyrafinowanej akcji, o które podejrzewałbym siebie i wysokie poczucie własnej wartości, niedopuszczające swoich błędów i uchybień, gotowe już zaserwować stek wymówek na przystawkę... po prostu zamilkłem, szukając jakby resztek zrozumienia u kogoś, kogo początkowo określiłem jako wroga. W rzeczywistości wróg był ze mną bardziej szczery niż mój przyjaciel Zeus, dążący jedynie do tego, abym rozwalił swój szpetny pysk. A może to już po prostu moja rola na tym łez padole?
Nim zdążyłem odpowiedzieć, odwróciła się, wkrótce pozostawszy jedynie wspomnieniem rozmytym gdzieś pośród mlecznej mgły.
Nie miałem jeszcze planu, co mógłbym powiedzieć do tłumu, który jeszcze ostatnio zdawał się mnie popierać, ale jednak myśl o tym, że ktokolwiek był gotowy wstawić się za mną, sprawiała, że czułem się choć trochę potrzebny. Ruszyłem dalej i miło mi, że mogę wciąż opowiadać, ale w innych okolicznościach moje kroki mogły okazać się ostatnimi w moim żałosnym żywocie. Nie, nie postanowiłem jeszcze skoczyć z klifu, choć z pewnością świat odetchnąłby z ulgą.
Słuch oraz węch strażników tym razem okazał się nieomylny, gdyż naprowadził ich na mój trop. Stanęli na mojej drodze i kiedy myślałem nad dyplomatycznym przywitaniem, otoczyli mnie niczym łowną zwierzynę, patrząc wyzywająco w moim kierunku. Czyżby mnie nie pamiętali? Gdzież są te wilki, których pyski poparły moją przemowę, a ich pełne trwogi serca zalały się nadzieją na nową, lepszą przyszłość?
— Godność - mruknął jeden z wysportowanych basiorów — i cel podróży. Nie wpuszczamy tu włóczęg i szpiegów.
Zdyszana wilczyca dobiegła do swoich towarzyszy i ustawiła się obok mówiącego, przez dłuższą chwilę łącząc fakty. Wzięła głęboki wdech, uważnie analizując zapach docierający do jej nozdrzy. Czas zdawał się dla niej zatrzymać, nie mogąc napatrzeć się na urok wyrazu konsternacji na jej mordce. — Jakieś obiekcje, Opal?
— To Rubid, mój znajomy. Myślę, że możemy puścić go wolno pod warunkiem, że opowie mi trochę o swoich planach. Zostawcie nas samych — puściła do mnie oczko. Nie wierzyłem własnym zmysłom, mimo że całkiem prawdopodobne było spotkanie byłej sojuszniczki w jej rodzinnych stronach. Po prostu nasze drogi rozeszły się już jakiś czas temu, niezbyt pokojowo i nigdy nie byliśmy niczym więcej niż partnerami we własnych interesach, które zwyczajnie przestały się pokrywać.
— Jesteś pewna? Możemy zostać tutaj, aby ochronić Cię w razie, gdybyś była w niebezpieczeństwie - ten sam groźny strażnik, który byłby w stanie mnie zabić, przyjął rolę opiekuńczego ojca.
— Poradzę sobie z nim, gdyby miał plany mi zaszkodzić. Niejedno chucherko posłużyło mi już za worek treningowy. Zaraz do was wrócę — uśmiechnęła się, odpowiadając mu głębokim, również pełnym ciepłych uczuć spojrzeniem.
— Dziękuję —wyszeptałem, gdy pozostali oddalili się na niekrępującą mnie odległość.
—Więc? Co tu robisz? Znów macie zamiar robić swoje beznadziejne eksperymenty i dręczyć wszystkich mieszkańców, nawet w obliczu trudnych czasów, jakie nastały? Wszyscy są teraz nieufni, każdy gotowy do ataku, aby bronić swoich wartości. Co prawda, niektórzy już je zatracili, ale wciąż niechętnie podchodzą do nowych idei. W końcu dobrymi chęciami jest wybrukowane każde piekło.
— Chciałbym się do nich zwrócić w sprawie mojej ostatniej przemowy. Nie pamiętasz jej? — miałem szczerą nadzieję, że przypomni sobie, o czym mówię.
—Yyy... przypominam sobie. Nie sądzę, żeby chcieli cię aktualnie słuchać, mają teraz poważniejsze sprawy na głowie niż życie prywatne Agresta i utracone tereny — przez moją myśl przeszło, że Opal może zwyczajnie perfidnie manipulować mną, ale pozwoliłem temu wrażeniu po prostu odpłynąć, czując, że nie mam siły na dalsze ruchy.
— Ech... właściwie to chciałem, żebyś przekazała im, że myślę o nich, ale postanowiłem dać im wybór pójścia własnymi ścieżkami i nie zostawać inicjatorem kolejnych konfliktów ze względu na ich potencjalną brutalność — zdawałem sobie sprawę, jak nielogicznie brzmią moje słowa, lecz zamiast parafrazować sam siebie w celu doprecyzowania wypowiedzi, westchnąłem ciężko. Miałem nadzieję, że ta rozmowa szybko się skończy i wszyscy odejdziemy w swoje strony.
— Myślę, że masz zbyt wiele emocji do polityki, wiesz? Osobiście sądzę, że nie jest to najlepsza odezwa, ale na twoim miejscu zapewne też nie chciałabym zostawić swoich odbiorców w stanie napięcia, co dalej. Zresztą, nie będę się mieszać w twoją karierę. Obiecaj mi tylko, że szybko stąd znikniesz i nie będziesz robił zbędnego bałaganu — zastanawiając się nad sensem słów Opal, pokiwałem głową, mimo że miałem przeczucie, że nie będę w stanie dotrzymać tego układu.
— Jeszcze raz dziękuję. Miłej pracy, do zobaczenia — chciałem zadać jej tak wiele pytań, ale perspektywa zakopania się pod ziemią w wielkim dole wstydu okazała się bardziej kusząca.
Wspominałem kiedyś, że mam siostrę? Cóż, już wiecie. Zastanawiam się, czy bardzo po mnie płacze. Pominąłem tak ważny szczegół? Wybaczcie, duchy czasami tak mają.
Czekajcie, bo okazało się, że dalej stąpam po tym, pożal się boże, łez padole, po prostu na chwilę mi się przysnęło i się rozmarzyłem. Jeszcze się na mnie jakaś wadera wydarła, że za głośno pierdzę w nocy. Jakby to była moja wina! Kto to w ogóle był? Nymeria? My się przespaliśmy? Ależ ona jest seksowna. I... i... taka władcza! Głowa mnie boli.
Nie chciałem wracać do tych notatek. Pierwszy raz od czterech lat się upiłem i chyba oprócz kilku mokrych wizji niewiele się stało, ale wciąż się sobą brzydzę. Dziwię się, że po tym złożyłem jeszcze względnie zrozumiałe zdania...może to było już kilka godzin po fakcie. Albo kilkanaście? Naprawdę powinienem przestać się kompromitować i nie uprzykrzać już swoją egzystencją życia nieco normalniejszych wilków ode mnie.
Teraz naprawdę idę zwymiotować.
Jestem już trzeźwy, po prostu źle się czuję.
...
...
Dalej tutaj jesteście? Miło mi, kiedy patrzycie, czekając, aż ostatecznie się stoczę. Ostatnio coraz bardziej przytłacza mnie strach, że niedługo dobiegnie mój polityczny kres.
Jak sobie wtedy poradzę? Co się robi w takich sytuacjach? Nie tego uczyli mnie rodzice.
Moja siostra jest dla mnie kimś, kto sprawia, że czuję się lepiej we własnej skórze. Mam kogo chronić, mam za kogoś odpowiedzialność. To piękna, złota w blasku zachodzącego słońca istota o grzywce w kolorze róż nad różanym wodospadem i pięknych okrągłych oczach o tym samym kolorze. Nigdy nie byłem dobry w poezję... poezji... wybaczcie, przynajmniej teraz jestem chociaż szczery.
Moja siostra stała się niedostępna odkąd znalazła własnego basiora.
Pierdolenie.
Mam dość.
Uderzyłem głową o zimną ścianę,
która z taką samą siłą mnie odepchnęła. Poczułem szybkie bicie serca,
które zdawało się zdolne do rozerwania mojej klatki piersiowej. Od
początku życia nic sobą nie reprezentowałem, będąc jedynie ślepym
pionkiem Zeusa. Moje całe życie uczuciowe to tkwiący jeszcze we mnie
nieugaszony żar do wadery zapatrzonej w chabrowego alfę jak w obrazek.
Chciałbym móc się poddać.
Vitale powiedział mi, że choroba Mitriall to moja wina.
Vitale został zabity.
Jakim cudem ja zasługuję na życie, skoro on tylko próbował pomóc?
Zaraz,
próbował pomóc? Cały czas obrzydliwe bawił się jej kosztem. Mieszał w
jej umyśle niczym najwybitniejszy kucharz, przygotowujący wyrafinowaną
truciznę. A teraz uciekł od świata i odpowiedzialności jak zwykły tchórz.
Więc czym jestem? Zwykłym tchórzem, skoro także chcę się poddać?
Vitale
nigdy nie powiedział, że utrzymuje ich relację dla przywilejów z naszej
strony. Nigdy nie przyznał się słownie do swoich zboczeń, do czegoś co
skrywał pod dumnie brzmiącym płaszczykiem nauki. Ile tak naprawdę można
oddać za wiedzę? I tak wilki nie szukają logicznych rozwiązań, a
jedynie tego, co potwierdzi ich wizję świata. Socjaliści, komuniści...
Wszyscy są tacy sami.
A może Mitriall
nie jest wcale chora? Może odkryła w świecie coś, czego my, ślepcy,
przekonani o swoich racjach nie dostrzegamy? Jaki był motyw jej
zabójstwa? Dlaczego cały czas plami swój wizerunek? Może nikt nie
nauczył jej, czym jest ten mistyczny honor. Cóż, któż miał ją tego
nauczyć? Nikt z nas go dawno nie posiada.
Espoir.
Nadzieja. Nadzieja, którą nieustannie w niej zabijaliśmy, kiedy
próbowała wylęgnąć się ze swojego stłamszonego cierniami gniazdka.
Idę. Jestem pajacem, ale wrócę do domu. Zacząłem jak pajac, lecz nie chcę tak skończyć.
Zresztą, na co
ja liczę? Mój głos i tak nigdy nie był usłyszany. Po prostu odbędę karę
za to, że się poddałem, a później błąkałem się bez celu, topiąc się we
własnej beznadziei.
Byłem szczerze zdziwiony tym, że nikt mnie nie
szukał, lecz doszedłem do wniosku, że i tak zapewne wiedzą, gdzie
aktualnie jestem i mają świadomość, że wrócę. Przecież i tak nie mogę
się zbuntować, bo nikt za mną nie pójdzie i skończyłbym zapewne rozcięty
na pół.
— Wróciłeś - przywitał mnie zmęczony głos Zeusa — Jestem z Ciebie zadowolony - na
dźwięk tych słów zadrżałem, będąc pewnym, że to sarkazm. Myślałem, że
nie boję się śmierci tak bardzo, ale teraz nagle odżyło we mnie silne
pragnienie przeżycia. Przecież zmarnowałem okazję naszego życia.
— Wróciłem — odpowiedziałem, a później emocje przejęły nade mną kontrolę i już ani cal mojego ciała nie przypominał dumnego polityka.
— Ja
też czasem zastanawiałem się, czy moje decyzje są uzasadnione. Wydawały
mi się głupie, ale z perspektywy czasu dostrzegłem ich mądrość — szef przerwał, jakby się nad czymś zastanawiając, a głucha cisza zawisła nad nami niczym ostrze — WSC
samo się wykończy. Admirał rośnie w siłę. Nie mam więcej powodów do
interwencji. Oszczędziliśmy Szklankę oraz Irysa, może jeszcze zobaczymy
ich bardziej romantyczną śmierć.
— Skąd ta nagła zmiana poglądów? - —zapytałem, czując jak zalewa mnie fala niepewności. Więc te wszystkie
podchody, intrygi, zamieszanie i tajemnice były warte... nic? Nasze
działania okazały się jedynie żałosnymi, niepowiązanymi w logiczny
sposób epizodami? Straciliśmy swój honor i tyle nerwów... by teraz nic z
tym nie zrobić? To nie brzmiało, jak słowa tego samego napakowanego
testosteronem samca, który mnie tresował na swojego pomocnika, gdy
planował w punktach zniszczenie WSC.
— Mogę Ci zaufać? — nieśmiało pokiwałem głową, wiedząc, że to pytanie
zapewne otworzy jakiś wywód — Sypiemy się. Wiele planów nie wyszło. Holnir oddał się służbie WSJ i... musiałem... Verdum przyznał się do zgwałcenia Mitriall. Później jeszcze... prawie zabiłem ją, moją córkę, próbując pozbyć się jej dziecka - chaotyczna wypowiedź zakończyła się rozpaczliwym piskiem. Pierwszy raz widziałem Zeusa w takim stanie od czasu śmierci jego dziewczyny.
Chyba
pierwszy raz usłyszałem prawdę zamiast steku kłamstw. Nie byłem na to
gotowy, moje uszy prawie się rozdarły, nie będąc przyzwyczajone do
przetwarzania takich informacji, mimo że byłem świadomy treści, jaką za sobą niosły.
— Admirał...
bardzo mi go przypomina, nawet bardziej niż Agrest, mimo że krew tego
pierwszego zmieszana jest jeszcze z jakimiś innymi ochłapami
społeczeństwa. Obawiam się, że też mógłby mi coś odebrać — wyszeptał.
Spojrzałem
w jego zaszklone ślepia. Zeus, mój przyjaciel. Zeus, mój wróg. Zeus,
mały, głupi wilczek, który trochę za daleko poszedł w swojej żałobie. W
rzeczywistości był tylko roztrzęsionym szczeniakiem, który bojąc się
motyla, udawał większego niż jest.
— Co takiego?
— Nie... nie... wiem, ale nie jestem w stanie ciągnąć tego dalej... Nie mogę już się oszukiwać...
Psst
Pewnie, ktokolwiek teraz słucha mojego monologu wypowiadanego w przestrzeń, słyszeliście już wiele o Mitriall.
O tym, że jej wizje spowodowane są alkoholem i manipulacją, może
dotarliście do wersji z kodeiną. Czy kiedykolwiek jednak spodziewaliście
się, że za wiele wizji odpowiedzialny jest jej własny ojciec?
Wykorzystywał do tego swą bezużyteczną w jego oczach moc wcielania się w
ciała zmarłych wilków i przejmowania niektórych ich zachowań. Za jaką
częścią stoi on, a za jaką pozostałe okoliczności, przez które przechodziła wilczyca?
Dlaczego
wybrał postać, która stoi za jego nieszczęściami? Dlaczego w nienawiści niej, wykorzystywał jej wizerunek do zabawy emocjami śledczej?
A może po prostu przeznaczenie było tak silne, że Espoir
musiała po prostu spotkać tego, jednego z wielu szaleńców w
tym świecie i na jej drodze, nawet jeśli nasze umysły są zbyt ograniczone, aby to pojąć?
Coś w sposobie, jakim patrzysz w moje oczy
Nie wiem, czy uda mi się z tego wyjść żywo
<Espoir?>
piątek, 11 listopada 2022
Od Wayfarera - "Znalezisko"
Pinezka patrzyła na szklaną tubę wypełnioną zielonkawym płynem. Skrzywiła się z obrzydzenia.
– Chcesz mi powiedzieć, że to...
– Tak... Niestety.
Kolorowa wilczyca wraz ze swoim brązowym bratem u boku wpatrywali się w organizm unoszący się w środku płynu. Miał bez dwóch zdań wilczą sylwetkę, aczkolwiek ułożony był w pozycji płodowej, więc ciężko było ujrzeć jego twarz. Zielonkawy, gęsty płyn oraz słabe oświetlenie pomieszczenia nie ułatwiały sprawy, nawet kolor futra był trudny do rozpoznania. Ten twór na pewno nie miał bardzo jasnych barw, tylko tyle mogli stwierdzić. Istota była żywa, na co wskazywały drobne ruchy oraz pikająca linia na ekranie postawionym tuż obok tuby. Wokół ekranu leżały nieskładnie różne ludzkie zapiski, które Zendayafiri zdołała rozkodować z pomocą znającego się podróżnika. Tylko dzięki temu wiedzieli, na co patrzyli.
– Myślisz, że powinniśmy to wyciągnąć? – zapytała wadera, zbliżając się ostrożnie do szkła.
– Nie wiem. Niby to rodzina, ale nie czuję się z tym jakoś powiązany. Słyszałaś? Ma geny naszych ojców, ale zmutowane. To może być niebezpieczne.
W pomieszczeniu słychać było tylko szumienie płynu oraz basowe buczenie instrumentów, zapewne mających na celu utrzymanie eksperymentu przy życiu. Wilki nie wiedziały, jak to działa, ale miały w sobie na tyle rozumu, żeby nic z tego nie dotykać. Mimo wszystko nie chciały przypadkiem zabić nowo znalezionego krewnego. Nawet jeśli był efektem jakiegoś chorego pomysłu wymyślonego przez gatunek ludzki.
– Nie wierzę, że przypadkiem udało ci się znaleźć takie laboratorium. – Way sięgał już do kapelusza, by wyjąć swoją fajkę, jednak zrezygnował. Nie wiadomo, jak ten budynek zareaguje na tytoniowy dym.
– To lepiej uwierz – zirytowana Pinia wywróciła oczami. – Bo musimy coś z tym zrobić. Nie wiem, wydostać to, zabić...
– Tylko nie zabić – przerwał jej basior.
Biała cisza ponownie wypełniła pomieszczenie. Eksperyment drgnął, jakby reagując na propozycję, że mogą go zabić. Chyba nie chciał. Nic dziwnego, mało kto chciałby zostać zabity jeszcze zanim zdążył zobaczyć świat. Cztery ogon zawinęły się ciaśniej wokół ciała, węże podpięte do organizmu napięły się niebezpiecznie. Pinezka wycofała się w popłochu. Wayfarer zauważył błysk oka, jakby to coś ich obserwowało. Nagle sam poczuł się nieswojo. Coś z tym stworem było poważnie nie tak.
W dokumentach utworzonych przez ludzi była zapisana historia tego eksperymentu. Grupa naukowców przybyła przeszukać miejsce, gdzie kiedyś stało jakieś stare laboratorium. Podobno nic po nim nie zostało, jednak w okolicach ludzie naukowców znaleźli DNA jakichś dziwnych wilków, które postanowili wykorzystać do stworzenia jakiejś nowej hybrydy. Rozłożyli znalezione DNA na czynniki pierwsze, poznali, jakie geny przenosi i zmienili je według swoich wyobrażeń. Dokumenty, które zawierały dokładne informacje na temat tych zmian, zostały zniszczone, prawdopodobnie podczas ucieczki ludzi. Przed czymkolwiek uciekali. W jakiś sposób ci naukowcy utworzyli za pomocą tego DNA całkiem nowy organizm, dokładnego procesu Wayfarer nie rozumiał, za dużo skomplikowanych słów. Eksperyment urósł bardzo szybko dzięki specjalnym substancjom (ponownie, Way nie miał pojęcia, co ludzie tam napisali, gdyż słowa były zbyt obce), w pewnym momencie zaczął nawet rosnąć bez tych substancji, co wystraszyło naukowców, jednak mimo to nie przerwali projektu. W dokumentach istota widniała pod nazwą, czy raczej numerem "RSC-091". Inne dokumenty również posiadały podobne oznaczenia, ale bez odnośnika wilki nie wiedziały, o jakich istotach mówią. Pinezka dziwnie zareagowała, gdy usłyszała, że "RSC-057" powstał na bazie kota sfinksa połączonego z człowiekiem, ale szybko się opanowała. Podróżnik nie wnikał.
Oczywiście nie mogli się domyślić po samych tych informacjach, że RSC-091 powstał z DNA Yira i Paketenshiki. Co na to bezsprzecznie wskazywało to były obrazy, które naukowcy stworzyli bazując na genotypie znalezionym w pozyskanym DNA. Wilk o trzech ogonach, z umaszczeniem podobnym do lisiego i posiadający zdolność panowania nad piaskami (Pinezkę zaskoczyła informacja, że moce mogą być przekazywane przez DNA, ale stwierdziła, że pewnie dzieci eliksiru się to nie tyczy). Druga postać to był basior o ciemnoniebieskiej sierści i czarnych włosach. Była też mowa o kolorowych oczach, które prawdopodobnie owy osobnik posiadał, jednakże naukowcy nie mogli się upewnić, więc tego nie zawarli w rysunku. Te opisy były zbyt spójne. Wayfarer kojarzył, że jego rodzice kiedyś udali się na jakąś dziwną wyprawę. Citlali wiedziała dokładnie, że jej ojcowie odwiedzili kiedyś jakieś laboratorium, chociaż na głos nigdy tego nie powiedziała. Dlatego oboje mieli pewność, że RSC-091 jest ich rodzeństwem. Musieli się tylko zastanowić, co z tym faktem, do licha, zrobić.
– Nazwiemy to jakoś? – wadera przerwała ciszę.
– Po co?
– Żeby był dla nas bardziej wilczy. Wtedy będę się go mniej bać.
– No dobra. – Wafel zbliżył się do szkła, wbijając wzrok w dziwny twór. Instynkty podpowiadały mu, że to coś jest niezwykle niebezpieczne i powinno się od tego uciec. Pewnie by tak zrobił, gdyby nie fakt, że to jednak rodzina. Nie powinni tego zostawiać, tym bardziej, że wygląda na to, że żaden człowiek tu nie został. – Masz jakiś pomysł?
– Eeeee...
No tak. Łatwo rzucić pomysłem, trudniej faktycznie się do niego przyłożyć. Wygląda na to, że jak zawsze to Way musi przejąć inicjatywę. Nie pierwszy raz musi wymyślać imię, więc miał już w tym nieco wprawę. Tym razem miał całkiem niezłą weną na imię, takie idealnie pasujące do kogoś, kto nieustannie ich męczy swoim istnieniem. Podczas ostatniej podróży nauczył się nowego języka i poznał, w jaki sposób nazywa się w nim dzieci. Świetna okazja, żeby tą zdolność wykorzystać.
– Niedamirshika – rzucił.
– Pojebało cię.
– No dobra. Biezdarshika?
– Możesz być dla niego milszy?
– OKEJ! Łapię! Niech ci będzie... – A jednak jego siostra też rozumiała znaczenie tych imion. Niech to piorun trzaśnie. – To może jednak masz jakieś pomysły?
– Tak. Żeby to imię miało pozytywne znaczenie.
Teraz to Wayfarer wywrócił oczami. Taka ważna sprawa, a zaczynają się kłócić o głupią drobnostkę. Dobra, niech będzie, będzie miało ładne, pozytywne imię. Męskie, bo męskie, ale będzie pozytywne, jak życzy sobie tego Zendayafiri.
– Sobieborshika. Albo nie, Siecieborshika. Widać, że wyczuwa, kiedy myślimy o zabiciu go, więc to imię będzie mu pasować.
– A co ono dokładnie znaczy? – Pinia podejrzliwe zerknęła na brata.
– "Siecie" znaczy czuć. "Bor" znaczy walka. Czyli Sieciebor znaczy "ten, co wyczuwa przyszłą walkę".
– Okej, wierzę ci. Niech będzie. Siecieborshika. Myślisz, że tata byłby zadowolony z tego imienia?
– Nie wiem – odpowiedział szczerze Vandrareshika. – Nazwaliśmy to zgodnie z rodzinną tradycją, bo niby jest rodziną. Tata zawsze chciał jak najwięcej szczeniąt.
– Siecieborshika jest akurat dorosły.
– Ale jest dzieckiem taty.
RSC-091, teraz już przemianowany na Siecieborshikę, poruszył się w swoim cylindrycznym zbiorniku. Tym razem nie było to jednak zwykłe drgnięcie będące efektem losowego spięcia mięśni. Ogony rozłożyły się jak płatki kwiatu, a głowa, wcześniej przytulona do piersi, podniosła się ku górze, pozwalając istocie lepiej spojrzeć na dwójkę przybyszy. Kolorowe oczy zabłysły delikatnym światłem, przepełnione ciekawością, co też wygadują te dwa śmieszne stworki. Czy to naprawdę rodzina? Sieciebor powoli wyprostował całe ciało, próbując odwrócić się w stronę rodzeństwa, jednakże jego ruchy powstrzymały wciąż przypięte do niego węże i tuby. Citlali w strachu schowała się pod starszym bratem.
Brązowy podróżnik podniósł rondo od kapelusza, by lepiej przyjrzeć się stworowi przed nim. Teraz mógł obejrzeć go w pełnej okazałości, skoro postanowił wyprostować się na pokaz. Cztery ogony były bardzo widoczne od początku, więc im Waf nie musiał się przyglądać. Nowa pozycja Sieciebora ukazywała jego brzuch, co odsłoniło podobne do lisich odmiany - na nogach znajdowały się skarpetki, a cały brzuch oraz spód szyi były jasne. To samo tyczyła się pyszczka, zaskakująco podobnego do pyszczka Paketenshiki. Samą głowę stroiła ciemna grzywka z prostych włosów, łudząco przypominających te należące do Yira. W przeciwieństwie do Pinezki Cieć faktycznie wyglądał jak dziecko Yira i Paksa. Wayfarer poczuł, że wyjdzie z tego rywalizacja. Niebezpiecznie. Ale przynajmniej ostatnie wątpliwości zostały rozwiane i basior wiedział już, co musi począć.
Zbliżył się do ekranu tuż obok szklanego cylindra. Zauważył tu wcześniej przycisk, którego nie wyczytał na głos Zendayafiri, żeby przypadkiem nie zaczęło jej odbijać. Prosty, czerwony przycisk, podpisany "Otworzyć", niewątpliwie nawiązujący do otworzenia tego więzienia. Oby odnosił się tylko do tuby Siecieborshiki, pomyślał podróżnik do siebie, kiedy wcisnął guzik.
– Way!
Zielonkawy płyn stopniowo zaczął opuszczać pojemnik. Wraz z jego opadaniem, każdy z węży po kolei został automatycznie odłączony od ciała eksperymentu, powoli opuszczając je na dół. Wreszcie Siecieborshika stanął chwiejnie na nogach, w bardzo niepewnej pozycji przypominającej małe koźlę sarny, które dopiero uczy się chodzić. Szklana ściana podniosła się ku górze, wystawiając nieporadne stworzenie na bodźce ze świata dookoła. Mokre, rude futro przykleiło się do skóry, tak samo jak czarne włosy, przez co wilk jeszcze bardziej wyglądał jak świeżo odebrany z dróg porodowych. Ktoś inny może nawet poczułby litość w kierunku tego czegoś, jednak Wayfarer nie przejmował się nim w żaden sposób. Spełnił swój rodzinny obowiązek, tylko tyle. Cieć łypnął na niego okiem.
– Gdzie... Gdzie są moi stwórcy? – stworzeniu ciężko było oddychać po tej nagłej zmianie ze środowiska wodnego na lądowe. – Kim jesteście?
Głos RSC-091 był cichy, ledwo słyszalny wręcz, przez co trzeba było się dobrze wsłuchać, żeby go zrozumieć. Pinezka wciąż trzymała się brzucha starszego braciszka, więc to on postanowił przejąć inicjatywę. Trzeba było wprowadzić to... coś... do ich rzeczywistości, nawet jeśli od razu za tym nie przepadał.
– Nie wiemy, gdzie zniknęli ludzie, którzy cię stworzyli. A my jesteśmy twoją rodziną, więc nie musisz się nas bać.
Uszy Siecieborshiki zastrzygły do góry na te słowa. Były dość długie i szpiczaste jak na wilka. Geny, które nosił w sobie Paks.
– Też jes... teście... RSC?
– Wiesz, co to RSC? – Nere'e nareszcie wydostała się spod brzucha basiora, od razu unosząc się w powietrze. Ich nowy krewny nie wydawał się tym poruszony. Być może gdy się przekona, że to wcale nie jest normalne, będzie bardziej dopytywał o powód takiego zachowania.
– Rosea Sol Consilium – wyrecytował wolno Sieciebor. – Projekt Różowego Słońca.
Pinezka odskoczyła do tyłu jak poparzona. Vandrareshika nie wiedział, o co chodzi, ale domyślał się, że jego siostra ma tej wiedzy całkiem sporo. Nie bez powodu strach zawitał w jej różowe oczy, a białe futro najeżyło się jak u wystraszonego jeżyka. Tylko czy był jakiś sens pytania, o co chodzi? Jeżeli młoda coś przed nim ukrywa, nie będzie się przecież dobijał do prawdy, z kolei Cieć był zbyt ogłupiony zmianą środowiska, żeby odpowiadać, o ile w ogóle miał jakieś pojęcie o Projekcie Różowego Słońca. Mogło mu się to tylko obić o uszy, kiedy zyskiwał na krótkie momenty świadomość, co nie robiło z niego znawcy. Spokojny umysł przejdzie przez największy chaos. Wayfarer odetchnął.
– Nie, nie jesteśmy RSC. Ale według notatek zostawionych przez twoich "stwórców" powstałeś z genów Paketenshiki i Yira, którzy byli naszymi rodzicami. Więc tym samym jesteśmy twoją rodziną, choćby ci się to nie podobało.
– Czemu ma mi się nie podobać? – Siecieborshika przekręcił głowę w sposób, który przyprawił Waya o ciarki. Przypominał drapieżnika, który przygląda się ofierze złapanej w pułapkę i się z niej śmieje. Jak mogłeś być taki głupi, żeby tu wpaść? Teraz zostaniesz zjedzony i nikt nie będzie za tobą tęsknić.
– Nie wiem, tak mi się tylko powiedziało...
Way ukrył wzrok pod kapeluszem, unikając drapieżnego spojrzenia. Natomiast Citlali poczuła się pewna siebie i wyfrunęła do przodu. Nagle jej strach gdzieś zniknął, w gałkach zabłysnęła ciekawość i chęć poznania zaginionego brata. Niebiesko-fioletowy ogon machał na boki w przyjaznym geście, uszy nastawione do przodu gotowe były słuchać. Siostrzyczka już teraz chciała zabrać Ciecia ze sobą do domu, najlepiej przedstawić go od razu wszystkim członkom rodziny oraz watahy. Dobrze, że rozumiała przynajmniej, że póki co Cieć jest za słaby, żeby gdzieś iść. Więc zamiast tego postanowiła go pomęczyć rozmową.
– To pasuje ci, że jesteśmy twoją rodziną? Bo wiesz, jest nas trochę więcej. Tata i ojciec już nie żyją, ale my przyjmiemy cię z otwartymi łapami. Nadaliśmy ci już nawet imię, bo nie wyglądało na to, że takie masz. Siecieborshika. Co o nim myślisz?
Sieciebor zastanowił się chwilę. Jego wzrok wpatrzony był w ziemię, choć Way miał przeczucie, że i tak ten twór uważnie ich obserwuje.
– Nie. Nie podoba mi się – rudzielec odwrócił głowę w kierunku Pinezki w ten sam drapieżny sposób, który wciąż przyprawiał Wayfarera o ciarki. – Możesz mi nadać inne?
– No... dobra. Way, mógłbyś...
– Nie, nie Way – ostry głos zaskoczył dwójkę rodzeństwa. Do podróżnika nagle dotarło, dlaczego ten głos był dla niego taki niepokojący. Wcześniej nie zwrócił na to takiej uwagi, ale głos RSC-091 nie był zabarwiony żadną płcią. Nie miał ani damskiego, ani męskiego brzmienia, nie był też niczym pomiędzy. Był po prostu bezbarwnym, pozbawionym wszelkich emocji głosem. Być może tak brzmią bogowie, kiedy przemawiają. – Chciałbym dostać imię od ciebie. Od... siostrzyczki.
Brązowy basior skrzywił się na to słowo. Nie kombinuj, koleś, pomyślał do siebie. Może i uznaliśmy cię za członka rodziny, ale nie próbuj zaskarbić sobie naszej sympatii takimi słodkimi słówkami, bo to się źle skończy.
Waflowi nie umknął groźny błysk w kolorowym oku stwora.
– No dobra – zgodziła się niepewnie Pinezka, nie zauważywszy tego błysku. – Ale ostrzegam! Nie jestem w tym dobra.
<>
Variaishika podążało za swoim nowo odnalezionym rodzeństwem, ledwo trzymając się na łapach. Wayfarer oraz Pinezka co prawda oferowali mu pomoc, jednak uparcie odmawiało. Jak twierdziło, "w ten sposób najszybciej nauczy się chodzić". Basior nie oponował.
– Trochę nam to zajmie – skomentował, kiedy znowu musieli się zatrzymać, by Variaishika złapało oddech.
– Oj tam, daj spokój! Przynajmniej uczy się samodzielności – zbeształa go Pinia. – Poza tym, między tobą a mną, nawet się cieszę, że nie musimy go nieść. Te ogony ciężko by było ogarnąć.
– Prawda, eh. Przecież ojciec często na nie narzekał, kiedy musiał nosić tatę, a tata miał tylko trzy.
Strażniczka spojrzała na brata rozbawiona.
– Dawno nie słyszałam, żebyś używał swojego akcentu!
– Zdarza się. Czasem, kiedy jestem zmęczony albo poirytowany, eh. Albo kiedy strasznie się nudzę i wracam do korzeni. – Teraz, gdy opuścili laboratorium, podróżnik mógł spokojnie zapalić fajkę, co nareszcie poczynił. Siwe dymki uniosły się w górę, szybko rozwiane przez delikatny wiatr. Mimo, że trwała jesień, ten dzień był wyjątkowo ciepły. W górze rozległ się znajomy hałas. – Kaczki. Niedługo pora się zbierać. Dobrze, że przyszłaś z tym do mnie teraz, eh.
– Też się cieszę. Nie chciałabym sprowadzać tu kogoś z trójki.
– A gdybyś musiała, kogo byś wzięła?
Zendayafiri zastanowiła się chwilę.
– Nie wiem. Nikt z młodych nie zna tak dobrze ludzkiego języka ani technologii jak ty. Pewnie wzięłabym Mi, bo jest pewna siebie i zawsze stara się robić najlepiej. I jest mocno nastawiona na rodzinę, tak jak ty.
– Nastawiony na rodzinę, dobre sobie, eh – w głosie pojawiła się nieskrywana pogarda. – Dobre określenie dla kogoś, kto na dniach zostawia tą rodzinę, żeby iść w długą.
– Ale wiem, że wrócisz. Nie musiałbyś, przecież nikt by cię za to nie gonił, bo i tak nie umieliby cię znaleźć. I tak nie lubisz powracać do tego samego miejsca dwa razy. A jednak do nasz wracasz co roku i zostajesz aż do jesieni. Robisz to specjalnie dla rodziny. Włóczykij z domem, do którego zawsze może wrócić.
– Wiesz, że kiedyś nie wrócę. Po prostu stwierdzę, że to niekonieczne.
– Wiem.
Zamilkli, wsłuchując się w dźwięki otaczającego ich lasu. Variaishika dyszał ciężko gdzieś z boku, oparty o drzewo. Wbrew ich przewidywaniom, nie zachwycał się światem dookoła, nie przyglądał się każdej spotkanej roślinie i zwierzątku, tylko skupiał się, żeby za nimi iść. Teraz dopiero wziął głęboki wdech, napełniając płuca czystym, leśnym powietrzem. Było o wiele zimniejsze niż to w laboratorium, więc bez przeziębienia się później nie obędzie, ale przynajmniej mógł nabierać odporności. Kolejny atak kaszlu wstrząsnął słabym ciałem.
Mimo że z początku nie miał tego w planach, Wayfarer postanowił się zlitować. Zgasił fajkę i schował ją do kapelusza.
– Dobra, ty, Pinia, znajdź dla nas bezpieczne i osłonięte miejsce do spania. Ja idę zapolować. Przypilnuj, żeby Cieć się nigdzie nie zgubił.
– Możesz przestać nazywać go "cieć"? To nie jest miłe!
– Mi nie przeszkadza – wymamrotał pomiędzy kaszlnięciami Vari.
Nere'e tylko wywróciła oczami.
<>
Nocne niebo przystroiło się w szal ciemnych barw obrzucony białym brokatem, migoczącym w miarę, jak się w niego wpatrywało. Las zasnął, zniknęły wszystkie dźwięki. Nawet wiatr ukołysał sam siebie, zwijając się w w senny kłębek gdzieś daleko między wysokimi wzgórzami. Ursa Major patrzyła na samotnego podróżnika i nawoływała do drogi.
U boku Wayfarera nagle pojawił się wieloogoniasty rudzielec o bliżej nieokreślonej płci, który sam czasem mieszał się z rodzajem, kiedy mówił o sobie. Tak zwany Variaishika, a po wayfrajerowemu, Cieć.
– Cześć – rzucił brązowy basior, nawet nie odwracając się w stronę dziecka probówki.
– Cześć – w ten sam sposób odpowiedział Vari, naśladując zachowania swojego rodzeństwa. – Dokąd idziesz?
– Jeszcze nigdzie.
– Jeszcze.
Vandrareshika odetchnął głęboko. Tak, jeszcze. Nie potrafił przyznać się Pinezce w twarz, ale po zobaczeniu kolejnego klucza kaczek postanowił, że właśnie ta noc idealnie nadaje się na podróż na południe. Robiło się coraz zimniej, grube futro porosło już każdego wilka w tej okolicy (może z wyjątkiem Variaishiki, który dopiero co się urodził). Ta spokojna, księżycowa noc aż prosiła się, by ją wykorzystać. Odejść bez słowa, bez żadnego pożegnania. Jak ostatnio często zdarzało się Wayowi. W ten sposób było łatwiej, nie musiał patrzeć, jak jego krewni płaczą za nim, bo znika na długie miesiące. Jemu wystarczyło nie myśleć. Zapomnieć i od razu droga była przyjemna. Owszem, póki co przewidywał, że w przyszłym roku ponownie wróci, z nowymi historiami do opowiedzenia, nowym poznanym językiem i szczęśliwą piosenką na ustach. Ale do tego dnia było jeszcze daleko, a póki co czekała wędrówka w drugą stronę, na południe, daleko od rodziny. Pora ruszać i nikt nie mógł temu już zapobiec.
– Co roku to robię, eh. Na okres zimowy idę na południe, żeby zwiedzać. Wataha ma jedną gębę mniej do wykarmienia, a ja mogę spełnić swoją potrzebę podróży. I ostatnio mam brzydki zwyczaj, żeby robić tak bez zapowiedzi, eh.
– Pinezce będzie przykro.
– Wiem. Nic na to nie poradzę, taką mam naturę. Ale nie martw się, zobaczysz wiosną, jaka Pinia będzie szczęśliwa, eh. Rzuci mi się na szyję, o ile nie do szyi.
– Co to wiosna? – zaciekawione oczy Ciecia spojrzały na starszego basiora. No tak, mimo że był dorosły, nigdy nie miał okazji nawet usłyszeć o wiośnie.
– To taka pora roku. Wtedy wszystko robi się zielone, na drzewach rosną liście, kwitną pierwsze kolorowe kwiaty. Kwiaty ładnie pachną, a część z nich można nawet jeść. Pinezka na pewno ci je pokaże, kocha je zbierać, gdy się pojawią, eh. W lasach pojawia się więcej zwierzyny. Kojarzysz tego królika, którego dla ciebie przyniosłem? One wiosną mają dzieci i robi się ich więcej. Myślę, że przez zimę zdążysz nauczyć się tych wszystkich pojęć i co mam na myśli, eh. Wiosna to pora odrodzenia, kiedy świat budzi się z zimowego snu. Wszyscy się wtedy cieszą, robi się ogólnie weselej, eh. Zobaczysz, spodoba ci się ta pora roku. Może nawet będzie twoją ulubioną, jak poznasz wszystkie – Way uśmiechnął się delikatnie. Widział ten błysk w kolorowych oczach, kiedy Vari go słuchał.
– A ile ich jest?
– Cztery. Teraz mamy jesień, kiedy świat szykuje się do snu. Drzewa robią się kolorowe i gubią liście, zwierzyna zbiera się w grupy albo też szykuje do snu zwanego hibernacją. Po jesieni przyjdzie zima, spadnie zimny śnieg, wszystko będzie białe i będzie trudno o jedzenie, ale niektóre wilki lubią zimowe widoki. Po zimie przychodzi właśnie wiosna, wtedy ja wrócę i świat zrobi się na nowo zielony. A pomiędzy wiosną a jesienią jest lato, jest bardzo gorące i leniwe, czasem aż za bardzo, ale można kąpać się w jeziorkach bez obawy, że się pochorujesz. To całkiem fajne.
Variaishika wpatrywało się w Wayfarera jak zaczarowane. Wcześniej, przez całą drogę, nie okazywało żadnych emocji, teraz jednak wyraźnie zaintrygowało się opowiadaniami starszego brata. Dalej poruszało się jak drapieżnik, ale nabrało przyjaźniejszej mimiki ciała. Może jednak ich relacja nie będzie taka zła.
Vandrareshika zacisnął kapelusz na uszy. Podniósł zad z ziemi, obejrzał się na wnękę, w której przywiązana do kamienia spała Pinezka, po czym ruszył ścieżką w głębię lasu. Vari zastrzygł uszami. Dużo słuchał.
– Więc teraz idziesz?
– Tak. Teraz tak.
<Koniec>